Читать книгу Science Fiction z plusem - Aleksander Głowacki - Страница 8

Оглавление


Ponie­waż doświad­czył już wszel­kich form sub­tel­nych szy­kan ze strony dyplo­ma­cji bry­tyj­skiej, cztery godziny ocze­ki­wa­nia w dusz­nej salce na stołku pozba­wio­nym opar­cia nie wydały mu się szcze­gól­nie wyuz­daną próbą wyzna­cze­nia odpo­wied­niej formy rela­cji pomię­dzy rzą­dem Jego Kró­lew­skiej Mości a kup­cem Wokul­skim. Rozej­rzał się po pocze­kalni, lecz nie zna­lazł w niej nic cie­ka­wego. Na gzym­sie nad komin­kiem sie­działa mała, udo­mo­wiona sowa. Eks­tra­wa­ganc­kie zwie­rzę domowe, pomy­ślał.

Cał­ko­wi­cie igno­ro­wał schi­zo­fre­niczne próby usta­wie­nia go w pozy­cji petenta, cier­pli­wie prze­bi­ja­jąc się przez war­stwy urzęd­ni­czej buty i drob­niut­kie igiełki admi­ni­stra­cyj­nych upo­ko­rzeń. Pozwa­lał im wyży­wać swoją fru­stra­cję, nie­pew­ność, strach i spo­koj­nie podą­żał ku swoim celom.

Alka sta­wała się powoli osią świa­to­wego equ­ili­brium i choć w ofi­cjal­nym obiegu wciąż trak­to­wana była jako używka, zabawka kolo­ro­wych pro­wa­dząca do zepsu­cia i występku, to prze­ni­kała powoli do spo­łecz­nego krwio­biegu. Potrze­bo­wał jesz­cze kilku lat, by stała się pali­wem, bez któ­rego cywi­li­za­cyjny sil­nik sobie nie pora­dzi.

Bulwa sta­no­wiła jedyny towar, który spi­na­jąc ze sobą Impe­rium Bry­tyj­skie i Zulu­sów, stwa­rzał płasz­czy­znę wymiany, trwa­ją­cej mimo naskór­ko­wych pozo­rów cią­głej wojny i rze­czy­wi­stych kon­flik­tów zbroj­nych toczą­cych się od lat w całej Afryce, a ostat­nio rów­nież i na Bli­skim Wscho­dzie. Stru­mień bulwy pły­nął do Europy, Unii, Kon­fe­de­ra­cji, Azji, a w drugą stronę wysy­łano maszyny, broń, lekar­stwa. Na początku Wokul­ski kon­tro­lo­wał nie­mal cały ten han­del, ale jego mono­pol nie trwał długo. Tym razem posta­no­wił nie powta­rzać tego błędu. Tylko on znał pro­ces eks­trak­cji Alki. Na razie powsta­wało jej nie­wiele, w nie­licz­nych labo­ra­to­riach, mię­dzy innymi tu – na wyspie Kau Yi Chau, poza bry­tyj­ską jurys­dyk­cją, a także w Szan­ghaju i w Pol­sce. Ole­ista sub­stan­cja była nową jako­ścią, luk­su­so­wym towa­rem dostęp­nym dla nie­licz­nych – nie z racji swo­jej ceny, lecz dla­tego że tylko nie­liczni potra­fili jej bez­piecz­nie uży­wać.

Dopóki nie osią­gnął swo­jego celu, musiał szli­fo­wać sie­dzi­ska nie­wy­god­nych krze­seł i cier­pli­wie cze­kać, aż pogar­dli­wym tonem zosta­nie zaanon­so­wany jakie­muś pod­rzęd­nemu urzęd­ni­czy­nie, który słu­żyć będzie jako łącz­nik z praw­dzi­wymi decy­den­tami.

Wyj­rzał przez okno. Uliczka, obwie­szona pasami płótna pokry­tymi chiń­skimi ide­ogra­mami, pro­wa­dziła pro­sto na zachód. Gdy patrzyło się w jej prze­świt, na hory­zon­cie dostrzec można było powód jego dzi­siej­szej wizyty u guber­na­tora. Kau Yi Chau. Miej­sce, w któ­rym kilka mie­sięcy temu otwo­rzył trze­cie labo­ra­to­rium zaj­mu­jące się eks­trak­cją Alki. Wyda­wało się ono ide­alne – trudno dostępne, z dużą ilo­ścią drzewa na opał. Do wybra­nej przez niego doliny pro­wa­dziła droga wyło­żona pły­tami pia­skowca, wrzy­na­jąc się wyso­kim paro­wem w skalny masyw i two­rząc w ten spo­sób natu­ralną linię obrony.


