Читать книгу Bez pożegnania - Agnieszka Lingas-Łoniewska - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеChris Cornell, The Promise
Piotr popatrzył na stojący na biurku kalendarz. „A więc to już ponad pięć lat od powrotu z szalonej misji ratunkowej w Afganistanie”. Mimowolnie potarł kolana. Ciągle mu dokuczały, zwłaszcza przy zmianie pogody. Ale dzięki intensywnej rehabilitacji, wielkiej determinacji i wsparciu ukochanej żony mógł teraz chodzić bez podpierania się laską czy kulą. Zajmował się szkoleniem kadetów, wykładał matematykę w Wyższej Szkole Wojsk Zmechanizowanych*, miał także zajęcia na strzelnicy.
Właśnie czekał na swojego nowego zastępcę, który dzisiaj miał się pojawić w jednostce. Piotr poczytał trochę o poruczniku Jacku Krallu. Lat trzydzieści dwa, kawaler, dwie misje w Iraku i Afganistanie, strzelec wyborowy. Ukończył studia oficerskie, podyplomowe, teraz dostał rozkaz stawienia się w jednostce Piotra. Sadowski już dawno składał raport o potrzebie zatrudnienia zastępcy i w końcu ministerstwo przysłało mu tego oficera. I dobrze, może wreszcie wyrobi się ze wszystkimi obowiązkami.
Na biurku odezwał się interkom.
– Panie pułkowniku, pańska żona – oznajmiła jego asystentka.
– Oczywiście, proszę.
Drzwi się otworzyły. Jak zaczarowany wpatrywał się przez chwilę w szczupłą sylwetkę Pauliny. Jednak niemal natychmiast jego uwagę przykuł pięciolatek, który podbiegł do Piotra z radosnym okrzykiem:
– Tataaaaa!
– Adaś, łobuziaku! – Piotr wstał, podniósł chłopca i zakręcił nim w powietrzu.
– Wracamy z przedszkola i Adaś koniecznie chciał się z tobą przywitać.
– A ty, kochanie? – Piotr postawił syna, a ten podbiegł do makiety poligonu i zaczął się bawić miniaturowymi żołnierzykami i czołgami.
– Tak tylko przechodziłam. – Ciemnowłosa kobieta uśmiechnęła się i podeszła do męża.
Przytulił ją i pocałował w usta.
– No oczywiście, tak tylko przechodziłaś.
– Tak, zarozumialcu. – Roześmiała się. – Pamiętaj, że wieczorem musisz pojechać po Maksa.
– O której wracają z wycieczki?
– O dwudziestej.
– Będę.
– Czekasz na tego nowego chłopaka? – Paulina odsunęła się i spojrzała w zielone oczy męża.
– Tak. Kochanie, to oficer. Nie żaden chłopak.
– Dobrze, dobrze, mój ty Panie Poprawny. Wpadniesz na obiad?
– Tak, podjadę. Potem mamy zebranie, prosto z jednostki pojadę do szkoły i odbiorę młodego.
– Okej. Zatem czekam na ciebie, Piotrusiu. – Paulina stanęła na palcach i pocałowała męża w usta. – Adaś, chodź, musimy wyprowadzić Bąbla.
– Juuuuż. – Chłopiec porządkował figurki, bo wiedział, że zawsze musi poukładać wszystko w rządku, tego nauczył go ojciec.
Bąbel był ich dwuletnim golden retrieverem, strasznym łobuziakiem, który w tandemie z Adasiem potrafił zrobić w domu prawdziwy armagedon. Często dołączał do nich dziesięcioletni Maks i wówczas dwupoziomowe mieszkanie Sadowskich wyglądało jak po przejściu tajfunu.
– Pamiętaj o obiedzie. Oszczędzaj się, kochany. – Paulina spojrzała na męża z troską.
Piotr wiedział, że od tamtego strasznego czasu, kiedy zaginął podczas akcji ratunkowej, ona nieustannie się o niego obawiała.
