Читать книгу Science Fiction z plusem - Aleksander Głowacki - Страница 7

Оглавление


Gdy szedł w kie­runku budyn­ków eks­po­zy­cji, zauwa­żył kilka dro­bia­zgów – innych kątów, nowych mate­ria­łów, nie­spo­ty­ka­nych zesta­wień kolo­rów – skła­da­ją­cych się na zmy­sło­wość nowej epoki. Rodził się nowy styl, choć poprzedni jesz­cze nie do końca się skry­sta­li­zo­wał. Młyn prze­mian krę­cił się od dwóch dekad w tem­pie, za któ­rym nikt nie nadą­żał.

Dobrze pamię­tał poprzed­nią Wystawę, urba­ni­styczny pean na cześć ide­olo­gii postępu. Sekwen­cja zda­rzeń, które od tam­tego czasu dopro­wa­dziły do upadku przedal­ka­lo­ido­wego porządku, była krótka. Począ­tek wojny bry­tyj­sko-zulu­skiej, poja­wie­nie się Prze­mie­nio­nych, klę­ska kor­pusu Kit­che­nera, upa­dek kolej­nych kolo­nii w Afryce. Feeria alka­lo­ido­wych wyna­laz­ków. Kry­sta­liczny świat Świę­tej Ligi zamie­nił się w szkli­sty ocean poten­cjal­no­ści, roz­to­pił się, jakby ni­gdy nie ist­niał. Heglow­ska koniecz­ność histo­ryczna stała się pośmie­wi­skiem ulicz­nych kuple­ci­stów. Poczu­cie chwiej­no­ści, wszech­obec­ność cha­osu, wszystko to nada­wało Wysta­wie Świa­to­wej w Hong Kongu zupeł­nie nowy cha­rak­ter, two­rzyło nie­spo­ty­kaną, wybu­chową mie­szankę. Stę­chli­zna roz­kładu impe­rial­nej Europy nie docie­rała do Azji.


Rodził się Nowy Ład. Ani lep­szy, ani gor­szy od poprzed­niego. Wokul­ski wie­dział jed­nak z całą pew­no­ścią, że cokol­wiek się w tym pro­ce­sie wykry­sta­li­zuje, nale­żeć może do niego. Pod warun­kiem, że dobrze ode­gra swoją rolę.

Przez główną bramę Wystawy w obie strony prze­le­wał się tłum zwie­dza­ją­cych. Nad ich gło­wami uno­sił się rój lata­ją­cych pojaz­dów, dokła­da­jąc do ludz­kiego zgiełku szum maszyn.

Zaraz po wej­ściu jego uwagę przy­cią­gnął znaj­du­jący się po pra­wej stro­nie pawi­lon Inte­rzony Szan­ghaj. Świeżo wyrwana spod bry­tyj­skiej kura­teli kolo­nia hucz­nie świę­to­wała wol­ność. Nie poża­ło­wali pie­nię­dzy na repre­zen­ta­cyjny budy­nek. Swoim kształ­tem może zbyt wyraź­nie nawią­zy­wał do bulwy Busz­mena, ale nie było się czemu dzi­wić. To na pośred­nic­twie w han­dlu Prosz­kiem oparli eko­no­miczny suk­ces, który nie tylko pozwo­lił im wyzwo­lić się spod zarówno bry­tyj­skich, jak i chiń­skich wpły­wów, lecz także umoż­li­wiał extra­va­ganzę codzien­nego życia, z któ­rej szybko stali się sławni. Sza­leń­stwo mia­sta She­nów prze­ja­wiało się rów­nież w ufun­do­wa­nym przez nich pawi­lonie – odwró­co­nej pira­mi­dzie sto­ją­cej na czubku i obwie­szo­nej ultra­cienką złotą folią, która, zwi­sa­jąc luźno, szu­miała w powie­wach wia­tru.

