Читать книгу Science Fiction z plusem - Aleksander Głowacki - Страница 6

Оглавление


1898

Przy szó­stej ampułce Wokul­ski się zawa­hał. Żyro­ped zaha­czał już nie­mal o wierz­chołki fal, a Jaxa tra­cił siły. Do wej­ścia do zatoki, gdzie wyspa dałaby im schro­nie­nie przed nie­spo­dzie­wa­nym wio­sen­nym taj­fu­nem, zostało kil­ka­set metrów.

— Poda­waj — powie­dział siłacz.

Mała kro­pla potu zebrała mu się na czubku nosa, a gdy pochy­lił się do przodu w dyna­przęży, spa­dła i roz­bry­znęła się na tysiąc dro­bin, które prze­le­ciały przez sito ażu­ro­wej pod­łogi wprost w pianę fal się­ga­ją­cych po ich pojazd.

Wokul­ski zablo­ko­wał wolant kola­nem i odwró­cił się, pró­bu­jąc się­gnąć do oku­la­tora Jaxy. Powietrzne stud­nie nie­mal wyrwały mu fiolkę z rąk, w końcu jed­nak wło­żył ampułkę wypeł­nioną ole­istą, brą­zową sub­stan­cją do dozow­nika przy­ni­to­wa­nego do skle­ro­no­wego szkie­letu żyra i uru­cho­mił pneu­ma­tyczny podaj­nik.

Z led­wie sły­szal­nym w nawał­nicy świ­stem roz­prę­ża­ją­cego się powie­trza mecha­niczne ramię zato­czyło pół­ob­rót i wbiło strzy­kawkę z Alką w oko musku­lar­nego mło­dzieńca wiszą­cego w napę­do­wej uprzęży.

Lecieli teraz kil­ka­na­ście metrów nad wodą. Skryli się już nie­mal w zatoce i porywy taj­funu osła­bły, jed­nak wiatr wciąż przy­du­szał ich do wody, spy­chał coraz niżej nad fale. Pierw­sze roz­bry­zgi zmo­czyły skó­rzane pokry­cie żyra.

Tłok strzy­kawki nie doszedł nawet do końca, gdy zaczął się Surż. Wokul­ski, sam nasy­cony alka­lo­idem, widzi, jak sub­stan­cja roz­lewa się w potęż­nym ciele Jaxy, roz­biega nie­wi­dzial­nymi dla zwy­kłych ludzi mie­dzia­nymi nit­kami, odpo­wia­da­ją­cymi sieci pod­skór­nie bie­gną­cych duk­tów chy­lo­idal­nych. Alka sięga ole­istymi pal­cami do każ­dej komórki ciała jego towa­rzy­sza, unosi je w powo­dzi wszech­ogar­nia­ją­cej ener­gii i powra­ca­jącą falą zabiera do prze­strzeni, w któ­rej wszystko nabiera innego zna­cze­nia.

Młody czło­wiek, zawie­szony w uprzęży wychwy­tu­ją­cej naj­drob­niej­sze ruchy jego ciała, odzy­skuje siły. Pro­pe­ler popy­cha żyro do przodu, a wiel­kie łopaty się­ga­jące poza obrys pojazdu zry­wają bał­wany z fal. Mecha­nizm róż­ni­co­wych kół i prze­kładni zwięk­sza obroty rotora. Sta­tek powietrzny unosi się znad wody i tar­gany pory­wami wia­tru, prze­śli­zguje się pod osłonę wzgórz.

Dotarli do Hong Kongu.

Zbyt był zmę­czony, by podzi­wiać widok – pano­ramę zatoki, pełną cudów kolo­nial­nej archi­tek­tury, poprze­dzie­laną wysep­kami chiń­skich wio­sek i mia­ste­czek. Cień wia­tra­ko­pedu odbił się w tafli dzie­wię­cio­me­tro­wego zwier­cia­dła braci Chance rekla­mu­ją­cego Wystawę Świa­tową i prze­śli­zgnął po wodzie portu, w któ­rym flota dżo­nek tło­czyła się za falo­chro­nem, rzu­cana falami na burty bry­tyj­skich trans­por­tow­ców. Tęt­niąca zazwy­czaj życiem przy­stań przy­cza­iła się przed hura­ga­nem. Jedy­nym dźwię­kiem pozo­stał trze­pot roz­dzie­ra­nych wia­trem papie­ro­wych reklam.