Był tam dziś rano, jesz­cze przed wizytą w bry­tyj­skim posel­stwie.

— Jądro jest nie­na­ru­szone. — Chiń­ski zarządca gor­li­wie opro­wa­dzał go po fabryczce. — Wszystko zgod­nie z pana zale­ce­niami. Od sta­lo­wego ogro­dze­nia pro­ces wyko­nują auto­ma­tony.

— Karty żakar­dowe są zabez­pie­czone?

— Żakar­dowe? — Chiń­czyk naj­wy­raź­niej nie zro­zu­miał skom­pli­ko­wa­nego słowa.

— Karty ste­ru­jące. Te z otwo­rami.

— A, tak — pojął wresz­cie zarządca. — Jak pan kazał, zamknięte w kasetce ste­ru­ją­cej zabez­pie­czo­nej podwój­nym zam­kiem. Do ich zała­do­wa­nia potrzebny jest drugi klucz, który ma wyzna­czony przez pana czło­wiek. Poja­wia się tu co rano przed roz­po­czę­ciem pracy.

Pro­ces pro­duk­cji był więc bez­pieczny. Wokul­ski pod­szedł do sta­lo­wego płotu odgra­dza­ją­cego zauto­ma­ty­zo­waną część fabryki, nazy­waną przez zarządcę jądrem, od rejonu obsłu­gi­wa­nego przez ludzi. Patrzył na nie­zro­zu­miały balet mie­dzia­nych auto­ma­to­nów zapro­jek­to­wa­nych przez Ochoc­kiego. Napę­dzane małymi paro­wymi sil­ni­kami toczyły się na odle­wa­nych żeliw­nych kołach, wyszu­ku­jąc naj­krót­szą drogę pomię­dzy skła­do­wi­skiem pół­pro­duk­tów a poło­żoną nieco dalej strefą syn­tezy. Omi­jały się, zaprząt­nięte swo­imi obo­wiąz­kami, zupeł­nie jakby były żywymi isto­tami, a nie skom­pli­ko­wa­nymi zega­ro­wymi mecha­ni­zmami ste­ro­wa­nymi za pomocą podziu­ra­wio­nych wstęg prze­wi­ja­ją­cych się przez naje­żone kol­cami bębny.

Zawar­tość pojem­ni­ków była ozna­czona sym­bo­lami i tylko Wokul­ski wie­dział, jakie sub­stan­cje się w nich kryją.

Bar­dzo dbał o zacho­wa­nie sekretu pro­duk­cji Alki, więc wia­do­mość, którą otrzy­mał kilka dni temu w War­sza­wie, poważ­nie go zatro­skała. Jego szpie­dzy na dwo­rze cesa­rzo­wej Dowa­ger donie­śli o nowym, taj­nym poro­zu­mie­niu pomię­dzy Wielką Bry­ta­nią a Chi­nami.

Hong Kong bez wąt­pie­nia potrze­bo­wał nowych tery­to­riów do swo­jego dal­szego roz­woju i Kon­wen­cja w spra­wie włą­cze­nia Nowych Tery­to­riów nie zanie­po­ko­iłaby go zupeł­nie, gdyby nie fakt, że obej­mo­wać miała rów­nież Kau Yi Chau.

To nie mógł być przy­pa­dek i pozo­sta­wało mu tylko pluć sobie w brodę, że prze­ga­pił tak oczy­wi­sty for­tel ze strony Bry­tyj­czy­ków. Jego kon­takt na dwo­rze twier­dził, że pod­pi­sa­nie kon­wen­cji jest kwe­stią kilku dni. Nowe Tery­to­ria przejść miały pod bry­tyj­ską jurys­dyk­cję w sobotę. Do tego czasu nie było szans, żeby zde­mon­to­wać i bez­piecz­nie ukryć fabrykę Alki. Mógłby ją oczy­wi­ście znisz­czyć, ale to zatrzy­ma­łoby eks­pan­sję jego przed­się­bior­stwa na dłu­gie lata.

— Masz przy sobie klucz?

— Oczy­wi­ście.

— Na razie wstrzy­mamy pro­duk­cję do piątku. Zabie­ram karty ze sobą.

Wspól­nie wyłą­czyli fabrykę, odsy­ła­jąc mecha­nicz­nych pra­cow­ni­ków do maga­zy­nów. Wokul­ski scho­wał zwój kart w guta­per­ko­wa­nej tor­bie na piersi.