Na początku walczył także z tym, co tkwiło mu w głowie. W nocy się budził, bo wydawało mu się, że wciąż tkwi w tej cholernej dziurze w ziemi, słyszał świst kul. Musiał to przepracować, odbył wiele spotkań z psychologiem, lecz niewiele mu to pomogło. Jak większość żołnierzy miał opory, aby wojskowemu psychologowi opowiadać o koszmarach, demonach, które wypełzały w nocy. Byłoby z nim bardzo źle, gdyby nie jego wspaniała żona i dzieci, których wsparcie czuł niemal na każdym kroku. Gdyby nie oni, na pewno nie poradziłby sobie tak szybko ze wspomnieniami, które potrafiły przywołać najprostsze codzienne zdarzenia. Teraz było już dobrze, odzyskał siebie, doskonale jednak rozumiał, co to znaczy mieć zespół stresu pourazowego, i dziękował i sobie, i rodzinie, że udało mu się to pokonać. No, może nie całkowicie pokonać, ale uśpić, uwięzić gdzieś głęboko w zakamarkach umysłu.
– Wiem, Paula. Nie martw się, maleńka. – Zwrócił się do niej swoim ulubionym zdrobnieniem. Mówił tak do niej od zawsze, była jego cudem, który stracił, a potem odzyskał. Każdego dnia budził się koło swojej cudownej Pauliny Sadowskiej, matki jego dzieci i czasami nie mógł uwierzyć, że jest tak szczęśliwy. Tak cholernie szczęśliwy.
Kiedy żona i synek wyszli, Piotr zerknął na zegarek. Pozostało piętnaście minut do planowanego spotkania z porucznikiem Krallem. Przygotował dla niego papiery do wypełnienia i patrzył przez okno na bramę, za którą zniknęła jego Paula z Adasiem.
Jacek zaparkował na placu za budynkiem jednostki, wyłączył silnik i popatrzył w swoje odbicie w lusterku. Miał podkrążone oczy, ale uznał, że to normalny wygląd faceta po trzydziestce, który nie dosypia. Wczorajsza noc wciąż siedziała mu w głowie. Zamknął na chwilę oczy i zobaczył to wszystko tak wyraźnie…
Świat się kręcił, a ja wraz z nim. Tańczyła koło mnie, uśmiechała się i widziałem w jej ustach białego dropsa. Objąłem ją w pasie i przyciągnąłem do siebie, pocałowałem gwałtownie i zabrałem narkotyk. Rozpuścił mi się na języku. Po chwili byłem już w tunelu pełnym miękkiej, kolorowej waty. Wyjęła drugiego dropsa i czym prędzej wrzuciła pomiędzy swoje karminowe wargi. Potem chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę toalet. Śmiałem się, szedłem za nią, próbując złapać kolorowe kawałki waty, które fruwały koło mnie, ale nie dawały się dotknąć. Później usiadła na mnie i poruszała się coraz szybciej i szybciej, a ja… Chciałem tylko złapać te cholerne kawałki pieprzonej waty! Nie chciałem niczego innego! Kiedy skończyła, ja nadal byłem gotowy, ale zsunąłem ją z siebie i zapiąłem spodnie.
– A ty?
– Ja? Ja? – parsknąłem. – Ja jestem, kurwa, martwy!
Wylądowałem w klubie, bo, jak zwykle, nie mogłem spać. Kiedy tylko zamykałem oczy, przenosiłem się ponownie do tego rozwalonego domu, w którym kryłem się wraz z moim oddziałem. I widziałem… widziałem to wszystko. I ten zapach świeżej krwi. Dlatego pojechałem do podmiejskiego klubu, wziąłem magiczną tabletkę i po prostu chciałem nie czuć już nic. Tak bardzo się bałem nic nie czuć, a jednocześnie tego pragnąłem. To było jak wybawienie, jak przekleństwo. Pojawiało się na chwilę, potem trzeźwiałem i wszystko wracało.
Jacek otworzył gwałtownie oczy. Przysnął? Czy tylko przeniósł się w minioną noc? Nie wiedział. Teraz czekało go spotkanie z nowym przełożonym w nowej jednostce. I bardzo dobrze. Dostał służbowe mieszkanie na osiedlu wojskowym. Wyjechał z miasta, w którym się urodził, znajdującym się na drugim krańcu Polski. Nie tęsknił do Wrocławia, nie miał za czym. Jego matka nie żyła, z ojcem stracił kontakt w chwili, gdy ten przestał płacić alimenty. Porucznik Krall miał tylko armię. Mundur, broń, kolejne misje, kobiety na jedną noc i koszmary, które po ostatniej misji bardzo się nasiliły. Dlatego z wielką ulgą przyjął przeniesienie. Blisko Mazur, w tej wielkiej jednostce… Może upora się z tym bałaganem w głowie i będzie mógł zacząć od nowa? Mieszkał tu od tygodnia, miał czas na to, aby się urządzić, niewiele rzeczy przyjechało z nim z Wrocławia. Tamto mieszkanie wynajął jego kolega z jednostki na Czajkowskiego, dostał klucze i wszelkie pełnomocnictwa. Jacek wciąż pamiętał rozmowę z Andrzejem.