Surżu star­czyło zale­d­wie na kil­ka­dzie­siąt sekund. Wokul­ski poczuł, jak pro­pe­ler traci moc, a żyro prze­cho­dzi w lot śli­zgowy. Obej­rzał się i zoba­czył, że Jaxa zwisł bez­wład­nie w uprzęży. W miarę jak tra­cili roz­pęd, wolant sta­wiał coraz więk­szy opór. Leni­wie krę­cący się rotor wciąż utrzy­my­wał ich w powie­trzu, jed­nak ener­gii zma­ga­zy­no­wa­nej w kole zama­cho­wym nie mogło star­czyć na długo.

Pró­bo­wał się­gnąć ręką i spraw­dzić, czy chło­pak jesz­cze żyje, ale cięż­kie skó­rzane ubra­nie, w któ­rym przy­le­ciał z Makao, nie pozwa­lało na swo­bodne ruchy.

W tym momen­cie nie­spo­dzie­wa­nie, jak to na tych sze­ro­ko­ściach, nad­szedł zmierzch i lądo­wi­sko nagle odcięło się wśród por­to­wych doków ścieżką gazo­wych latarni napro­wa­dza­ją­cych ich na cel. Pro­wa­dzeni przez nie, prze­mknęli nad uno­szącą się na wodzie reklamą Alki wysy­paną poma­rań­czo­wym prosz­kiem i roz­szar­paną już nie do pozna­nia przez fale. Lotem koszą­cym dobrnęli do brzegu pro­sto nad sta­lową plat­formę, gdzie na Wokul­skiego ocze­ki­wali miej­scowi przed­sta­wi­ciele jego przed­się­bior­stwa.

Momen­tum koła zama­cho­wego wyczer­pało się tuż nad zie­mią. Obroty rotora ustały i żyro zwa­liło się ciężko na sta­lowy pomost. Deli­katny szkie­let uległ znisz­cze­niu od ude­rze­nia, a obaj pasa­że­ro­wie wypa­dli na zie­mię.

Natych­miast pod­bie­gły do nich posta­cie w kau­czu­ko­wych płasz­czach. Ktoś usłużny osło­nił ich para­so­lem. W poszu­mie słab­ną­cego desz­czu, nie cze­ka­jąc na zachętę Wokul­skiego, zaczęli refe­ro­wać sprawy. Jaxą zajęła się grupa chiń­skich słu­żą­cych.

— Sprze­daż osią­gnęła stały poziom trzech pudów dzien­nie…

Wokul­ski pozwo­lił mówić głów­nemu inten­den­towi, zrzu­ca­jąc jed­no­cze­śnie skó­rzany podróżny sur­dut nad­szarp­nięty wypad­kiem.

Popra­wił płaszcz zarzu­cony mu na ramiona przez słu­żą­cych i słu­cha­jąc raportu, ruszył w stronę wyj­ścia.

— … i zamyka się łączną sumą dwu­na­stu tysięcy marek pol­skich. — Inten­dent zakoń­czył swoją wypo­wiedź.

Wokul­ski wziął podany mu kubek. Mały łyczek dekoktu z bulwy odświe­żył mu umysł.

— Jaką mamy teraz stopę rein­we­sty­cji?

Po odpo­wie­dzi poli­czył szybko w pamięci koszty utrzy­ma­nia pla­cówki w Hong Kongu. Dzia­łali na gra­nicy opła­cal­no­ści.

— Bez posze­rze­nia sieci dys­try­bu­cji nie prze­bi­jemy się z naszą ofertą. — Teraz do rapor­to­wa­nia wziął się Główny Pla­ni­sta.

— Tym zajmę się oso­bi­ście. Jak idą prace nad trak­ta­tem?

— Jeśli Bry­tyj­czycy dostaną Nowe Tery­to­ria, będziemy musieli zamknąć fabrykę…

Pod­niósł głowę. Sta­nęli przed kolo­nial­nym ratu­szem w Wik­to­rii. Wymyślny zegar astro­no­miczny poka­zy­wał godzinę siódmą wie­czo­rem lokal­nego czasu. Był 23 czerwca 1898 roku. Do pod­pi­sa­nia trak­tatu został nie­cały tydzień.

