Читать книгу Science Fiction z plusem - Aleksander Głowacki - Страница 8
ОглавлениеPonieważ doświadczył już wszelkich form subtelnych szykan ze strony dyplomacji brytyjskiej, cztery godziny oczekiwania w dusznej salce na stołku pozbawionym oparcia nie wydały mu się szczególnie wyuzdaną próbą wyznaczenia odpowiedniej formy relacji pomiędzy rządem Jego Królewskiej Mości a kupcem Wokulskim. Rozejrzał się po poczekalni, lecz nie znalazł w niej nic ciekawego. Na gzymsie nad kominkiem siedziała mała, udomowiona sowa. Ekstrawaganckie zwierzę domowe, pomyślał.
Całkowicie ignorował schizofreniczne próby ustawienia go w pozycji petenta, cierpliwie przebijając się przez warstwy urzędniczej buty i drobniutkie igiełki administracyjnych upokorzeń. Pozwalał im wyżywać swoją frustrację, niepewność, strach i spokojnie podążał ku swoim celom.
Alka stawała się powoli osią światowego equilibrium i choć w oficjalnym obiegu wciąż traktowana była jako używka, zabawka kolorowych prowadząca do zepsucia i występku, to przenikała powoli do społecznego krwiobiegu. Potrzebował jeszcze kilku lat, by stała się paliwem, bez którego cywilizacyjny silnik sobie nie poradzi.
Bulwa stanowiła jedyny towar, który spinając ze sobą Imperium Brytyjskie i Zulusów, stwarzał płaszczyznę wymiany, trwającej mimo naskórkowych pozorów ciągłej wojny i rzeczywistych konfliktów zbrojnych toczących się od lat w całej Afryce, a ostatnio również i na Bliskim Wschodzie. Strumień bulwy płynął do Europy, Unii, Konfederacji, Azji, a w drugą stronę wysyłano maszyny, broń, lekarstwa. Na początku Wokulski kontrolował niemal cały ten handel, ale jego monopol nie trwał długo. Tym razem postanowił nie powtarzać tego błędu. Tylko on znał proces ekstrakcji Alki. Na razie powstawało jej niewiele, w nielicznych laboratoriach, między innymi tu – na wyspie Kau Yi Chau, poza brytyjską jurysdykcją, a także w Szanghaju i w Polsce. Oleista substancja była nową jakością, luksusowym towarem dostępnym dla nielicznych – nie z racji swojej ceny, lecz dlatego że tylko nieliczni potrafili jej bezpiecznie używać.
Dopóki nie osiągnął swojego celu, musiał szlifować siedziska niewygodnych krzeseł i cierpliwie czekać, aż pogardliwym tonem zostanie zaanonsowany jakiemuś podrzędnemu urzędniczynie, który służyć będzie jako łącznik z prawdziwymi decydentami.
Wyjrzał przez okno. Uliczka, obwieszona pasami płótna pokrytymi chińskimi ideogramami, prowadziła prosto na zachód. Gdy patrzyło się w jej prześwit, na horyzoncie dostrzec można było powód jego dzisiejszej wizyty u gubernatora. Kau Yi Chau. Miejsce, w którym kilka miesięcy temu otworzył trzecie laboratorium zajmujące się ekstrakcją Alki. Wydawało się ono idealne – trudno dostępne, z dużą ilością drzewa na opał. Do wybranej przez niego doliny prowadziła droga wyłożona płytami piaskowca, wrzynając się wysokim parowem w skalny masyw i tworząc w ten sposób naturalną linię obrony.
Był tam dziś rano, jeszcze przed wizytą w brytyjskim poselstwie.
— Jądro jest nienaruszone. — Chiński zarządca gorliwie oprowadzał go po fabryczce. — Wszystko zgodnie z pana zaleceniami. Od stalowego ogrodzenia proces wykonują automatony.
— Karty żakardowe są zabezpieczone?
— Żakardowe? — Chińczyk najwyraźniej nie zrozumiał skomplikowanego słowa.
— Karty sterujące. Te z otworami.
