Читать книгу Zakręty losu. Tom 3. Historia Lukasa - Agnieszka Lingas-Łoniewska - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеŁukasz Borowski patrzył na ścianę, którą zdobiła mozaika fotografii. Jego dawny pokój, teraz pusty. Zostały tylko te zdjęcia, które też wkrótce znikną. Całkiem niedawno jeszcze mieszkała w nim ta, która stała się dla niego jedynym celem. I wybawieniem. I odkupieniem. Ale teraz ten pokój, którego ściany widziały tak wiele i słyszały o wiele więcej, stał pusty, czekając na remont planowany na przywitanie nowego mieszkańca. Lub mieszkanki. Łukasz patrzył na fotografie: oto on jako dziecko, potem chłopiec, pchający wózek z niemowlęciem. On i jego młodszy o dziesięć lat brat, Krzysiek.
– Długą drogę przebyliśmy… – westchnął do siebie i spojrzał na kolejne zdjęcie, na którym on sam, już dorosły, uśmiechał się szeroko i trzymał w objęciach matkę. Miał chyba ze dwadzieścia osiem lat, węższe ramiona i włosy bez śladu siwizny, która dziś srebrzyła mu skronie, i znajdował się wtedy jednocześnie w najlepszym i najgorszym okresie swojego życia. Najlepszym, bo korzystał z tego, co przynosił mu los, nie martwiąc się o jutro. Najgorszym, bo teraz, z perspektywy przeżytych czterdziestu sześciu lat, wiedział, do czego go to doprowadziło. Chociaż… gdyby tak chciał analizować swoją przeszłość, to wszystko… wszystko zaczęło się o wiele wcześniej. Kiedy jego brat był zbyt mały, żeby to zapamiętać, a on sam wierzył jeszcze, że marzenia są po to, aby się spełniały. Aby przynosiły radość. Aby pokazywały, że warto się starać, bo to się zwróci i da nam satysfakcję po latach przeżytych z jasno wytyczonym celem. Ale on, Łukasz… Zboczył z tej drogi, wpadł w labirynt wąskich, krętych ścieżek, które swym zwodniczym urokiem dawały mu poczucie bezpieczeństwa, właściwie obranej drogi i władzy. Teraz dobrze wiedział, że nie było to nic innego, jak tylko złudzenie, atrapa. Jego samego. I życia, które mógłby wieść. Lecz teraz… kręte ścieżki się wyprostowały. I chociaż nadal nie wiedział, co czeka na niego za zakrętem, tak jak nie wiedział tego żaden człowiek, Łukasz wierzył, że to, co go spotkało, dało mu siłę do zaakceptowania tego niespodziewanego uśmiechu losu, który postawił na jego drodze ją, Magdę, i jej synka, dla którego był teraz ojcem.
– Coś taki zamyślony? – Krzysiek Borowski wszedł niepostrzeżenie do pokoju, zaskakując brata.
– A tak… wspominałem.
– To powspominamy razem. – Młodszy brat Łukasza błysnął uśmiechem i pokazał mu butelkę Ballantine’sa oraz dwie niskie szklanki, które trzymał w ręku.
– O! To zacznijmy już teraz. – Łukasz usiadł na podłodze i spojrzał wyczekująco na brata.
– Nasze dziewczyny bawią się dobrze. Dzwoniłem do Kaśki, usłyszałem: „Nie przeszkadzaj nam, jesteśmy zajęte”, a w tle dudniła muzyka. – Krzysiek usiadł obok, oparł się o ścianę i rozlał brunatny alkohol do szklanek.
– I uważasz, że to nie jest powód do interwencji? – Łukasz z rozbawieniem uniósł brew.
– Raczej nie. Mam tylko nadzieję, że nie zrobią zbytniego przemeblowania. – Krzysiek stuknął szklanką w szklankę brata i obaj wychylili trunek.
– Cieszę się, że Kaśka zaprzyjaźniła się z Magdą. Magda nigdy nie miała prawdziwej przyjaciółki. Takiej bliskiej osoby… – powiedział Łukasz, opierając głowę o ścianę i patrząc przed siebie.
– Wiem, stary. Też się cieszę. – Pokiwał głową Krzysiek. – Wszystko się nam w końcu wyprostowało.
– W końcu. Czasem mam wrażenie, że to mi się śni, że się obudzę i znowu będę sam – wyznał niespodziewanie Łukasz, a brat spojrzał na niego ze zmarszczonym czołem.
– Ciągle się tym gryziesz? Przecież nigdy nie byłeś sam.
– Byłem. I nie było to fajne.
– Domyślam się. Ale po co do tego wracać?