– Stary, a jak z tobą, wiesz… po tym wszystkim?
– Fajnie to nazywasz. – Jacek uśmiechnął się z przekąsem. – Po tej cholernej katastrofie?
– Przecież doskonale wiesz, że to nie była twoja wina. Jak sypiasz?
– Daj spokój, nie jesteś moim terapeutą.
– A poszedłeś chociaż na jedno spotkanie?
– Tak.
– I to było tylko jedno spotkanie?
– Wystarczyło.
– Poszedłeś, bo wymagały tego procedury.
– No, znam przepisy. – Krall uniósł znacząco brew.
– Jacek, powinieneś odbyć pełną terapię, dobrze o tym wiesz. – Andrzej westchnął i lekko się skrzywił.
– Nie. Przecież wiesz, że nie mogę. Dostałem awans, wyjeżdżam.
– Gościu, wiem. – Andrzej popatrzył z troską. – Ale martwię się o ciebie. Jesteś moim najlepszym kumplem. I pamiętaj, że zdrowie jest najważniejsze.
– Poradzę sobie z tym. Przepracuję to w głowie i będzie dobrze.
Andrzej pokiwał głową, ale widać było, że nieszczególnie w to wierzy. Wiedział, co Jacek przeżył podczas misji. I tylko on znał prawdę o kłopotach kumpla z psychiką. Porucznik Krall umiał się doskonale maskować. I to go cholernie martwiło.
Jacek wspominał teraz rozmowę z przyjacielem, bo zdał sobie sprawę, że oszukiwał zarówno Andrzeja, jak i siebie samego. Ale nie zamierzał przyznawać się nikomu w jednostce do trapiących go trosk. Zwłaszcza że miał pracować z pułkownikiem Piotrem Sadowskim. Do dzisiaj na różnych zajęciach analizowano jego akcję ratowniczą, która stanowiła doskonały przykład idealnie przeprowadzonego uderzenia. Jacek bardzo się ucieszył, że to właśnie jego wybrano na zastępcę Sadowskiego. Awansował na porucznika. Doceniono jego wkład i zaangażowanie, a także ukończenie kolejnych studiów podyplomowych. Poza tym wreszcie mógł wyjechać z Wrocławia, do którego bał się wracać nie tylko z powodu tego, co przeżył podczas misji. Znajome miejsca, znajome ulice, znajome trasy przypominały mu to, co utracił, a co mógł zatrzymać, gdyby wtedy nie wyjechał. Dlatego teraz tutaj, w nowym miejscu, w nowej jednostce… musiał pokazać się od jak najlepszej strony i nikt, absolutnie nikt nie mógł się dowiedzieć, że on, porucznik Jacek Krall, odznaczony i awansowany po ostatniej misji, ma nieźle popieprzone we łbie.
Kiedy wszedł do sztabu, poczuł znowu ogarniającą go obawę. Bardzo zależało mu na tej pracy i wierzył, mocno wierzył, że uda mu się pokonać własne słabości i zwalczyć cholerną niemoc i strach, które go czasami ogarniały. Musiał to pokonać. I zrobi to tak, że nikt w jednostce, a szczególnie pułkownik Sadowski, się o tym nie dowie. Wszystko już zaplanował. Musiał to zrobić, bo zdawał sobie sprawę, że sam się z tym nie upora. O tym wiedział doskonale.
Weronika zamknęła drzwi do gabinetu i z lekkim uśmiechem pogładziła metalową tabliczkę z wygrawerowanym napisem:
Weronika Szuwarska
Psycholog
Wreszcie miała swój gabinet. Wcześniej pracowała w szpitalu, w prywatnej klinice, ale od pół roku prowadziła własną praktykę terapeutyczną. Proponowano jej także pół etatu w pobliskiej jednostce wojskowej, jednak odmówiła, wolała skupić się na gabinecie i pacjentach, których miała i prowadziła od pięciu lat. Miesiąc temu skończyła trzydzieści pięć lat i zdała sobie sprawę, że jedyne, co jej w życiu wyszło, to praca. Kochała ją i oddawała jej siebie w stu procentach. Żyła problemami swoich pacjentów i za każdym razem czuła nieopisaną radość, kiedy widziała u nich najmniejszą nawet poprawę.