— A, tak — pojął wreszcie zarządca. — Jak pan kazał, zamknięte w kasetce sterującej zabezpieczonej podwójnym zamkiem. Do ich załadowania potrzebny jest drugi klucz, który ma wyznaczony przez pana człowiek. Pojawia się tu co rano przed rozpoczęciem pracy.
Proces produkcji był więc bezpieczny. Wokulski podszedł do stalowego płotu odgradzającego zautomatyzowaną część fabryki, nazywaną przez zarządcę jądrem, od rejonu obsługiwanego przez ludzi. Patrzył na niezrozumiały balet miedzianych automatonów zaprojektowanych przez Ochockiego. Napędzane małymi parowymi silnikami toczyły się na odlewanych żeliwnych kołach, wyszukując najkrótszą drogę pomiędzy składowiskiem półproduktów a położoną nieco dalej strefą syntezy. Omijały się, zaprzątnięte swoimi obowiązkami, zupełnie jakby były żywymi istotami, a nie skomplikowanymi zegarowymi mechanizmami sterowanymi za pomocą podziurawionych wstęg przewijających się przez najeżone kolcami bębny.
Zawartość pojemników była oznaczona symbolami i tylko Wokulski wiedział, jakie substancje się w nich kryją.
Bardzo dbał o zachowanie sekretu produkcji Alki, więc wiadomość, którą otrzymał kilka dni temu w Warszawie, poważnie go zatroskała. Jego szpiedzy na dworze cesarzowej Dowager donieśli o nowym, tajnym porozumieniu pomiędzy Wielką Brytanią a Chinami.
Hong Kong bez wątpienia potrzebował nowych terytoriów do swojego dalszego rozwoju i Konwencja w sprawie włączenia Nowych Terytoriów nie zaniepokoiłaby go zupełnie, gdyby nie fakt, że obejmować miała również Kau Yi Chau.
To nie mógł być przypadek i pozostawało mu tylko pluć sobie w brodę, że przegapił tak oczywisty fortel ze strony Brytyjczyków. Jego kontakt na dworze twierdził, że podpisanie konwencji jest kwestią kilku dni. Nowe Terytoria przejść miały pod brytyjską jurysdykcję w sobotę. Do tego czasu nie było szans, żeby zdemontować i bezpiecznie ukryć fabrykę Alki. Mógłby ją oczywiście zniszczyć, ale to zatrzymałoby ekspansję jego przedsiębiorstwa na długie lata.
— Masz przy sobie klucz?
— Oczywiście.
— Na razie wstrzymamy produkcję do piątku. Zabieram karty ze sobą.
Wspólnie wyłączyli fabrykę, odsyłając mechanicznych pracowników do magazynów. Wokulski schował zwój kart w gutaperkowanej torbie na piersi.
— Otworzysz to o dziesiątej wieczorem w piątek — powiedział, przekazując zarządcy zalakowany pugilares. — Znajdziesz tam dokładne instrukcje, które masz wykonać krok po kroku. Do tego czasu nie wolno ci opuszczać terenu fabryki.
Chińczyk kiwnął posłusznie głową. Wokulski nie miał wątpliwości, że jeśli nie uda mu się powstrzymać podpisania konwencji, jego przedstawiciel zadba, żeby z fabryki nie pozostało nic prócz kupy gruzu. Brytyjczycy bez wątpienia przejrzą wszystkie najmniejsze ślady pozostałe po manufakturze, próbując na ich podstawie przeniknąć sekret produkcji Alki. Nawet teraz, jak wiedział, nie odstępowały ich liczne spojrzenia uważnych obserwatorów umieszczonych na sąsiednich wzgórzach, szpiegów czujnie śledzących każdy krok pracowników fabryczki. Organizacja pracy nie pozwalała domyślić się szczegółów procesu ekstrakcji Alki przez samą obserwację, gdyby jednak brytyjskie Secret Service Bureau miało okazję zbadać choćby pozostałości po zabudowaniach, część jej tajemnic zostałaby odkryta.