– Nie wracam. Ale dzisiaj… Zamiast iść gdzieś do klubu, bawić się, jak przystało na wieczorze kawalerskim, wolałem… – Łukasz spojrzał bratu prostu w oczy. – Wolałem spędzić go z tobą. Bo muszę ci coś opowiedzieć.
– Też chciałem z tobą się napić. Ale co musisz mi opowiedzieć?
– Historię pewnego człowieka. Wiesz, że czasami wystarczy impuls, ułamek sekundy, żeby zmienić własny los?
– No, coś słyszałem. – Krzysiek był wyraźnie zaniepokojony, bo jego brat znany był raczej z zabawowego trybu życia, a nie z filozoficznych rozważań o sensie egzystencji.
– Ze mną też tak było. Jedno wydarzenie sprowokowało następne i następne, i tak ruszyła machina. I teraz… po tym wszystkim chciałbym ci opowiedzieć historię. – Łukasz rozlał alkohol do szklanek i kiwnął głową w kierunku brata.
– Twoją historię? – Krzysiek wypił trunek.
– Historię kogoś, kogo kiedyś nienawidziłeś. Ty, twoja piękna. I ja sam czasami też. Historię Lukasa. – Łukasz jednym haustem wypił alkohol, oparł się ponownie o ścianę i nie patrząc na zaskoczonego brata, zaczął mówić.
***
Wróciłem z próby naszego szkolnego zespołu rockowego. Byłem w drugiej klasie liceum, miałem siedemnaście lat i kochałem muzykę. Grałem na saksofonie w zespole, który założyliśmy z kumplami z klasy. Tygodniami staraliśmy się o jakieś warunki do grania, aż w końcu udało się wyprosić udostępnienie nieużywanego składziku w piwnicy szkoły. Teraz wreszcie mogliśmy przygotowywać się do konkursu amatorskich zespołów, którego wygranie otwierało nam drogę na wielką scenę. I choć staraliśmy się nie zaniedbywać nauki, żeby nie prowokować rodziców ani nauczycieli, to konkurs był najważniejszy.
Wszedłem po cichu do domu, bo było już dość późno i miałem nadzieję, że uda mi się przemknąć niepostrzeżenie, żeby nie natknąć się na ojca, z którym ostatnio miałem na pieńku. Hm. Ostatnio? Chyba raczej od zawsze. Ale ta nadzieja umarła, zanim na dobre zdołała rozgościć się w mojej głowie, bo gdy tylko złapałem za poręcz, chcąc pobiec na górę, do swojego pokoju, ojciec wyszedł z gabinetu. Patrzył na mnie jak zawsze, czyli krytycznie.
– Nie za późno? – spytał z marsową miną.
– Sorry. Próba się przeciągnęła – burknąłem.
– Nie zapomnij, że w weekend wyjeżdżasz ze mną na spotkanie z członkami rady adwokackiej.
– W ten weekend?
– Tak, w ten.
– Miało być za tydzień. – Zaskoczony spojrzałem na ojca.
– Pomyliłem terminy. Wyjeżdżamy w piątek wieczorem. – Głos ojca był zimny jak lód.
– Nie ma mowy. – Zacisnąłem palce na rączce futerału.
– Słucham?
– Mówiłem ci chyba z milion razy, że jadę do Zielonej Góry na przesłuchanie. Robią nabór do konkursu „Młoda Rockmania”. Przeszliśmy pierwszy etap, jeśli teraz wygramy, pojawi się szansa na nagranie płyty.
Ojciec wzniósł oczy do nieba, jakby szukał tam natchnienia do wygłoszenia kolejnej tyrady. Ale powiedział tylko:
– Będziesz musiał wybierać.
Spojrzałem na niego z uśmiechem.
– Już wybrałem.
– To znaczy?
Zmrużył brwi i podszedł do mnie. Mimo że był wysoki, i tak musiał unieść głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Nie sądzę, żeby odnalazł w nich odrobinę ciepła. Choć muzyka była dla mnie wszystkim, to wiedziałem, jaki on ma do niej stosunek. Bolało mnie to bardzo, ale ukrywałem to przed nim, bo przecież musiałem być przyszłym prawnikiem, powściągliwym, opanowanym i z kamienną maską zamiast twarzy.
– To znaczy, że w sobotę rano pakujemy się do pociągu i wyjeżdżamy. Na przesłuchanie – odpowiedziałem pewnie, chociaż moje serce szalało ze zdenerwowania.
– Śmieszny jesteś – parsknął i wydawał się być naprawdę nieźle rozbawiony.
Ja za to byłem wkurzony. I to bardzo.
– Może jestem śmieszny. Ale pogódź się z tym, że na weekend ze swoimi prawnikami pojedziesz beze mnie.