Wokul­ski nie do końca był pewien, czy powi­nien się cie­szyć z powsta­nia nowej, nie­za­leż­nej od niego Inte­rzony, czy też postrze­gać w niej kon­ku­ren­cję dla pozo­sta­ją­cej cał­ko­wi­cie pod jego kon­trolą Inte­rzony Pol­ska. Dopóki jed­nak kon­tro­lo­wał pro­duk­cję Alki w Hong Kongu, Iszyci nie sta­no­wili dla niego praw­dzi­wej kon­ku­ren­cji.

W zło­ci­stym zwier­cia­dle odbi­jał się pobli­ski pawi­lon wszech­nie­miecki – pogro­bo­wiec mrzonki umie­ra­ją­cego w zapo­mnie­niu Bismarcka. Mimo że nie udało mu się dopiąć zjed­no­cze­nia księstw nie­miec­kich, a może wła­śnie dla­tego, ich władcy w nie­kosz­tow­nym geście wysta­wili wspólny pawi­lon. Jego forma nawią­zy­wała do lżej­szych od powie­trza maszyn Lilien­thala – w cało­ści zbu­do­wana z metalu Geista, uno­siła się nad gło­wami zwie­dza­ją­cych. Spory ich tłum ocze­ki­wał w dłu­giej kolejce do balo­no­wej windy, która zabie­rała do wnę­trza budowli.

Kolejne pawi­lony przy­no­siły jesz­cze więk­sze zachwyty – czy to chiń­ska pagoda z gru­bego, prze­zro­czy­stego szkła, któ­rej ściany były hiper­ba­rycz­nym akwa­rium wypeł­nio­nym egzo­tycz­nymi głę­bi­no­wymi rybami roz­świe­tla­ją­cymi swoim bla­skiem wnę­trze pawi­lonu, czy też asce­tyczna budowla Kró­le­stwa Wszech­skan­dy­na­wii: biały pro­sto­pa­dło­ścian, pozor­nie ubogi for­mal­nie, lecz przej­mu­jący w swej funk­cjo­nal­nej pro­sto­cie.

W cza­sie tego krót­kiego spa­ceru naj­bar­dziej zdu­miał go jed­nak układ urba­ni­styczny Wystawy. Jakże dale­kie były jej tereny od orga­ni­za­cji prze­strzeni, do któ­rej przy­wykł!

Sieć uli­czek spla­ta­ją­cych poszcze­gólne pawi­lony w całość nijak się miała do przej­rzy­stego układu fran­cu­skiego, nie­miec­kiego czy cho­ciażby ame­ry­kań­skiego mia­sta. Wyty­czone drogi spla­tały się w przy­po­mi­na­jącą rozetę sieć krót­kich połą­czeń prze­ci­na­ją­cych się pod wszel­kimi moż­li­wymi kątami. Mimo wyraź­nego poczu­cia dzi­wacz­no­ści takiego roz­wią­za­nia, wkrótce stało się dla niego oczy­wi­stym, że ma ono swoje zalety. Tysiące zwie­dza­ją­cych Wystawę osób prze­miesz­czało się po niej spraw­nie, a na skrzy­żo­wa­niach dró­żek nie two­rzyły się zatory.

Choć z początku myślał, że nie uda mu się odna­leźć w łań­cuszku ście­żek, to już po kilku minu­tach prze­dzie­rał się pew­nie przez tłum zwie­dza­ją­cych, zmie­rza­jąc wprost do celu.

Porów­nu­jąc swój wygodny, lecz nieco sfa­ty­go­wany sur­dut z ubra­niami ota­cza­ją­cych go ludzi, zdał sobie sprawę, że nie nadąża za zmia­nami w modzie – sur­dutami wypie­ra­nymi przez tużurki, tużur­kami zastę­po­wa­nymi przez mary­narki, skra­ca­ją­cymi się suk­niami, zwę­ża­ją­cymi nogaw­kami, koro­wo­dem zmian, któ­rych nie pla­no­wał, a które były war­to­ścią dodaną przy­pad­ko­wego eks­pe­ry­mentu z zakresu che­mii oży­wio­nej.