Wizyta w poselstwie była tylko pretekstem. Nie liczył oczywiście, że uda mu się rozwiązać kwestię Kau Yi Chau oficjalnymi kanałami. Próba spotkania z kanclerzem misji w Hong Kongu była tylko przykrywką dla odnowienia kontaktu z Lyttonem, pierwszym baronem Bulwer-Lytton. Pracował on jako sekretarz ambasady, może niezbyt pilnie wypełniając swoje obowiązki, za to bardzo sumiennie odwiedzając liczne zdelegalizowane przez Anglików salony deprywacyjne. Choć dostarczane przez nie przyjemności warte były swojej ceny – czy też może właśnie dlatego – korzystanie z nich kosztowało zazwyczaj małą fortunę, na którą zubożały baron nie mógł sobie pozwolić. O tej niedogodności gnębiącej młodego dyplomatę wkrótce doniesiono Wokulskiemu. Ten chętnie wsparł eksperymentatorską pasję Lyttona, zaganiając go powoli w matnię finansowej zależności, która przerodziła się w początkowo subtelny, później zaś coraz bardziej oczywisty szantaż.
Drzwi do pomieszczenia, w którym oczekiwał Wokulski, otworzyły się. Baron napierał na nie plecami, chroniąc pliki raportów, które trzymał przed sobą. Wokulski przytrzymał mu drzwi.
— Dziękuję — powiedział młodzieniec.
— Na mnie zawsze może pan liczyć — wyszeptał mu do ucha Wokulski, wywołując efekt tak piorunujący, że zaraz potem musiał zaangażować się w zbieranie papierów rozrzuconych przez zaskoczonego dyplomatę.
Podnosząc jedną ze stron, zwrócił uwagę na pierwsze zdanie u góry, które brzmiało: „To była ciemna, deszczowa noc”.
— Czego znów ode mnie chcesz? — szepnął baron, gdy kucnęli obok siebie nad stertą rozsypanych dokumentów.
— Musimy pomówić. — Wokulski machnął ręką, ucinając słowa, którymi zamierzał go zalać Lytton. — To może być nasza ostatnia rozmowa — dodał i uchylił klapę skórzanego pugilaresu, pokazując baronowi plik kompromitujących go papierów. — Wszystkie mogą do ciebie wrócić.
— Jak śmiałeś je tu przynieść?! — Dyplomata rozejrzał się nerwowo.
— Znajdźmy może spokojniejsze miejsce do rozmowy — zaproponował Wokulski.
Baron kiwnął głową, zatrzasnął drzwi, którymi tu wszedł, po czym doskoczył do drugich drzwi prowadzących do pokoju i je również zamknął na mały skobel. Sowa, siedząca dotąd spokojnie na sztukaterii, zerwała się i krążyła teraz pod sufitem. Młody Anglik rozejrzał się i nacisnął kawałek gzymsu, odsłaniając w ten sposób ukryte schodki. Kiwnął palcem na Wokulskiego, by ten wszedł do środka, po czym z powrotem odblokował obie pary drzwi i szybko przeszedł przez tajne przejście, zamykając je za sobą.
— Tu możemy spokojnie rozmawiać.
Wokulski zlustrował twarz barona. Mężczyzna miał mocno błękitne oczy, nieco rozchylone wargi i lekko opuchniętą twarz pozostającą w kontraście z wychudzoną sylwetką – obraz typowy dla miłośników deprywacji.
— Właściwie co pan tu robi?! — zaczął Anglik niespodziewanie ostrym tonem, u niego wręcz niespotykanym.
— Muszę wyjaśnić kilka niepokojących szczegółów Konwencji. I pan wydaje mi się osobą, która może mi w tym pomóc.
— To nie jest dobry czas, a przynoszenie tych dokumentów do ambasady jest wysoce lekkomyślne — Lytton wyjrzał przez niewielki wizjer, z którego do mrocznej klatki schodowej sączył się promień światła — i wysoce niebezpieczne. Zarówno dla mnie, jak i dla pana.