Wydłu­żył krok, a jego pra­cow­nicy musieli pra­wie biec, żeby nie zostać w tyle. Wyszu­kał wzro­kiem swo­jego lokaja. Wu Chu Wei zawsze rozu­miał go bez słów. Podał Wokul­skiemu lśniący cylin­der i grubą maho­niową laskę.

— Dalej dam sobie radę sam — powie­dział Wokul­ski do bie­gną­cych za nimi ludzi.

Wu Chu Wei wska­zał mu drogę do trans­dy­men­sjałki.

— Na teren Wystawy — rzu­cił Sta­ni­sław i roz­parł się wygod­nie na piko­wa­nych sie­dze­niach.

Kabina zaher­me­ty­zo­wała się z cichym mla­skiem i wkrótce ode­zwał się uspo­ka­ja­jący tur­kot che­micz­nej maszyny napę­dza­ją­cej soczewkę deflek­tora.

Pogrą­żył się w pospiesz­nych rachun­kach. Nawet pobieżna buch­hal­te­ria pozwa­lała wysnuć jeden wnio­sek – firma potrze­buje żywej gotówki.

Ostat­nimi czasy pie­niądz nie był tani, a przed­się­bior­stwo potrze­bo­wało go coraz bar­dziej. Roz­wa­żał już wcze­śniej zrze­cze­nie się papie­rów dłuż­nych hongu Jar­dine’a i Mathe­sona, ale emi­sja pochod­nych w postaci akcji Indo­chiń­skiej Kom­pa­nii Żeglugi Paro­wej znów pod­wyż­szyła atrak­cyj­ność ich akty­wów. Nie mniej istotny był sen­ty­ment, któ­rym darzył od dawna już nie­ży­ją­cego dok­tora Jar­dine’a. Fun­da­ment for­tuny Szkota opie­rał się na prze­my­cie opium, sta­tut bry­tyj­skiej Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej pozwa­lał bowiem swoim pra­cow­ni­kom, któ­rzy prze­kra­czali gra­nicę, na wwie­zie­nie do Chin dwóch zwol­nio­nych z kon­troli cel­nej skrzyń. Podo­bień­stwo do wła­snej sytu­acji wyda­wało się Wokul­skiemu aż nadto zna­czące. Mimo wszystko musiał zna­leźć fun­du­sze, a niska stopa dys­konta kusiła do upłyn­nie­nia weksli dłuż­nych i popra­wie­nia płyn­no­ści spółki – budowa fabryki w Hong Kongu poważ­nie bowiem nad­we­rę­żyła jej zasoby finan­sowe.

Do kolo­nii po raz pierw­szy zawi­tał przy­pad­kiem, gdy powra­cał z Ala­ski, a rząd rosyj­ski po raz kolejny odmó­wił mu wizy tran­zy­to­wej, pamię­ta­jąc o nie­uda­nej pró­bie uwol­nie­nia sybe­ryj­skich zesłań­ców. Szu­kał tylko połą­cze­nia z Europą, licząc na trans­port któ­rymś z licz­nych zawi­ja­ją­cych tu stat­ków, ale nie­ocze­ki­wa­nie dla samego sie­bie został dłu­żej, zafa­scy­no­wany poli­tyczną roz­grywką, któ­rej stał się świad­kiem. Zate­le­gra­fo­wał do Rzec­kiego i zamó­wił regu­larne dostawy alka­lo­idu na wła­sne potrzeby, dzięki czemu mógł w spo­koju przy­pa­try­wać się bry­tyj­skim intry­gom pro­wa­dzą­cym do powięk­sze­nia tery­to­rium kolo­nii. Wkrótce posta­no­wił sko­rzy­stać z oka­zji i posze­rzyć rynki zbytu dla Alki, dostrze­ga­jąc w chiń­skich tria­dach dosko­nałą sieć dys­try­bu­cji. Bry­tyj­czycy, po okre­sie począt­ko­wej wro­go­ści zwią­za­nej ze zwy­cię­stwami Zulu­sów, od czasu, gdy w tajem­nicy zaczął dostar­czać im alka­loid, patrzyli na niego dość przy­chyl­nie.

Inte­res zaczął się roz­ra­stać, a w jego gło­wie coraz bar­dziej kry­sta­li­zo­wał się Plan.

Science Fiction z plusem

Подняться наверх