Widoczny z daleka pawi­lon Inte­rzony Pol­ska, choć nie­wielki, przy­cią­gał wzrok. Wokul­ski dopiero po chwili zro­zu­miał, że to, co wyda­wało mu się grą świa­tło­cieni, defor­ma­cją archi­tek­to­nicz­nej formy wywo­łaną przez zmie­nia­jącą się per­spek­tywę pod­czas zbli­ża­nia się do pawi­lonu, było w isto­cie per­mu­ta­cjami kon­struk­cji, tań­cem krzy­wizn i brył.

— To tylko kolejna pochodna pań­skiego odkry­cia. — Ochocki wybuch­nął śmie­chem, widząc minę Wokul­skiego.

Ten, sam nie wie­dząc kiedy, przedarł się przez tłum nie­mal pod samo wej­ście do pol­skiego pawi­lonu. Pol­ski – słowo, które odcho­dziło powoli do lamusa, Alka bowiem zmie­niała język, ten zaś, jak chcieli nie­któ­rzy myśli­ciele, zmie­niał świa­do­mość.

— Wolę prost­sze wyja­śnie­nie, wedle któ­rego świa­do­mość zmie­nia swój spo­sób eks­pre­sji. — Ochocki wszedł w jego myślo­tok w typowy dla sie­bie, tele­pa­tyczny spo­sób.

Był dość wyso­kim, postaw­nym męż­czy­zną z jowialną twa­rzą, który – mimo pro­stych sło­wiań­skich rysów – ucho­dzić mógł za przy­stoj­nego. Miał szopę potar­ga­nych wło­sów poprze­ty­ka­nych nit­kami siwi­zny. Jego śmiech był zaraź­liwy, a śmiał się cały czas, wrę­cza­jąc coś prze­chod­niom. Wokul­ski zdał sobie sprawę, że widział roz­da­wane przez Ochoc­kiego przed­mioty nie­sione przez gości Wystawy.

— Defleu­tor — wyja­śnił wyna­lazca i zapre­zen­to­wał szybko swoje dzieło.

W oku­tym mie­dzią wizje­rze, do któ­rego dał mu zaj­rzeć, prze­le­wały się świe­tli­ste plamy. Wokul­ski sku­pił się na obra­zie i poczuł, jak jego umysł zaczyna dry­fo­wać w nie­kon­tro­lo­wa­nym kie­runku, w roz­le­ni­wie­niu dają­cym się porów­nać z dozna­niami począt­ko­wej fazy zanu­rze­nia w komo­rze depry­wa­cyj­nej. Z tru­dem ode­rwał się od oku­laru. Posta­no­wił nie pytać o prze­zna­cze­nie urzą­dze­nia. Nikt nie mógł nadą­żyć za roz­bu­chaną wyobraź­nią wyna­lazcy. Znaj­du­jąc w swo­jej poczcie jego kolejne kon­struk­cje, cza­sem żało­wał dnia, w któ­rym poczę­sto­wał Ochoc­kiego Alką.

Wyna­lazca miał bowiem w sobie coś, co wyno­siło go ponad zwy­kłych ludzi, zestaw cech widy­wa­nych u cza­row­ni­ków i świę­tych, cha­ry­zma­tycz­nych wład­ców i naukow­ców, któ­rym Wokul­ski sprze­da­wał Alkę. Czy­tał bez­błęd­nie ludz­kie nastroje, choć wyśmie­wał Sta­ni­sława, gdy ten uży­wał słowa „tele­pa­tia”. Mówił, że to tylko intu­icje. Wokul­ski nie miał jed­nak wąt­pli­wo­ści, że musi cho­dzić o ponadzmy­słowy kon­takt. Nic, co wią­zało się z Ochoc­kim, nie dzi­wiło Wokul­skiego, tym bar­dziej więc nie zdzi­wił się, gdy ten, odpo­wia­da­jąc na nie­wy­po­wie­dziane pyta­nie, oświad­czył:

— Bar­dzo słusz­nie, że nie chcesz się pan pytać. A Alkę zna­la­zł­bym sam.