Przez ściany dało się słyszeć terkot transdymensjałki – rzadki dźwięk w mieście obsługiwanym głównie przez riksze i lektyki. Baron wyjrzał znów przez wizjer.
— A więc jednak przyjechał. Niech pan spojrzy.
Odsunął się, robiąc miejsce Wokulskiemu. Ten wyjrzał na ulicę. Z dorożki wysiadł mężczyzna spowity w czarny płaszcz. Spod melonika wystawały skołtunione, ciemne włosy. W jego ruchach było coś niepokojącego.
— Kim on jest? — zapytał Wokulski.
— Nie wiem. Słyszałem tylko pogłoski. Ale skoro widzę pana tutaj, zaczyna mi się to składać w całość — powiedział Lytton i popatrzył znacząco na pugilares.
— Garść pogłosek za zapiski naszej długoletniej przyjaźni. — Uśmiechnął się Wokulski. — Czuję się urażony, że pan ją tak nisko cenisz. Co innego, gdyby mógł mi pan pomóc z przeredagowaniem kilku ustępów w Konwencji…
— Konwencja jest nie do ruszenia. Wczoraj wysłaliśmy ją do Pekinu. Nikt oprócz króla nie ma już prawa nic w niej zmienić.
— Skąd ten pośpiech? — zapytał Wokulski. — I kto dopisał tam Kau Yi Chau?
— Sam tego nie rozumiem. Kau Yi Chau to sprawka Księżnej.
Wokulski zastanowił się nad odpowiedzią. Księżna, jak wiedział od samego początku, była żywo zainteresowana przejęciem tajemnic hodowli i przetwarzania Alki. Baron odwrócił się gwałtownie.
— Czy masz pan przy sobie jakieś karty?! — niemal wykrzyknął. — To o to chodziło! Podsłuchałem rozmowę – mówili, że ktoś ma przy sobie karty i że to właściwy moment, żeby uderzyć! Mówili o panu!
Wokulski zdał sobie sprawę, że został wciągnięty w pułapkę. Doskoczył do barona, chwycił go za klapy i potrząsnął.
— No więc kim on jest? Przyjechał mnie zlikwidować?
Puścił młodzieńca i zaczął się gorączkowo zastanawiać.
Pozwolił sobie na skupienie zbyt wielu nitek w jednym miejscu. Miał przy sobie zapis procesu produkcji, co było wysoce niefortunne. Niestety, chociaż pozostawił instrukcje zniszczenia fabryczki, jej ruiny i tak przeszłyby w ręce Brytyjczyków, a za pomocą kart żakardowych można by odtworzyć po części recepturę wytwarzania Alki.
Baron wyraźnie zwlekał z odpowiedzią.
— Trzymaj i mów, kim on jest.
Wokulski wepchnął pugilares w ręce rozmówcy.
— To podobnież nasza odpowiedź na Przemienionych. Mamy ich dopiero kilku i są rozchwytywani. Ale to ma sens. Ten przyjechał po ciebie. — Lytton obszedł kilka razy pomieszczenie. — Te wszystkie półsłówka, to dotyczyło ciebie. „Nikt inny nie stawi mu czoła”, mówili.
— Dokąd prowadzi ta klatka schodowa? — zapytał Wokulski, przerywając jego mamrotanie.
— Właściwie donikąd. Do starej sali konferencyjnej. Ale to droga bez wyjścia, stamtąd można się wydostać tylko przez główny hall.
— A w dół?
Baron nie zdążył odpowiedzieć, w tej chwili otworzyły się bowiem drzwi do tajnego przejścia i stanął w nich mężczyzna w meloniku. W panującym półmroku nie dało się dostrzec rysów jego twarzy. Czarny, lejący materiał odcinał się ciemną plamą na tle zarysu framugi. Lytton czmychnął, zabierając pugilares.
Wokulski bezwiednie sięgnął po okulator. Poczuł, jak oblewa go fala zimnego strachu. Zazwyczaj nie bał się nieznanego, ale wzmianka o Przemienionych zrobiła swoje.