To było oszukiwanie samej siebie. Własne nierozwiązane problemy nie pozwalały jej zasnąć, a gdy już udało się jej zamknąć oczy, przychodziły koszmary, przez które wybudzała się nad ranem i znów nie mogła zmrużyć oka.
Dzisiaj miała dwa spotkania, jedno z pacjentką, którą prowadziła od roku – pani Wanda była w jej wieku i cierpiała na depresję. Był taki czas, że nie była w stanie ruszyć się z łóżka, chorowała jednocześnie na RZS, czyli reumatoidalne zapalenie stawów, chorobę autoimmunologiczną, która utrudniała codzienne funkcjonowanie. Depresja pojawiała się stopniowo, jak cichy zabójca, aż doszło do sytuacji, w której kobieta nie mogła wyjść z domu. W końcu dzieci zmobilizowały ją do walki, bo o ile RZS mogła łagodzić lekami, a także szansą na samoleczenie, o tyle z chorobą duszy, jak nazywano depresję, musiała walczyć sama. No, może nie do końca sama. Weronika jej w tym pomagała i było widać postępy. Potem przychodził pan Janek, neurolog z pobliskiego szpitala. Miał problemy ze snem, cierpiał z powodu przepracowania, ale już po kilku sesjach zauważała poprawę. Rozmawiali, Janek opowiadał o trudnych operacjach, o pacjentach, o tym, że kiedy wraca do domu, nie ma siły słuchać żony i jej relacji o tym, co działo się podczas jego nieobecności, że ich synek Rafał dostał piątkę z biologii i że na pewno kiedyś też zostanie lekarzem. Lepiej nie. Weronika zaleciła lekarzowi krótkie wyjazdy na jednodniowe wycieczki i pływanie. Mężczyzna stosował się do tego i zaczynał nieco oddzielać pracę od domu, starając się zawsze wygospodarować chwilę wytchnienia dla siebie.
Wczoraj natomiast zadzwonił do niej mężczyzna, który na początku nie chciał się przedstawić, ale w krótkim wywiadzie udało się jej ustalić kilka ważniejszych danych. Nazywał się Jacek Krall, cierpiał na bezsenność i przeżył wypadek samochodowy. Umówiła się z nim na jutro, na siedemnastą. Coś dziwnego było w jego głosie. Jakby złość, obawa, ale i ulga. Znała to. Często sama u siebie dostrzegała takie właśnie uczucia. Złość na siebie za to, co zrobiła. Obawa przed tym, co ją czekało. I ulga, kiedy zaczynała rozumieć, że nie zdoła naprawić przeszłości, a może jedynie wyprostować własną przyszłość. Jednakże teraz nie miała na to czasu ani odwagi. Dlatego poświęcała się pracy, bo ta dawała jej zapomnienie i była doskonałą ucieczką przed życiem. Nie miała pojęcia, co musiałoby się wydarzyć, aby odnalazła w sobie tyle odwagi, by stanąć twarzą w twarz z własnymi demonami i raz na zawsze wyrzucić wszystkie potwory z szafy.
Wieczorem, kiedy wróciła do domu, uderzyła ją panująca w mieszkaniu cisza. Czym prędzej włączyła muzykę. Nienawidziła ciszy, milczenia i samotności. Dwie pierwsze rzeczy miała na co dzień w dzieciństwie, a ostatnią – teraz. Wydarzenia sprzed sześciu lat sprawiły, że uciekła z rodzinnego miasta. Na północ. Tutaj zaznała odrobiny spokoju, wciąż jednak nie mogła zapomnieć, wciąż miała przed oczami to, co się wydarzyło, co ją zniszczyło. Powoli się odbudowywała, powstawała z ruin, a praca była jej terapią. Pracując nad psychiką innych ludzi, naprawiała własną. Czy kiedyś uda się jej całkowicie wyleczyć? I czy wówczas przestanie być tak cholernie samotna? Przestanie się oskarżać?