— Otwo­rzysz to o dzie­sią­tej wie­czo­rem w pią­tek — powie­dział, prze­ka­zu­jąc zarządcy zala­ko­wany pugi­la­res. — Znaj­dziesz tam dokładne instruk­cje, które masz wyko­nać krok po kroku. Do tego czasu nie wolno ci opusz­czać terenu fabryki.

Chiń­czyk kiw­nął posłusz­nie głową. Wokul­ski nie miał wąt­pli­wo­ści, że jeśli nie uda mu się powstrzy­mać pod­pi­sa­nia kon­wen­cji, jego przed­sta­wi­ciel zadba, żeby z fabryki nie pozo­stało nic prócz kupy gruzu. Bry­tyj­czycy bez wąt­pie­nia przej­rzą wszyst­kie naj­mniej­sze ślady pozo­stałe po manu­fak­tu­rze, pró­bu­jąc na ich pod­sta­wie prze­nik­nąć sekret pro­duk­cji Alki. Nawet teraz, jak wie­dział, nie odstę­po­wały ich liczne spoj­rze­nia uważ­nych obser­wa­to­rów umiesz­czo­nych na sąsied­nich wzgó­rzach, szpie­gów czuj­nie śle­dzą­cych każdy krok pra­cow­ni­ków fabryczki. Orga­ni­za­cja pracy nie pozwa­lała domy­ślić się szcze­gó­łów pro­cesu eks­trak­cji Alki przez samą obser­wa­cję, gdyby jed­nak bry­tyj­skie Secret Service Bureau miało oka­zję zba­dać choćby pozo­stałości po zabu­do­wa­niach, część jej tajem­nic zosta­łaby odkryta.

Wizyta w posel­stwie była tylko pre­tek­stem. Nie liczył oczy­wi­ście, że uda mu się roz­wią­zać kwe­stię Kau Yi Chau ofi­cjal­nymi kana­łami. Próba spo­tka­nia z kanc­le­rzem misji w Hong Kongu była tylko przy­krywką dla odno­wie­nia kon­taktu z Lyt­to­nem, pierw­szym baro­nem Bul­wer-Lyt­ton. Pra­co­wał on jako sekre­tarz amba­sady, może nie­zbyt pil­nie wypeł­nia­jąc swoje obo­wiązki, za to bar­dzo sumien­nie odwie­dza­jąc liczne zde­le­ga­li­zo­wane przez Angli­ków salony depry­wa­cyjne. Choć dostar­czane przez nie przy­jem­no­ści warte były swo­jej ceny – czy też może wła­śnie dla­tego – korzy­sta­nie z nich kosz­to­wało zazwy­czaj małą for­tunę, na którą zubo­żały baron nie mógł sobie pozwo­lić. O tej nie­do­god­no­ści gnę­bią­cej mło­dego dyplo­matę wkrótce donie­siono Wokul­skiemu. Ten chęt­nie wsparł eks­pe­ry­men­ta­tor­ską pasję Lyt­tona, zaga­nia­jąc go powoli w mat­nię finan­so­wej zależ­no­ści, która prze­ro­dziła się w począt­kowo sub­telny, póź­niej zaś coraz bar­dziej oczy­wi­sty szan­taż.

Drzwi do pomiesz­cze­nia, w któ­rym ocze­ki­wał Wokul­ski, otwo­rzyły się. Baron napie­rał na nie ple­cami, chro­niąc pliki rapor­tów, które trzy­mał przed sobą. Wokul­ski przytrzy­mał mu drzwi.

— Dzię­kuję — powie­dział mło­dzie­niec.

— Na mnie zawsze może pan liczyć — wyszep­tał mu do ucha Wokul­ski, wywo­łu­jąc efekt tak pio­ru­nu­jący, że zaraz potem musiał zaan­ga­żo­wać się w zbie­ra­nie papie­rów roz­rzu­co­nych przez zasko­czo­nego dyplo­matę.

Pod­no­sząc jedną ze stron, zwró­cił uwagę na pierw­sze zda­nie u góry, które brzmiało: „To była ciemna, desz­czowa noc”.

— Czego znów ode mnie chcesz? — szep­nął baron, gdy kuc­nęli obok sie­bie nad stertą roz­sy­pa­nych doku­men­tów.

— Musimy pomó­wić. — Wokul­ski mach­nął ręką, uci­na­jąc słowa, któ­rymi zamie­rzał go zalać Lyt­ton. — To może być nasza ostat­nia roz­mowa — dodał i uchy­lił klapę skó­rza­nego pugi­la­resu, poka­zu­jąc baro­nowi plik kom­pro­mi­tu­ją­cych go papie­rów. — Wszyst­kie mogą do cie­bie wró­cić.