– To się jeszcze okaże.
– Załóż się – warknąłem, wchodząc na schody.
– Łukasz.
No tak, znałem ten ton. Spodziewałem się tego. Doskonale. Zaczynało się. Ale tym razem nie miałem zamiaru tego słuchać.
– Oszczędź sobie. Nie jesteś w sądzie. Wcale nie muszę tam z tobą jechać, wydepczesz dla mnie ścieżkę kiedy indziej – wydusiłem przez zęby i pobiegłem do siebie, trzaskając drzwiami tak, że pewnie obudziłem Krzyśka, który miał pokój naprzeciwko mnie.
„Kurwa!” – zakląłem.
Czy kiedykolwiek ojciec spojrzy na mnie inaczej niż jak na dziedzica rodzinnej tradycji i spadkobiercę nazwiska Borowski w tym jego śmiesznym świecie? Znałem odpowiedź na to pytanie. A przecież zawsze robiłem wszystko, aby był ze mnie zadowolony. Wszystko, czego ode mnie oczekiwał. Wszystko, by był ze mnie dumny. Nigdy nie miał ze mną najmniejszych problemów. Nigdy. Uczyłem się dobrze, nie paliłem, nie ćpałem, szanowałem matkę, kochałem brata. A ojciec… szanowałem go, oczywiście, ale… Czy go kochałem?
Boże…
Oczywiście, że tak. Ale…
Czy on kochał mnie?
***
Krzysiek spojrzał na Łukasza, który wpatrywał się w przestrzeń, jakby ciągle miał przed oczami obrazy sprzed niemal trzydziestu lat.
– Kurcze, tego nie pamiętam… To znaczy… czasami, jak przez mgłę, przypominam sobie, że gdy wchodziłem do twojego pokoju, ty na czymś grałeś. Ale na czym i czy w ogóle? – Krzysiek przyglądał się bratu, jakby go zobaczył po raz pierwszy w życiu.
– Bo dwa dni później przestałem grać. I już nigdy do tego nie wróciłem… – Łukasz obrzucił brata szybkim spojrzeniem. – Dlatego nie pamiętasz.
***
Gdy nadszedł ten cholerny piątek, od razu po szkole wróciłem do domu, żeby się spakować, bo następnego dnia z samego rana jechaliśmy do Zielonej Góry. W domu nikogo nie było, mama jeszcze nie wróciła z sądu, Krzysiek planował weekend u dziadków. Miałem nadzieję, że ojciec pojechał już na ten swój zakichany prawniczy spęd. Od tamtej rozmowy po próbie nie widzieliśmy się, unikałem go i on chyba mnie też. Mama nawet nie zauważyła, co się dzieje, bo przygotowywała się do tej dzisiejszej rozprawy, a poza tym nie chciałem jej niepotrzebnie denerwować.
Zjadłem coś na szybko, wykąpałem się i poszedłem spakować jakieś ciuchy. Przesłuchania miały trwać cały dzień i mieliśmy zaklepany pokój u kolegi mojego kumpla z zespołu. Pakowałem się, jednocześnie rozmawiając z moim kolegą, a właściwie przyjacielem, Sebą, gdy usłyszałem, że na podjazd wjeżdża jakieś auto.
– O cholera… – mruknąłem. – Seba, muszę kończyć, stary wrócił. Nie zaśpij jutro! – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę na widełki.
Zszedłem na dół, rzuciłem spakowany plecak na kanapę, a futerał z saksofonem ostrożnie oparłem o kanapę. Postanowiłem zrobić sobie kanapki na podróż i gdy ojciec wszedł do kuchni, akurat pakowałem je do woreczków i chowałem do lodówki.
– Czyli podjąłeś decyzję? Bo, jak widzę, nie jesteś jeszcze gotowy – powiedział dziwnie spokojnym tonem.
– Jestem gotowy. Jadę jutro na przesłuchanie. To jest moja pasja. Wiesz, co to jest pasja? Miałeś kiedyś jakąś? – Oparłem się o lodówkę i patrzyłem na ojca z góry. Wyrosłem przez ostatni rok bardzo, już miałem metr osiemdziesiąt dziewięć i wciąż rosłem.
– Pasja to jedno, a odpowiedzialność – drugie. Mylisz te dwa pojęcia. – Ojciec nieco się ode mnie odsunął, jakby moja obecność go przytłaczała.
– Nie mylę pojęć, tato. Studia są dla mnie bardzo ważne. Chodzę przecież na te kursy przygotowawcze i wiesz, że sobie dobrze radzę. Ale muzykę kocham. Wiedziałbyś to, gdybyś się zainteresował. A ty nigdy nawet nie chciałeś posłuchać, jak gram. – Byłem nadzwyczajnie spokojny. W środku cały się trząsłem z nerwów, ale mówiłem opanowanym głosem.