Spotkanie z pułkownikiem Sadowskim było owocne i bardzo rzeczowe. Piotr przedstawił Jacka swoim współpracownikom, pokazał mu jego biurko, potem pojechali na uczelnię, a na końcu zahaczyli o strzelnicę. Ustalili, że następnego dnia Jacek pojawi się w sztabie o godzinie dziewiątej. Teraz zbliżała się szósta rano. Spał tylko trzy godziny, ale wiedział, że nie ma najmniejszej szansy na to, aby się położyć i zasnąć. Dlatego umył zęby, ubrał się i pojechał na basen, który znajdował się w centrum sąsiedniego miasta. Pływalnia była otwarta od szóstej, ale miał nadzieję, że o tej porze nie będzie tam tłumów. I faktycznie, raptem dwa tory były zajęte. Wskoczył do basenu i zaczął płynąć miarowym kraulem, mając nadzieję, że wysiłek fizyczny pozwoli mu przetrwać kolejny dzień. Po południu był umówiony z terapeutką w Piszu, chociaż jeszcze nie wiedział, czy pojedzie na tę wizytę.
Zrobił już kilka rundek, gdy zorientował się, że na drugim torze też ktoś płynie, i to w całkiem niezłym tempie. Kiedy zawracał, dojrzał, że była to kobieta. Wyskoczyła z basenu, zdjęła czepek i wykręciła długie kasztanowe włosy. Była zgrabna, nie za chuda, taka w sam raz, z niezłym biustem. Oparł się plecami o ściankę basenu, utrzymywał się na wodzie, sprawiając wrażenie, że odpoczywa, ale w rzeczywistości obserwował pływaczkę. Miała ładną twarz, z lekko spiczastą brodą, wydatne, ale bez przesady, usta i chyba zielone oczy. Nie udało mu się dokładnie spostrzec ich koloru, ale miał nadzieję, że były zielone. Zielonooki rudzielec, no, no, i jeszcze potrafi pływać. Jacek postanowił, że jutro też przyjedzie na basen tak rano – skoro babka tak dobrze pływa, jest szansa, że robi to w miarę regularnie.
Kiedy wyszedł z męskiej szatni, po rudzielcu nie było śladu. Skrzywił się sam do siebie, ubrał i pojechał do jednostki.
Tam już czekał na niego pułkownik Sadowski.
– Dzisiaj mamy zajęcia z drugim rokiem. Przejrzałeś te materiały do ćwiczeń, które ci wysłałem? – spytał, kiedy tylko Jacek wszedł do pokoju.
– Jasne, mam nawet dla nich kilka zadań, gdyby pan pułkownik chciał je wykorzystać. – Jacek podał szefowi plik notatek.
– Możesz mi mówić po imieniu, kiedy jesteśmy sami.
– Jasne, dzięki.
Piotr w skupieniu przejrzał propozycję zadań i pokiwał z uznaniem głową.
– Jest dobrze. Możesz dzisiaj poprowadzić zajęcia z nimi. A potem pojedziemy na strzelnicę. Postrzelasz z długiej.
Jacek spiął się, ale nie dał nic po sobie poznać.
– Tak jest.
Zajęcia minęły szybko, a Krall odkrył, że podoba mu się praca ze studentami. Ćwiczenia sprawiały, że Jacek nie myślał o niczym innym, a już zwłaszcza o tym, że miał później jechać na strzelnicę i ponownie trzymać broń w rękach. Wiedział, że nie może zdradzić się z tym, iż samo dotykanie broni przyprawia go o szybsze bicie serca, i to nie z względu na podniecenie i adrenalinę, lecz przez paraliżujący strach i koszmarne obrazy, które niemal natychmiast stawały mu przed oczami. Żołnierz, strzelec wyborowy, który boi się broni. To było naprawdę zajebiście zabawne! Gdyby nie chodziło o niego, wybuchnąłby gromkim śmiechem. Wiedział, że pułkownik Sadowski pokłada w nim duże nadzieje. Nie mógł go zawieść. Nie jego, nie tego bohaterskiego oficera, który był dla wszystkich niczym mistrz, autorytet, wzór do naśladowania. Dlatego musiał uwolnić się od swojej przeszłości. I raz na zawsze zniszczyć obraz tego żołnierza ściskającego snajperski karabin TOR, kaliber dwanaście koma siedem milimetra, tego żołnierza, który zamiast strzelić, zawahał się. A i tak kogoś zabił.
* W Orzyszu, gdzie rozgrywa się akcja powieści, nie ma takiej szkoły. Znajduje się tam za to Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).