— Jak śmia­łeś je tu przy­nieść?! — Dyplo­mata rozej­rzał się ner­wowo.

— Znajdźmy może spo­koj­niej­sze miej­sce do roz­mowy — zapro­po­no­wał Wokul­ski.

Baron kiw­nął głową, zatrza­snął drzwi, któ­rymi tu wszedł, po czym dosko­czył do dru­gich drzwi pro­wa­dzą­cych do pokoju i je rów­nież zamknął na mały sko­bel. Sowa, sie­dząca dotąd spo­koj­nie na sztu­ka­te­rii, zerwała się i krą­żyła teraz pod sufi­tem. Młody Anglik rozej­rzał się i naci­snął kawa­łek gzymsu, odsła­nia­jąc w ten spo­sób ukryte schodki. Kiw­nął pal­cem na Wokul­skiego, by ten wszedł do środka, po czym z powro­tem odblo­ko­wał obie pary drzwi i szybko prze­szedł przez tajne przej­ście, zamy­ka­jąc je za sobą.

— Tu możemy spo­koj­nie roz­ma­wiać.

Wokul­ski zlu­stro­wał twarz barona. Męż­czy­zna miał mocno błę­kitne oczy, nieco roz­chy­lone wargi i lekko opuch­niętą twarz pozo­sta­jącą w kon­tra­ście z wychu­dzoną syl­wetką – obraz typowy dla miło­śni­ków depry­wa­cji.

— Wła­ści­wie co pan tu robi?! — zaczął Anglik nie­spo­dzie­wa­nie ostrym tonem, u niego wręcz nie­spo­ty­ka­nym.

— Muszę wyja­śnić kilka nie­po­ko­ją­cych szcze­gó­łów Kon­wen­cji. I pan wydaje mi się osobą, która może mi w tym pomóc.

— To nie jest dobry czas, a przy­no­sze­nie tych doku­men­tów do amba­sady jest wysoce lek­ko­myślne — Lyt­ton wyj­rzał przez nie­wielki wizjer, z któ­rego do mrocz­nej klatki scho­do­wej sączył się pro­mień świa­tła — i wysoce nie­bez­pieczne. Zarówno dla mnie, jak i dla pana.

Przez ściany dało się sły­szeć ter­kot trans­dy­men­sjałki – rzadki dźwięk w mie­ście obsłu­gi­wa­nym głów­nie przez rik­sze i lek­tyki. Baron wyj­rzał znów przez wizjer.

— A więc jed­nak przy­je­chał. Niech pan spoj­rzy.

Odsu­nął się, robiąc miej­sce Wokul­skiemu. Ten wyj­rzał na ulicę. Z dorożki wysiadł męż­czy­zna spo­wity w czarny płaszcz. Spod melo­nika wysta­wały skoł­tu­nione, ciemne włosy. W jego ruchach było coś nie­po­ko­ją­cego.

— Kim on jest? — zapy­tał Wokul­ski.

— Nie wiem. Sły­sza­łem tylko pogło­ski. Ale skoro widzę pana tutaj, zaczyna mi się to skła­dać w całość — powie­dział Lyt­ton i popa­trzył zna­cząco na pugi­la­res.

— Garść pogło­sek za zapi­ski naszej dłu­go­let­niej przy­jaźni. — Uśmiech­nął się Wokul­ski. — Czuję się ura­żony, że pan ją tak nisko cenisz. Co innego, gdyby mógł mi pan pomóc z prze­re­da­go­wa­niem kilku ustę­pów w Kon­wen­cji…

— Kon­wen­cja jest nie do rusze­nia. Wczo­raj wysła­li­śmy ją do Pekinu. Nikt oprócz króla nie ma już prawa nic w niej zmie­nić.

— Skąd ten pośpiech? — zapy­tał Wokul­ski. — I kto dopi­sał tam Kau Yi Chau?

— Sam tego nie rozu­miem. Kau Yi Chau to sprawka Księż­nej.

Wokul­ski zasta­no­wił się nad odpo­wie­dzią. Księżna, jak wie­dział od samego początku, była żywo zain­te­re­so­wana prze­ję­ciem tajem­nic hodowli i prze­twa­rza­nia Alki. Baron odwró­cił się gwał­tow­nie.

— Czy masz pan przy sobie jakieś karty?! — nie­mal wykrzyk­nął. — To o to cho­dziło! Pod­słu­cha­łem roz­mowę – mówili, że ktoś ma przy sobie karty i że to wła­ściwy moment, żeby ude­rzyć! Mówili o panu!