Ochocki wyjaśniał mu to wcześniej krótko:
— Alkaloid nie działa bezpośrednio na mózgowie. Za jego efekty odpowiedzialne są produkty diakryzmu organicznego.
— Czyli…? — Wokulski zwykle często mu przerywał, prosząc o dodatkowe wyjaśnienia.
— Diakryzm to cześć syndiakryzmu, wszystkich reakcji chemicznych w organizmie, zarówno tworzenia, jak i rozpadu.
— Czyli diakryzm to po prostu rozkład.
— Kontrolowany rozkład, powtarzalny wewnątrz organizmu. Efekt działania fermentów. Te każdy z nas ma albo różne, albo działające z niejednakową siłą. Stąd efekty jej działania mogą być tak rozbieżne…
— … w zależności od tego, jaki zestaw fermentów posiada organizm — dokończył Wokulski.
— Reszta to czysta chemia ożywiona — podsumował Ochocki.
Nie chodziło o to, w jakiej postaci spożywało się alkaloid – bulwy, proszku czy wywaru. Chemiczne cuda zaczynały się krok dalej, kiedy organizm poradzić sobie musiał z Alką. W czystej postaci alkaloid stanowił truciznę, osoby, które mogły ją zażywać, były raczej wyjątkami. Zulusi znaleźli na to rozwiązanie, mające swoje korzenie w rytualnym spożywaniu bulwy Buszmena. Przez tysiące lat wykorzystywania rośliny stworzyli zestaw praktyk, które przygotowywały młodych mężczyzn do zażywania bulwy. W chwili, gdy pojawiła się Alka, musieli tylko nieznacznie je dostosować. Cały rytuał nazwali Przemianą, a wojowników, którzy go przeszli – Przemienionymi. Instynktownie – przez dietę, ćwiczenia, techniki kontroli umysłu i ciała – doprowadzili do tego, że potencjalnie letalna substancja okazała się dla nich eliksirem, pod którego wpływem stawali się praktycznie niezwyciężeni.
Myślał szybko. To, z czym przyszło mu się teraz mierzyć, było zapewne brytyjskim odpowiednikiem Przemienionych. Przeklinał w duchu swoich agentów w Anglii – o pracach nad Przemianą mieli go informować na bieżąco, zawiedli jednak na całej linii. Zbyt wiele przydarzało mu się ostatnio zaskoczeń, a zaskoczenia w amorficznym, alkaloidowym świecie redukowały przewagę Wokulskiego.
U dołu schodów zalśniło światło – mężczyzna w czarnym płaszczu wchodził powoli po stopniach, a jego sylwetkę obrysowało, padające przez drzwi, światło naftowej lampy. Wokulski zdjął surdut i zawinął go na lewym przedramieniu. Kapelusz położył na półpiętrze, a laskę przerzucił z prawej do lewej ręki. Za jego prześladowcą z poczekalni wleciała sówka.
Wchodzący po schodach mężczyzna podniósł głowę. Wokulski wzdrygnął się – usta przybysza zszyte były grubą dratwą. Musiało się to stać niedawno, wargi miał bowiem jeszcze obrzęknięte i zaognione, a otwory, przez które przeciągnięto sznurek, oblepione były zasychającą krwią. Kąciki ust drgnęły mu w sztywnym grymasie, dratwa wbiła się głębiej, wyciskając krople ropy. Mężczyzna wyjął rękę z kieszeni płaszcza, otworzył dłoń i pokazał Wokulskiemu jej wnętrze.
Nie miał nawet chwili na zastanowienie nad znajdującym się tam symbolem, który wyglądał, jakby został świeżo wyryty ostrzem noża. Przeciwnik wbiegł dwa stopnie do góry, po czym skoczył gwałtownie, wzbijając się przeczącym grawitacji szczupakiem w stronę podestu, na którym stał Wokulski.
Zwarli się i zaraz od siebie odskoczyli. Wokulski zachwiał się od impetu, ale zahaczył lewą ręką o słupek balustrady, i wykorzystał energię ataku, by przeskoczyć nad barierką i wylądować za plecami napastnika. Chwilę stali do siebie tyłem, ale mężczyzna z zaszytymi ustami wślizgnął rękę pod łokieć Wokulskiego, po czym robiąc z niej dźwignię, przetoczył się po jego plecach i zaatakował. Wokulski cicho stęknął i odpluł krwią. Siła uderzenia była niespodziewana.