I znów się zaśmiał.

— Cza­sem żałuję, że tak nie było, że to odkry­cie spa­dło na moją pro­stą głowę.

— Bez fał­szy­wej skrom­no­ści, panie Sta­ni­sła­wie. Czego tu żało­wać?

— Nie­po­ha­mo­wa­nej cie­ka­wo­ści — powie­dział Wokul­ski, roz­glą­da­jąc się.

Tłum, prze­le­wa­jący się wokół, przy­był tu naj­wy­raź­niej wła­śnie w poszu­ki­wa­niu defleu­tora. Napie­rali na Ochoc­kiego, poda­jąc mu zwitki pie­nię­dzy, prze­py­cha­jąc się jeden przez dru­giego. Zapewne przez te kilka tygo­dni od czasu otwar­cia Wystawy przy­rząd stał się sza­le­nie modny. Tak było też z wcze­śniej­szymi wyna­laz­kami Ochoc­kiego, przy któ­rych lżej­szy od powie­trza metal Geista wyda­wał się bła­hostką.

— Żału­jesz pan, żeś cie­kawy jak mał­pi­szon z naczel­nych? Żału­jesz tego, co się zda­rzyło nud­nego wie­czoru w Zulu­lan­dzie? Kie­dyś może mi pan wresz­cie o tym opo­wiesz.

— Po raz kolejny muszę panu powtó­rzyć, że nie ma o czym opo­wia­dać. Cze­ka­łem na paro­sta­tek, mia­łem za dużo czasu, bulwę Busz­mena i zie­mię kol­ta­nową pod ręką. Kilka retort i odczyn­ni­ków. Reszta to przy­pa­dek.

— Oczy­wi­ście, że przy­pa­dek. Pyta­nie tylko, jak go odczy­tać.

Ochocki odgar­nął z sie­dzi­ska krze­sła stos swo­ich przed­mio­tów.

— Zostaw pan te zabawki i czcze poga­duszki — powstrzy­mał go Wokul­ski. — Mam coś, co każe się panu naprawdę wysi­lić. Gdzie mogli­by­śmy spo­koj­nie poroz­ma­wiać?

Ochocki zawo­łał kogoś, popro­sił o zastęp­stwo i popro­wa­dził Wokul­skiego ażu­ro­wym kory­ta­rzy­kiem przy­kle­jo­nym do bryły pawi­lonu. Scho­wali się w małym kan­torku, a Ochocki zacią­gnął drzwi i okna siat­ko­wa­tym, poły­sku­ją­cym mate­ria­łem.

— Nie­prze­nik­nione dla fal dźwię­ko­wych. Można wypró­bo­wać — zapro­po­no­wał Wokul­skiemu.

— Póź­niej. Czego pan potrze­bu­jesz, żeby prze­nieść fabrykę Alki z Kau Yi Chau?

Ochocki zagryzł wargę. Wokul­ski uwiel­biał te momenty, chwile, gdy wyna­lazca zagłę­biał się w sobie. Czuł się wtedy tak, jakby uczest­ni­czył we wła­ma­niu do sejfu rze­czy­wi­sto­ści.

— Będę potrze­bo­wał dwóch ste­row­ców, żura­wia hydrau­licz­nego…

Ochocki rzu­cił się od razu do prak­tycz­nego aspektu przed­się­wzię­cia. Zamilkł, roz­wa­ża­jąc swój plan.

— … i pogody przez kilka dni — dokoń­czył nie­wy­po­wie­dzianą myśl. — Dokąd się wła­ści­wie prze­no­simy?

— To naj­słab­szy punkt planu. Niczego nie wymy­śli­łem. Co pan pro­po­nu­jesz?

— Kon­ty­nen­talne Chiny odpa­dają. Makao?