Wokul­ski zdał sobie sprawę, że został wcią­gnięty w pułapkę. Dosko­czył do barona, chwy­cił go za klapy i potrzą­snął.

— No więc kim on jest? Przy­je­chał mnie zli­kwi­do­wać?

Puścił mło­dzieńca i zaczął się gorącz­kowo zasta­na­wiać.

Pozwo­lił sobie na sku­pie­nie zbyt wielu nitek w jed­nym miej­scu. Miał przy sobie zapis pro­cesu pro­duk­cji, co było wysoce nie­for­tunne. Nie­stety, cho­ciaż pozo­sta­wił instruk­cje znisz­cze­nia fabryczki, jej ruiny i tak prze­szłyby w ręce Bry­tyj­czy­ków, a za pomocą kart żakar­do­wych można by odtwo­rzyć po czę­ści recep­turę wytwa­rza­nia Alki.

Baron wyraź­nie zwle­kał z odpo­wie­dzią.

— Trzy­maj i mów, kim on jest.

Wokul­ski wepchnął pugi­la­res w ręce roz­mówcy.

— To podob­nież nasza odpo­wiedź na Prze­mie­nio­nych. Mamy ich dopiero kilku i są roz­chwy­ty­wani. Ale to ma sens. Ten przy­je­chał po cie­bie. — Lyt­ton obszedł kilka razy pomiesz­cze­nie. — Te wszyst­kie pół­słówka, to doty­czyło cie­bie. „Nikt inny nie stawi mu czoła”, mówili.

— Dokąd pro­wa­dzi ta klatka scho­dowa? — zapy­tał Wokul­ski, prze­ry­wa­jąc jego mam­ro­ta­nie.

— Wła­ści­wie doni­kąd. Do sta­rej sali kon­fe­ren­cyj­nej. Ale to droga bez wyj­ścia, stam­tąd można się wydo­stać tylko przez główny hall.

— A w dół?

Baron nie zdą­żył odpo­wie­dzieć, w tej chwili otwo­rzyły się bowiem drzwi do taj­nego przej­ścia i sta­nął w nich męż­czy­zna w melo­niku. W panu­ją­cym pół­mroku nie dało się dostrzec rysów jego twa­rzy. Czarny, lejący mate­riał odci­nał się ciemną plamą na tle zarysu fra­mugi. Lyt­ton czmych­nął, zabie­ra­jąc pugi­la­res.

Wokul­ski bez­wied­nie się­gnął po oku­la­tor. Poczuł, jak oblewa go fala zim­nego stra­chu. Zazwy­czaj nie bał się nie­zna­nego, ale wzmianka o Prze­mie­nio­nych zro­biła swoje.

Ochocki wyja­śniał mu to wcze­śniej krótko:

— Alka­loid nie działa bez­po­śred­nio na mózgo­wie. Za jego efekty odpo­wie­dzialne są pro­dukty dia­kry­zmu orga­nicz­nego.

— Czyli…? — Wokul­ski zwy­kle czę­sto mu prze­ry­wał, pro­sząc o dodat­kowe wyja­śnie­nia.

— Dia­kryzm to cześć syn­dia­kry­zmu, wszyst­kich reak­cji che­micz­nych w orga­ni­zmie, zarówno two­rze­nia, jak i roz­padu.

— Czyli dia­kryzm to po pro­stu roz­kład.

— Kon­tro­lo­wany roz­kład, powta­rzalny wewnątrz orga­ni­zmu. Efekt dzia­ła­nia fer­men­tów. Te każdy z nas ma albo różne, albo dzia­ła­jące z nie­jed­na­kową siłą. Stąd efekty jej dzia­ła­nia mogą być tak roz­bieżne…

— … w zależ­no­ści od tego, jaki zestaw fer­men­tów posiada orga­nizm — dokoń­czył Wokul­ski.

— Reszta to czy­sta che­mia oży­wiona — pod­su­mo­wał Ochocki.

Nie cho­dziło o to, w jakiej postaci spo­ży­wało się alka­loid – bulwy, proszku czy wywaru. Che­miczne cuda zaczy­nały się krok dalej, kiedy orga­nizm pora­dzić sobie musiał z Alką. W czy­stej postaci alka­loid sta­no­wił tru­ci­znę, osoby, które mogły ją zaży­wać, były raczej wyjąt­kami. Zulusi zna­leźli na to roz­wią­za­nie, mające swoje korze­nie w rytu­al­nym spo­ży­wa­niu bulwy Busz­mena. Przez tysiące lat wyko­rzy­sty­wa­nia rośliny stwo­rzyli zestaw prak­tyk, które przy­go­to­wy­wały mło­dych męż­czyzn do zaży­wa­nia bulwy. W chwili, gdy poja­wiła się Alka, musieli tylko nie­znacz­nie je dosto­so­wać. Cały rytuał nazwali Prze­mianą, a wojow­ni­ków, któ­rzy go prze­szli – Prze­mie­nio­nymi. Instynk­tow­nie – przez dietę, ćwi­cze­nia, tech­niki kon­troli umy­słu i ciała – dopro­wa­dzili do tego, że poten­cjal­nie letalna sub­stan­cja oka­zała się dla nich elik­si­rem, pod któ­rego wpły­wem sta­wali się prak­tycz­nie nie­zwy­cię­żeni.

