Читать книгу Proroctwo krwi - Alyxandra Harvey - Страница 8
ROZDZIAŁ 2
Оглавление♦
Solange
Wylądowałam na spiralnych, kamiennych schodach. Znalazłam się w jakimś zamku. W powietrzu unosił się kurz. Pod bosymi stopami czułam wysuszone kwiaty i siano. Miałam na sobie ciemnoczerwoną suknię w stylu średniowiecznym, taką, jakie lubiła Madame Veronique, z wysadzanym klejnotami paskiem. Madame Veronique przeszła przemianę w 1162 roku, więc moi bracia i ja studiowaliśmy dwunasty wiek na tyle dokładnie, żebym wiedziała, że okienko przede mną było tak naprawdę mordownią, przez którą łucznicy wysyłali strzały w kierunku atakujących rycerzy. Wpadł przez nią promień słońca i wylądował na grzbiecie mojej dłoni. Strzepnęłam go, jakby to była strzała, którą ktoś wystrzelił z powrotem na zamek.
Nie zapiekło mnie.
Nie poczułam się słabo.
Czubkami palców dotknęłam zębów. Wciąż miałam potrójny rząd kłów, ale nie pragnęłam już zatopić ich w najbliższym żywym stworzeniu. Nie byłam spragniona krwi, a przecież ostatnio zawsze byłam spragniona. Chciałam się tym cieszyć, ale wiedziałam, że nie mogę tu zostać. Mama powiedziałaby: „przenieś się wyżej”, albo przynajmniej „nie daj się osaczyć”. Na schodach zdecydowanie mogłam zostać osaczona, ale gdybym weszła na dach, miałabym równie ograniczoną przestrzeń.
Pobiegłam w dół po schodach, nasłuchując uważnie dobiegających z zamku odgłosów. Słyszałam dzwonienie kowalskiego młota gdzieś na zewnątrz i rżenie konia, ale nic bliżej mnie. Ściany były pobielone, a po środku każdego kamienia namalowana była róża. W salach, które widać było przez łukowate drzwi, wisiały arrasy. Czułam dym i pieczone mięso, a także suszoną lawendę pod stopami.
Niezauważona dotarłam do wielkiej sali. Wyjrzałam zza jednego z arrasów i zobaczyłam drewniane stoły i ławy, ogień płonący na środku i dym, który ulatywał do krokwi i tam już zostawał. Dookoła biegały kobiety w sukniach podobnych do mojej. Młody chłopak przyniósł naręcze drew do ogniska. Wyślizgnęłam się na zewnątrz, na słoneczny dziedziniec.
To nie miało sensu. Powinnam być w obozie Krwawego Księżyca. Czułam się bezcielesna, jakby drogocenny słoneczny blask przechodził przeze mnie na wskroś. Czy byłam niewidzialna? A może zwariowałam? Podróżowałam w czasie? Może to następna wizja podobna do tej, którą miałam dzięki Kali? Czułam się inaczej, ale na pewno była to jakaś magia.
Zresztą, to nie miało znaczenia.
Musiałam wracać do domu. Musiałam się upewnić, że moja rodzina jest bezpieczna, a Lucy nie wykrwawia się w lesie na śmierć. I że Kieran mnie nie znienawidził, zanim wyjedzie do Szkocji i już nigdy więcej go nie zobaczę.
Przypomniałam sobie smak jego krwi w moich ustach. Ugryzłam go na długo przedtem, zanim głos tej dziewczyny zaczął stapiać się z moim własnym. Nie mogłam zrzucić na nią winy, przynajmniej nie całkowicie. Ona tam była, gdzieś w tle, ale to ja go ugryzłam. Czyż nie? A on i tak nie wydał mnie łowcom. Zamiast po Helios-Ra, zadzwonił po Lucy. Zasługiwał na wyjaśnienie. Na przeprosiny. Wszyscy zasługiwali.
Kiedy przestałam być dziewczyną z zaschniętą gliną na spodniach i z patologiczną wręcz potrzebą samotności?