– Mnie interesuje twoja przyszłość, a ty i ta twoja trąbka to, w najlepszym wypadku, dworzec i kapelusz, do którego przechodnie wrzucają drobniaki.
Parsknąłem.
– Daj spokój, robisz z tego jakąś tragedię.
– Mówię ci, co cię czeka, jeśli nie zaczniesz poważnie podchodzić do swojego życia.
– Wiesz co? Do swojego życia podchodzę cholernie poważnie. Mam siedemnaście lat, a czuję się, jakbym miał czterdzieści! Nigdy nie dałem ci powodów do niepokoju, nigdy nie zrobiłem nic głupiego, nigdy nie zraniłem mamy ani ciebie. Zawsze robiłem wszystko tak, jak tego chciałeś. A kiedy chcę wreszcie zrobić coś dla siebie, coś, co kocham, co jest we mnie, tutaj! – Uderzyłem się zwiniętą pięścią w pierś. – Ty to sprowadzasz do jakiegoś… gówna!
– Łukasz… – Ojciec użył swojego ostrzegawczego tonu, ale machnąłem ręką i ruszyłem w stronę holu.
– Gdzie idziesz, jeszcze nie skończyłem! – krzyknął za mną, jednak ja byłem już na schodach.
– Ale ja skończyłem! Będę spał dzisiaj u Seby, a jutro rano wyjeżdżam. Uparłeś się na ten swój wyjazd, ale ja też jestem uparty! – krzyknąłem już z samej góry. Otworzyłem drzwi i wpadłem do środka. Włożyłem trampki, narzuciłem moją wysłużoną ramoneskę i zbiegłem na dół.
Ojca już nie było, usłyszałem, jak zamknęły się za nim drzwi. Po chwili dobiegł mnie dźwięk odpalanego silnika.
– I bardzo dobrze… – mruknąłem i wbiegłem do salonu.
Plecak zarzuciłem na ramię, ale czarnego futerału nigdzie nie było. Rozejrzałem się nieco zdezorientowany, bo byłem pewien, że stał oparty o kanapę. Pobiegłem do kuchni, tam też go nie było. Hol, łazienka, ponownie mój pokój. Nie… To niemożliwe… Myśl, niedorzeczna, nieprawdopodobna myśl zaświtała mi w głowie i zanim tak naprawdę ją pojąłem, zanim dotarło do mnie, jak wielkim byłoby to okrucieństwem, już byłem na podjeździe. Ojciec wycofał samochód i wyjechał na ulicę. I wtedy… W żółtawym świetle latarni na siedzeniu pasażera dostrzegłem znajomy kształt. Stałem jak wmurowany, nie mogąc się ruszyć, myśleć, odetchnąć, i patrzyłem, jak mój ojciec odjeżdża z moim saksofonem w czerń nocy.
***
Krzysiek patrzył zszokowany na Łukasza, który rozlewał kolejnego drinka.
– Kurwa… Łukasz… Chcesz powiedzieć, że stary zabrał ci saksofon, wiedząc, jakie to dla ciebie ważne?
– Dokładnie tak.
– Jezu… Nie mogę tego zrozumieć. – Krzysiek pokręcił głową, a jego brązowo-niebieskie oczy ze zdumienia otworzyły się szeroko.
– Ja to doskonale rozumiałem. Stary był facetem, który wszystkim zawsze wyznaczał zasady i drogę. Ja ośmieliłem się i złamać zasady, i zejść z wytyczonej trasy. Stałem się wrogiem, którego należało unieszkodliwić. A na pewno złamać. I wiesz co? – Łukasz uśmiechnął się uśmiechem, od którego od razu Krzyśkowi przeszedł po plecach dreszcz. Bo to był uśmiech człowieka, o którym Krzysiek nie chciał pamiętać.
– Co, Łukasz? – spytał łagodnie, chociaż złość, strach i współczucie paliły mu gardło i płuca.
– Ale to ja jego złamałem. Wtedy… tamtej nocy… poszedłem do Drakona. Tej speluny niedaleko nas. I tam… – Łukasz zamknął oczy, wziął głęboki wdech i znowu poczuł ten duszący smród papierosów i taniego wina, pomieszany z milionem innych aromatów, które wypełniły jego płuca, gdy nie myśląc o niczym, wszedł wtedy do klubu. – I tam… do środka wszedł Łukasz, ale następnego dnia, o piątej rano, na zewnątrz wyszedł już Lukas… Braciszku…