Myślał szybko. To, z czym przy­szło mu się teraz mie­rzyć, było zapewne bry­tyj­skim odpo­wied­ni­kiem Prze­mie­nio­nych. Prze­kli­nał w duchu swo­ich agen­tów w Anglii – o pra­cach nad Prze­mianą mieli go infor­mo­wać na bie­żąco, zawie­dli jed­nak na całej linii. Zbyt wiele przy­da­rzało mu się ostat­nio zasko­czeń, a zasko­cze­nia w amor­ficz­nym, alka­lo­ido­wym świe­cie redu­ko­wały prze­wagę Wokul­skiego.

U dołu scho­dów zalśniło świa­tło – męż­czy­zna w czar­nym płasz­czu wcho­dził powoli po stop­niach, a jego syl­wetkę obry­so­wało, pada­jące przez drzwi, świa­tło naf­to­wej lampy. Wokul­ski zdjął sur­dut i zawi­nął go na lewym przed­ra­mie­niu. Kape­lusz poło­żył na pół­pię­trze, a laskę prze­rzu­cił z pra­wej do lewej ręki. Za jego prze­śla­dowcą z pocze­kalni wle­ciała sówka.

Wcho­dzący po scho­dach męż­czy­zna pod­niósł głowę. Wokul­ski wzdry­gnął się – usta przy­by­sza zszyte były grubą dra­twą. Musiało się to stać nie­dawno, wargi miał bowiem jesz­cze obrzęk­nięte i zaognione, a otwory, przez które prze­cią­gnięto sznu­rek, oble­pione były zasy­cha­jącą krwią. Kąciki ust drgnęły mu w sztyw­nym gry­ma­sie, dra­twa wbiła się głę­biej, wyci­ska­jąc kro­ple ropy. Męż­czy­zna wyjął rękę z kie­szeni płasz­cza, otwo­rzył dłoń i poka­zał Wokul­skiemu jej wnę­trze.

Nie miał nawet chwili na zasta­no­wie­nie nad znaj­du­ją­cym się tam sym­bo­lem, który wyglą­dał, jakby został świeżo wyryty ostrzem noża. Prze­ciw­nik wbiegł dwa stop­nie do góry, po czym sko­czył gwał­tow­nie, wzbi­ja­jąc się prze­czą­cym gra­wi­ta­cji szczu­pa­kiem w stronę pode­stu, na któ­rym stał Wokul­ski.

Zwarli się i zaraz od sie­bie odsko­czyli. Wokul­ski zachwiał się od impetu, ale zaha­czył lewą ręką o słu­pek balu­strady, i wyko­rzy­stał ener­gię ataku, by prze­sko­czyć nad barierką i wylą­do­wać za ple­cami napast­nika. Chwilę stali do sie­bie tyłem, ale męż­czy­zna z zaszy­tymi ustami wśli­zgnął rękę pod łokieć Wokul­skiego, po czym robiąc z niej dźwi­gnię, prze­to­czył się po jego ple­cach i zaata­ko­wał. Wokul­ski cicho stęk­nął i odpluł krwią. Siła ude­rze­nia była nie­spo­dzie­wana.

Wstał, ciężko oddy­cha­jąc i tra­cąc ułamki sekund na zbędne ruchy. O mały włos nie dosię­gnął go wypro­wa­dzony z pół­ob­rotu cios sple­cio­nymi dłońmi.

Wokul­ski wysko­czył w górę, odbi­ja­jąc się od ściany, zmie­nił kąt lotu i zaparł się w wąskim okienku. Napast­nik wybił się za nim, ale Wokul­skiemu udało się odpę­dzić go dwoma cel­nymi kop­nię­ciami. Potrze­bo­wał chwili, żeby wylą­do­wać na pode­ście i znów sko­czyć w stronę Wokul­skiego, co ten wyko­rzy­stał na odpa­le­nie przy­go­to­wa­nego wcze­śniej oku­la­tora.