Poczucie winy i zmartwienie przygniotłyby mnie, gdybym im na to pozwoliła. W tej chwili nie miało znaczenia, dlaczego, kto i co. Chciałam tylko dostać się do domu, żeby posprzątać ten bałagan, który narobiłam.
Okrążyłam dziedziniec, trzymając się w cieniu krzewów różanych i lilaków. Minęłam stajnie i gołębnik. W oddali widać było sad, a za nim szary, kamienny mur. Weszłam na ścieżkę pokrytą koleinami wyżłobionymi przez powozy i podkowy koni i ruszyłam nią w kierunku dwóch okrągłych wież. Zanurkowałam pomiędzy nimi, w każdej chwili spodziewając się krzyku strażnika, który ostrzeże innych o mojej obecności. Zamiast tego słyszałam jedynie wiatr i zabłąkanego kurczaka dziobiącego w poszukiwaniu ziaren. Słońce przyjemnie ogrzewało mi twarz. Od mojej przemiany krwi minęło ledwie kilka miesięcy, ale nadal brakowało mi światła dnia.
Dłuższa ścieżka prowadziła w dół, na niższy dziedziniec, obok wielkiego pola pełnego uzbrojonych wojowników ćwiczących ze szpadami, kopiami i buzdyganami. Szpakowaci, pokryci bliznami mężczyźni walczyli pałaszami. Grupka młodszych chłopców, mniej więcej w moim wieku, strzelała do stogu siana, na którym namalowano czerwone i białe okręgi. Mężczyźni na koniach szarżowali na ciężki worek na kiju, a jeśli nie trafiali, worek odwijał się i strącał ich z siodeł.
Oświetlił mnie promień słońca, sprawiając, że moja sukienka wyglądała, jakby płonęła, a skóra błyszczała jak perła. Cienie wokół pogłębiły się, jakby moja lśniąca skóra spijała światło ze wszystkiego dookoła. Byłam jak latarnia w długą, ciemną, bezksiężycową noc.
Wszyscy rycerze zatrzymali się gwałtownie i odwrócili, żeby na mnie spojrzeć. Nie wyglądali na zadowolonych.
Chyba jednak nie byłam niewidzialna.
A niech to.
Nie wahałam się, nie czekałam, żeby sprawdzić, czy nie są po prostu zaciekawieni, a nie zwyczajnie źli. Rzuciłam się ścieżką w stronę ostatnich dwóch wież w murze i lasu za nimi.
Już wiedziałam, że nie będę dość szybka.
Wiatr plątał mi włosy, kiedy biegłam przed siebie. Stukot końskich kopyt był coraz bliżej. Kamienie wbijały się w podeszwy stóp i przecinały skórę. Biegłam szybko, ale nie tak szybko, jak wampir. Strzała przecięła powietrze koło mnie i wbiła się w ziemię. Sztylety spadały niczym ostre, stalowe krople deszczu, wystarczająco blisko, żeby przyszpilić rąbek mojej sukienki do ziemi. Potknęłam się i szarpnęłam, wyrywając się na wolność.
Usłyszałam gorący koński oddech, kiedy dopędził mnie jeden z wierzchowców. Był potężny, widać było, jak pracują jego mięśnie, a w powietrzu czuć było jego pot. Grudki ziemi spod kopyt uderzały mnie w kostki. Światło odbiło się od ostrza szpady. Nikt nic nie mówił, przez co wszystko było jeszcze bardziej okropne. Nie krzyczeli, nie śmiali się, tylko tropili mnie jak zająca.
Kiedy zaryzykowałam spojrzenie za siebie, potknęłam się ze zdumienia i przerażenia i zatrzymałam się tak gwałtownie, aż poczułam przeszywający ból.
Ścigali mnie nie tylko rozwścieczeni rycerze.
Był tam też smok.