— Por­tu­gal­czycy nie zapo­mnieli Angoli.

— Firma Wokul­skiego nie jest odpo­wie­dzialna za pod­boje zulu­skiego impe­rium. — Ochocki tylko mach­nął ręką, nie chcąc się wda­wać w dys­ku­sje, przez które prze­cho­dzili już tysiąc razy.

— Japo­nia? Tur­bo­ko­ło­wiec nie zdąży dopły­nąć na czas.

— Indie Holen­der­skie?

— Fatalny kli­mat do prze­cho­wy­wa­nia grzybni. Poza tym w porze mon­su­no­wej abso­lut­nie nie­do­stępne.

Obaj umil­kli.

— Mon­sun. Pogoda nie sprzyja ste­row­com.

Po dłuż­szej chwili mil­cze­nia wpa­dli razem na ten sam pomysł.

— Mogli­by­śmy prze­te­sto­wać to w myśla­rium — powie­dział Wokul­ski. — Tyle że naj­bliż­sze jest w War­sza­wie.

— I tu muszę pana zasko­czyć. Zapra­szam do środka — zapro­po­no­wał Ochocki i wska­zał wąskie przej­ście w tyle pomiesz­cze­nia.


Wej­ście do środka pawi­lonu nie roz­wią­zy­wało tajem­nicy zmien­no­kształt­no­ści budynku. Sieć mie­dzia­nych rurek opla­ta­ją­cych ażu­rowe dźwi­gary suge­ro­wać mogła hydrau­liczny napęd, jed­nak nawet pobieżna zna­jo­mość praw prze­pływu cie­czy pod­po­wia­dała, że ciśnie­nie potrzebne do uru­cho­mie­nia takich mas przy tak nie­wiel­kich prze­kro­jach dalece prze­kra­czało wytrzy­ma­łość zna­nych mate­ria­łów.

— Przy dobo­rze surow­ców poma­gał nam Geist. — Ochocki znów wtrą­cił się w myśli Wokul­skiego.

Kon­struk­cja, zapro­jek­to­wana ze skle­ro­ma­gne­zo­wych ele­men­tów, oświe­tlona była wewnątrz zmo­dy­fi­ko­wa­nymi świe­cami Jabłocz­kowa. Prąd stały dostar­czało napę­dzane tur­bo­pa­ro­wymi kotłami dynamo Gramme’a. Cała insta­la­cja elek­tryczna, roz­po­wszech­niona już w Euro­pie, stała się abso­lutną sen­sa­cją wśród Azja­tów. Świa­tło wyle­wa­jące się przez pro­ste okna pawi­lonu przy­cią­gało tłumy jak muchy; przy­by­szów nie odstra­szał nawet ból oczu nie­od­łącz­nie zwią­zany z nad­mierną eks­po­zy­cją na pro­mie­nio­wa­nie nad­fioł­kowe.

Ochocki wyjął gogle ochronne z pole­ro­wa­nego bursz­tynu i plą­ta­niną kory­ta­rzy popro­wa­dził Wokul­skiego do serca pawi­lonu. Prze­szli przez grubą, zamy­kaną pokrę­tłem śluzę, zosta­wia­jąc za sobą tłumy zwie­dza­ją­cych.

Ich kroki odbi­jały się echem po kory­ta­rzach wyło­żo­nych zie­lo­nym mar­mu­rem.

— Wej­ście jest na końcu — wska­zał Ochocki, gdy zeszli dłu­gimi, wiją­cymi się w dół scho­dami. — Roz­wią­za­łem wresz­cie kwe­stię zasi­la­nia myśla­rium.

— Tak jak suge­ro­wa­łem? Napęd kalo­ryczny? — zain­te­re­so­wał się Wokul­ski.

— Nie ina­czej. Musia­łem tylko zna­leźć mate­riał hiper­prze­wo­dzący – oczy­wi­ście w tym też poma­gał mi Geist. Ma to jedy­nie taką nie­wielką wadę, że musimy zje­chać naprawdę głę­boko.