Prze­ciw­nik ude­rzył go w momen­cie, gdy strzy­kawka wypchnęła ostat­nią kro­plę Alki, a Wokul­ski poczuł jed­no­cze­śnie roz­ry­wa­jący ból i cie­pło roz­le­wa­jące się u pod­stawy czaszki. Na chwilę wszystko zasło­niła czer­wona kur­tyna kapią­cej mu z oka krwi. Drugi cios zrzu­cił go z pode­stu. Dopiero gdy ude­rzał o ścianę, poczuł dzia­ła­nie alka­lo­idu.

Szyb­kość prze­ciw­nika jest ogłu­pia­jąca – dwa wypro­wa­dzone przez niego ciosy wyprze­dzają mili­se­kun­dową reak­cję Wokul­skiego na alka­loid.

Znów czuje ude­rze­nie, zepchnięty do defen­sywy sta­cza się kolejne kilka stopni. Traci kon­trolę nad sytu­acją, gubi rytm, co jed­nak naj­gor­sze – nie potrafi się odna­leźć, zasko­czony nie­spo­dzie­wa­nym ata­kiem.

Wywija się bokiem i prze­ska­kuje przez balu­stradę do góry i ląduje nad głową napast­nika. Ten, nie ugi­na­jąc nie­mal nóg, wybija się, jakby uno­siła go nie­wi­dzialna ręka, i znów ata­kuje.

Wokul­ski dopiero teraz czuje dzia­ła­nie Alki, ale spy­chany wciąż do defen­sywy, nie potrafi prze­jąć ini­cja­tywy. Jedyna zmiana to więk­sza jesz­cze bli­skość napast­nika, jakby razem prze­nie­śli się do alka­lo­ido­wej, bez­wy­mia­ro­wej prze­strzeni i stali się tam jed­no­ścią.

Klau­stro­fo­biczne uczu­cie nie trwa długo, alka­loid już zre­ge­ne­ro­wał rany Wokul­skiego i roz­pły­nął się w próżni niczym roz­błysk magne­zji. Sta­ni­sła­wowi pozo­stają tylko unik i ucieczka przed pre­cy­zyj­nymi cio­sami męż­czy­zny w melo­niku. Z boku wygląda to jak wycy­ze­lo­wany balet piru­etów i odwró­co­nych somer­saul­tów, taniec dwóch akro­ba­tów pną­cych się bez wysiłku w górę, lekko odbi­ja­ją­cych się od gip­so­wych sztu­ka­te­rii wprost ku słu­powi świa­tła biją­cemu ze szczytu klatki scho­do­wej.

Wokul­ski nie mógł poświę­cić ani chwili na kon­tem­pla­cję piękna tych ewo­lu­cji. Oddy­chał ciężko i z tru­dem utrzy­my­wał bez­pieczny dystans od swo­jego prze­śla­dowcy. Skie­ro­wał się ku świe­tli­kowi zwień­cza­ją­cemu klatkę.

Wybił się przez wąski otwór, wylą­do­wał na dachu i pobiegł przed sie­bie. Cho­ciaż nie sły­szał za sobą kro­ków, wie­dział, że napast­nik jest tuż za nim.

Bie­gli tak dłuż­szą chwilę, pro­wa­dzeni słab­ną­cym świa­tłem zacho­dzą­cego słońca prze­ska­ki­wali nad prze­pa­ściami ulic, utrzy­mu­jąc wciąż ten sam dystans. Wokul­ski myślał gorącz­kowo, co zro­bić, aby wyrwać się pości­gowi. Roz­gry­wał małe gam­bity, jed­nak wszel­kie for­tele paliły na panewce, a ści­ga­jący męż­czy­zna wyprze­dzał go w stru­mie­niu czasu o kilka sekund.

Sta­ni­sław prze­sko­czył roz­cią­gnięte sznurki zawie­szone pra­niem i w despe­ra­cji skrył się wśród płacht pościeli. Przez chwilę obi­jali się o sie­bie bia­łymi zawo­jami, zagu­bieni wśród kle­ją­cych się, mokrych prze­ście­ra­deł. Wokul­ski nagle zro­zu­miał, że wśród suszą­cego się pra­nia znaj­duje się wię­cej osób. Prze­tur­lał się pod roz­wie­szoną bie­li­zną. Wśród splą­ta­nych sznu­rów dostrzegł kil­ka­na­ście par stóp obu­tych w mięk­kie, chiń­skie pan­to­fle i jedną parę cięż­kich skó­rza­nych bucio­rów, nale­żącą do męż­czy­zny z bry­tyj­skiej amba­sady. Wokul­ski wysko­czył na dach gołęb­nika, a labi­rynt suszą­cych się prze­ście­ra­deł zamie­nił się w pie­kło.