Nigdy nie widziałam niczego podobnego. Był koloru ciemnego, głębokiego indygo, jak letnie wieczorne niebo, z zakręconymi, srebrnymi pazurami i skórzastymi skrzydłami, które mieniły się niczym zorza polarna. Jego łuski błyszczały olej albo jak mroczna tęcza. Kiedy otworzył oczy, zobaczyłam zęby wielkości mojego przedramienia. Mimo woli przypomniałam sobie starą kobietę w chatce, szepczącą przepowiednię o następnej córce rodu Drake’ów.
Smok smoka pokona.
Płomienie trysnęły spomiędzy ogromnych zębów. Liście zapaliły się i obróciły w popiół; trawa wokół moich palców płonęła. Zasłoniłam głowę i pobiegłam dalej. Rycerze trzymali się razem i rozpraszali tylko kiedy ogień pojawiał się zbyt blisko nich. Dwóch rycerzy na końcu kolumny obróciło się i uniosło lance w kierunku smoka. Ich konie szarpały się, żeby uciec. Żaden trening na świecie nie potrafił ich zmusić do zignorowania gigantycznej ognistej jaszczurki na niebie.
Nagle bycie królową przeklętych wampirów wydało mi się całkiem przyjemną alternatywą.
Strażnik przy bramie był zbyt zajęty chowaniem się, żeby mnie zatrzymać. Między mną a lasem nie było nic poza mostem przerzuconym nad fosą.
I martwymi ciałami.
Fosa była pełna nabrzmiałych ciał ze śladami po ugryzieniach i plamami krwi na ubraniach. Krew układała się w wodzie w doskonałe wstęgi. Starałam się na to nie patrzeć, kiedy pędziłam przez most, który trząsł się i drżał pod ciężarem wciąż ścigających mnie koni i siedzących na nich rycerzy. Smok leciał za nami, kierując śmiercionośny oddech na wszystkich bez różnicy.
Pot spływał mi po karku. Jedna ze wstążek przy sukience zaczęła się tlić i musiałam ją zerwać. Czubek szpady rozerwał mi rękaw i drasnął skórę. Oddech smoka był jak grzmot nad moją głową, a kiedy on sam nade mną przeleciał, jego cień połknął całe światło. Czułam spalone włosy i ziemię. Jeden z rycerzy z krzykiem wpadł do fosy; tunika pod jego zbroją płonęła.
Płomienie pożerały trawę. Utkwiłam wzrok w lesie. Musiałam znaleźć drzewa rosnące wystarczająco gęsto, żeby nie mogły się przez nie przedrzeć konie i których liście osłoniłyby mnie przed smokiem. Skórzaste skrzydła tworzyły tornada z kurzu i sosnowych igieł. Długa sukienka owinęła mi się wokół kolan. Potknęłam się, a ogień poparzył mi plecy.
A potem wreszcie znalazłam się w lesie i biegłam po nieprzyjemnym podłożu, nie zwracając uwagi na moje nagie, krwawiące stopy. Było tu chłodno i zielono, jak w lesie tam, w domu. Smok zionął ogniem, paląc górne gałęzie drzew. Ptaki uciekły z piskiem. Płonące liście opadały wokół mnie, paląc się jak kartki papieru. Rycerze zatrzymali się na skraju pola, nagle straciwszy mną zainteresowanie. Odwrócili się jak na komendę i powrócili do zamku, jakby zupełnie o mnie zapomnieli. Znalazłam rozłożyste drzewo i wspięłam się na gałęzie, żeby lepiej widzieć. Rycerze zawrócili, zanim jeszcze smok stracił mnie z oczu i skoncentrował swój ognisty oddech na nich.
Najwyraźniej tu, w ciemnym, zielonym lesie nie stanowiłam zagrożenia.
Co oznaczało, że to zamek był czymś, co chcieli chronić.
A przynajmniej coś w zamku.
Nie było to wiele, ale i tak wiedziałam już więcej, niż przedtem. No wiecie, kiedy byłam jeszcze wewnątrz zamku, gdzie ta wiedza byłaby coś warta.
A potem smoki i smoczy rycerze przestali być moim jedynym zmartwieniem.