Wstał, ciężko oddychając i tracąc ułamki sekund na zbędne ruchy. O mały włos nie dosięgnął go wyprowadzony z półobrotu cios splecionymi dłońmi.
Wokulski wyskoczył w górę, odbijając się od ściany, zmienił kąt lotu i zaparł się w wąskim okienku. Napastnik wybił się za nim, ale Wokulskiemu udało się odpędzić go dwoma celnymi kopnięciami. Potrzebował chwili, żeby wylądować na podeście i znów skoczyć w stronę Wokulskiego, co ten wykorzystał na odpalenie przygotowanego wcześniej okulatora.
Przeciwnik uderzył go w momencie, gdy strzykawka wypchnęła ostatnią kroplę Alki, a Wokulski poczuł jednocześnie rozrywający ból i ciepło rozlewające się u podstawy czaszki. Na chwilę wszystko zasłoniła czerwona kurtyna kapiącej mu z oka krwi. Drugi cios zrzucił go z podestu. Dopiero gdy uderzał o ścianę, poczuł działanie alkaloidu.
Szybkość przeciwnika jest ogłupiająca – dwa wyprowadzone przez niego ciosy wyprzedzają milisekundową reakcję Wokulskiego na alkaloid.
Znów czuje uderzenie, zepchnięty do defensywy stacza się kolejne kilka stopni. Traci kontrolę nad sytuacją, gubi rytm, co jednak najgorsze – nie potrafi się odnaleźć, zaskoczony niespodziewanym atakiem.
Wywija się bokiem i przeskakuje przez balustradę do góry i ląduje nad głową napastnika. Ten, nie uginając niemal nóg, wybija się, jakby unosiła go niewidzialna ręka, i znów atakuje.
Wokulski dopiero teraz czuje działanie Alki, ale spychany wciąż do defensywy, nie potrafi przejąć inicjatywy. Jedyna zmiana to większa jeszcze bliskość napastnika, jakby razem przenieśli się do alkaloidowej, bezwymiarowej przestrzeni i stali się tam jednością.
Klaustrofobiczne uczucie nie trwa długo, alkaloid już zregenerował rany Wokulskiego i rozpłynął się w próżni niczym rozbłysk magnezji. Stanisławowi pozostają tylko unik i ucieczka przed precyzyjnymi ciosami mężczyzny w meloniku. Z boku wygląda to jak wycyzelowany balet piruetów i odwróconych somersaultów, taniec dwóch akrobatów pnących się bez wysiłku w górę, lekko odbijających się od gipsowych sztukaterii wprost ku słupowi światła bijącemu ze szczytu klatki schodowej.
Wokulski nie mógł poświęcić ani chwili na kontemplację piękna tych ewolucji. Oddychał ciężko i z trudem utrzymywał bezpieczny dystans od swojego prześladowcy. Skierował się ku świetlikowi zwieńczającemu klatkę.
Wybił się przez wąski otwór, wylądował na dachu i pobiegł przed siebie. Chociaż nie słyszał za sobą kroków, wiedział, że napastnik jest tuż za nim.
Biegli tak dłuższą chwilę, prowadzeni słabnącym światłem zachodzącego słońca przeskakiwali nad przepaściami ulic, utrzymując wciąż ten sam dystans. Wokulski myślał gorączkowo, co zrobić, aby wyrwać się pościgowi. Rozgrywał małe gambity, jednak wszelkie fortele paliły na panewce, a ścigający mężczyzna wyprzedzał go w strumieniu czasu o kilka sekund.