Przy­kuc­nął, obej­mu­jąc komin, i obser­wo­wał, jak ści­ga­jący go usi­łuje opę­dzić się od grupki Chiń­czy­ków.

— Zamor­ski dia­beł! — usły­szał krzyk.

Wal­czący wypa­dli na otwartą prze­strzeń. Męż­czy­zna w melo­niku stał oto­czony przez grupę Azja­tów. Pozorny spo­kój trwał uła­mek sekundy, zaraz bowiem walka poto­czyła się dalej.

Wokul­ski nie mógł wyjść z podziwu dla spraw­no­ści i zor­ga­ni­zo­wa­nia Chiń­czy­ków. Walka z Zaszy­tym, jak zaczął go sobie nazy­wać, dała mu wgląd w jego moż­li­wo­ści. Zda­wał sobie sprawę, że nie był dla niego rów­nym prze­ciw­ni­kiem, pod­czas gdy ci przy­pad­kowo napo­tkani męż­czyźni sta­wiali mu godny odpór.

W ich spo­so­bie poru­sza­nia, w stylu ude­rzeń znać było rękę jed­nego nauczy­ciela. Poje­dyn­czo nie sta­no­wili dla Zaszy­tego zagro­że­nia, ale sko­or­dy­no­waną walką, wyćwi­czoną współ­pracą stwo­rzyli sprawną linię obrony.

Nawet przy tak dużej prze­wa­dze liczeb­nej Chiń­czy­ków szala zwy­cię­stwa prze­chy­lała się powoli na stronę Zaszy­tego. Ten nagle jed­nak wyco­fał się, zesko­czył kilka pię­ter i znik­nął w zaułku wiją­cym się u stóp budynku – roz­my­tym cie­niem sto­pił się z ciem­no­ścią.

Wokul­ski ode­tchnął z ulgą. Chiń­czycy roz­luź­nili szyk i zbie­rali się do odej­ścia. Zakla­skał powoli kilka razy, wyra­ża­jąc podziw dla ich kunsztu.

Gdy usły­szeli odgłos docho­dzący znad ich głów, Chiń­czycy pod­nie­śli wzrok. Wokul­ski zro­zu­miał swój błąd.

Fu ging mie yang! — roz­legł się krzyk i pomknęli ku niemu tak szybko, że led­wie zdą­żył zesko­czyć z komina.

Ich inten­cje nie pozo­sta­wiały żad­nych wąt­pli­wo­ści, a ponie­waż Wokul­skiemu nie uśmie­chało się bliż­sze spo­tka­nie z ostrzami nie­sio­nych przez nich hala­bard, ruszył co sił w nogach przed sie­bie.

Dopadł do miej­sca, gdzie dach zni­żał się ku ulicy, ześli­zgnął się na sam dół, prze­tur­lał i pobiegł dalej. Prze­śla­dowcy ani myśleli zosta­wić go w spo­koju, a bie­gnąca za nim zgraja rosła bły­ska­wicz­nie. Zgiełk towa­rzy­szący pości­gowi nie uła­twiał ucieczki: Wokul­ski roz­trą­cał sta­ją­cych mu na dro­dze ludzi, któ­rzy zwa­bieni okrzy­kami, usi­ło­wali mu prze­szko­dzić. Zoba­czył, jak uliczkę przed nim blo­kuje wóz­kiem sprze­dawca dim sum, i w ostat­niej chwili rzu­cił się w boczną odnogę. Tam czy­jaś ręka pocią­gnęła go w otwarte drzwi domu, zatrza­sku­jąc je zaraz, tak że pościg wpadł do pustego zaułka. Zza zamknię­tych drzwi doszły go pod­nie­sione głosy sprzeczki.

Popa­trzył na swo­jego wybawcę. To była Nemi.

— A więc pozna­łeś już Bok­se­rów. — Par­sk­nęła cichym śmie­chem i zaraz poło­żyła mu palec na ustach, uprze­dza­jąc potok jego pytań. — Lepiej, żeby cię nie zna­leźli. Jak zdą­ży­łeś zauwa­żyć, nie prze­pa­dają za dłu­go­uchymi.

Fu ging mie yang!!! — dobiegł go jesz­cze chó­ralny okrzyk.

— Niech żyje Cesarz. Śmierć przy­by­szom — prze­tłu­ma­czyła i pocią­gnęła go za sobą w labi­rynt pokoi domu, w któ­rym się skryli.

Science Fiction z plusem

Подняться наверх