Drzwi na końcu kory­ta­rza oka­zały się wej­ściem do windy. Ochocki zamknął je za nimi i odblo­ko­wał dźwi­gnię. Kabina zaczęła opa­dać, nabie­ra­jąc coraz więk­szej pręd­ko­ści.

— Mamy hamow­nię Otisa — pochwa­lił się z uśmie­chem małego dziecka.

— Jak udało się panu zbu­do­wać to wszystko w kilka mie­sięcy? — Wokul­ski sku­pił wzrok na roz­my­wa­ją­cym się szy­bie windy.

— Gdyby nie myśla­rium, zamknął­bym budowę w kilka tygo­dni. Wie­dzia­łem, że Wystawa zatrzyma mnie tutaj na dłu­żej, a nie potra­fię bez niego pra­co­wać.

— Inwe­sty­cja się zwró­ciła? — W Wokul­skim ode­zwała się żyłka han­dlowa.

Ochocki znów się roze­śmiał.

— Teraz się zwróci. Obmy­ślimy nowy plan.

— A kwe­stie bez­pie­czeń­stwa?

— Mówimy o bry­tyj­skich szpie­gach?

— Bry­tyj­skich, zulu­skich, dowol­nych…

— Oczy­wi­ście nie trzeba wiel­kiego wysiłku, aby domy­ślić się, iż pod pawi­lo­nem znaj­dują się dodat­kowe pomiesz­cze­nia. Samo myśla­rium zostało jed­nak scho­wane w anty­fał­dzie.

— Czyli…

— Wybacz mi pan, ale tłu­ma­cze­nie zaję­łoby zbyt wiele czasu. Musi ci wystar­czyć infor­ma­cja, że to prak­tyczne zasto­so­wa­nie fizyki kęso­wej, a ta…

Wokul­ski uniósł dłoń.

— To wystar­czy. Nie ma takiej dawki Alki, która pozwo­li­łaby mi zro­zu­mieć naj­prost­szą nawet rzecz opie­ra­jącą się na logice Kęsu.

— Ostrze­ga­łem…

Koniec roz­mowy zbiegł się w cza­sie z zatrzy­ma­niem windy. Ochocki wyszedł z kabiny i w zamku szy­fro­wym na bocz­nej ścia­nie prze­krę­cił zegary. Ściana zamy­ka­jąca krótki kory­tarz roz­myła się w nie­by­cie.

— Za nią zaczyna się anty­fałd. Nie mia­łeś pan jesz­cze oka­zji korzy­stać w takich warun­kach z myśla­rium, muszę cię więc ostrzec, że zabu­rzone są w nim prawa kau­za­li­styki.

— To zna­czy?

— Myśla­rium, jak sam wiesz, jest kryp­to­gra­ficzną maszyną prze­twa­rza­jącą impulsy wpro­wa­dzane sze­re­gowo w macierz rów­no­le­głą. Już samo to zabu­rza nor­malny ciąg przy­czy­nowo-skut­kowy. W tym jego kon­kret­nym modelu oprócz prze­miany per­cep­cji Dasein nakłada się także dekon­struk­cja stru­mie­nia cza­so­wego.

— Wystar­czy. Myślę, że i tak mi tego nie wytłu­ma­czysz. Powi­nie­nem sobie pora­dzić. Korzy­stamy z Alki?

— To już pań­ska działka. Ja jesz­cze nie wypró­bo­wa­łem kom­bi­na­cji myśla­rium, anty­fałdu i alka­lo­idu. Pan jesteś eks­per­tem.

— Tak będzie łatwiej, jak sadzę. Gdyby zaist­niały istotne zabu­rze­nia w Surżu, pomogę się panu wydo­stać. — Wokul­ski mówiąc to, uchy­lił klapę jaskółki i podał wyna­lazcy ampułkę Alki.

Science Fiction z plusem

Подняться наверх