Stanisław przeskoczył rozciągnięte sznurki zawieszone praniem i w desperacji skrył się wśród płacht pościeli. Przez chwilę obijali się o siebie białymi zawojami, zagubieni wśród klejących się, mokrych prześcieradeł. Wokulski nagle zrozumiał, że wśród suszącego się prania znajduje się więcej osób. Przeturlał się pod rozwieszoną bielizną. Wśród splątanych sznurów dostrzegł kilkanaście par stóp obutych w miękkie, chińskie pantofle i jedną parę ciężkich skórzanych buciorów, należącą do mężczyzny z brytyjskiej ambasady. Wokulski wyskoczył na dach gołębnika, a labirynt suszących się prześcieradeł zamienił się w piekło.
Przykucnął, obejmując komin, i obserwował, jak ścigający go usiłuje opędzić się od grupki Chińczyków.
— Zamorski diabeł! — usłyszał krzyk.
Walczący wypadli na otwartą przestrzeń. Mężczyzna w meloniku stał otoczony przez grupę Azjatów. Pozorny spokój trwał ułamek sekundy, zaraz bowiem walka potoczyła się dalej.
Wokulski nie mógł wyjść z podziwu dla sprawności i zorganizowania Chińczyków. Walka z Zaszytym, jak zaczął go sobie nazywać, dała mu wgląd w jego możliwości. Zdawał sobie sprawę, że nie był dla niego równym przeciwnikiem, podczas gdy ci przypadkowo napotkani mężczyźni stawiali mu godny odpór.
W ich sposobie poruszania, w stylu uderzeń znać było rękę jednego nauczyciela. Pojedynczo nie stanowili dla Zaszytego zagrożenia, ale skoordynowaną walką, wyćwiczoną współpracą stworzyli sprawną linię obrony.
Nawet przy tak dużej przewadze liczebnej Chińczyków szala zwycięstwa przechylała się powoli na stronę Zaszytego. Ten nagle jednak wycofał się, zeskoczył kilka pięter i zniknął w zaułku wijącym się u stóp budynku – rozmytym cieniem stopił się z ciemnością.
Wokulski odetchnął z ulgą. Chińczycy rozluźnili szyk i zbierali się do odejścia. Zaklaskał powoli kilka razy, wyrażając podziw dla ich kunsztu.
Gdy usłyszeli odgłos dochodzący znad ich głów, Chińczycy podnieśli wzrok. Wokulski zrozumiał swój błąd.
— Fu ging mie yang! — rozległ się krzyk i pomknęli ku niemu tak szybko, że ledwie zdążył zeskoczyć z komina.
Ich intencje nie pozostawiały żadnych wątpliwości, a ponieważ Wokulskiemu nie uśmiechało się bliższe spotkanie z ostrzami niesionych przez nich halabard, ruszył co sił w nogach przed siebie.
Dopadł do miejsca, gdzie dach zniżał się ku ulicy, ześlizgnął się na sam dół, przeturlał i pobiegł dalej. Prześladowcy ani myśleli zostawić go w spokoju, a biegnąca za nim zgraja rosła błyskawicznie. Zgiełk towarzyszący pościgowi nie ułatwiał ucieczki: Wokulski roztrącał stających mu na drodze ludzi, którzy zwabieni okrzykami, usiłowali mu przeszkodzić. Zobaczył, jak uliczkę przed nim blokuje wózkiem sprzedawca dim sum, i w ostatniej chwili rzucił się w boczną odnogę. Tam czyjaś ręka pociągnęła go w otwarte drzwi domu, zatrzaskując je zaraz, tak że pościg wpadł do pustego zaułka. Zza zamkniętych drzwi doszły go podniesione głosy sprzeczki.
Popatrzył na swojego wybawcę. To była Nemi.
— A więc poznałeś już Bokserów. — Parsknęła cichym śmiechem i zaraz położyła mu palec na ustach, uprzedzając potok jego pytań. — Lepiej, żeby cię nie znaleźli. Jak zdążyłeś zauważyć, nie przepadają za długouchymi.
— Fu ging mie yang!!! — dobiegł go jeszcze chóralny okrzyk.
— Niech żyje Cesarz. Śmierć przybyszom — przetłumaczyła i pociągnęła go za sobą w labirynt pokoi domu, w którym się skryli.