Читать книгу Trylogia Czasu Żelaza - Angus Watson - Страница 6

Prolog

Оглавление

Morze Egejskie, rok 85 p.n.e.

W porównaniu z innymi historiami o ginących na morzu statkach ta była zupełnie pozbawiona dramatyzmu. Dwaj strażnicy, kłócąc się o to, czy rekin wygrzewający się w słońcu sto jardów od sterburty jest większy od tego, którego widzieli wcześniej, nie zauważyli olbrzymiego megalitu – pozostałości po mieście wieki temu pochłoniętym przez morze – wystającego na szerokość dłoni ponad połyskującą taflę. Statek handlowy wspiął się na łagodną falę i opadł z trzaskiem na granitową skałę, która z chrobotem rysowała mu burtę przez kilka uderzeń serca, a potem popłynął dalej. Sto kroków później, gdy pokład zaczął się dziwnie przechylać, kapitan rozkazał zwinąć żagiel. Od sterburty woda sięgała już prawie nadburcia, z podpokładu, gdzie znajdował się ładunek, dobywały się prośby i groźby; statek cały czas się przechylał. Nieopodal była wyspa, ale wysokie klify uniemożliwiały zejście na ląd.

Młody Tytus Poncjusz Felix wciąż jeszcze nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Ładunek zawsze krzyczał, a – jeśli wierzyć opowiadanym mu przez szereg opiekunek historiom – statki tonęły zwykle podczas sztormów, a dziś świeciło słońce, był więc pewien, że wszystko jest w porządku i że dorośli szybko jakoś rozwiążą problem. Ale kiedy usłyszał spod pokładu łamaną łaciną: „Łańcuchy zdejmie! Wy przeklęte przez Belenosa dranie! Tonie! Tonie! Już utonął!”, sześciolatek, który wyrósł później na druida króla Zadara i Juliusza Cezara, wiedział już, co się święci.

– Załoga i pasażerowie, do szalup! – darł się iberyjski kapitan, wsparłszy pięści na biodrach. Na jego porośniętej rudym brodziskiem twarzy wykwitł uśmiech. W otwartych ustach Felix nie dostrzegł ani jednego zdrowego zęba. – Leci w dół jak toga rzymskiego chłopca na zajęciach z nauczycielem!

Felix nie rozumiał, o co mu chodziło, ale nie podobał mu się ton kapitana. Statek tonął, to chyba nie pora na żarty? Ojciec chłopca podzielał jego zdanie.

– Nic nie leci! – krzyknął, machając krótkimi ramionami i próbując utrzymać równowagę na pochyłym pokładzie. – Statek nie może tonąć. Masz pan choć nikłe pojęcie o wartości ładunku?

– Ależ ma się rozumieć – odparł Iberyjczyk. – Mogę podać z pamięci cenę każdego egzemplarza. – Był niemal dwukrotnie wyższy od ojca, zdał sobie nagle sprawę mały Felix. – Biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku, nasze położenie, stan przewożonych dóbr oraz inflację i koszty manipulacyjne, łączna wartość ładunku wynosi ni mniej, ni więcej, a... gówno. Nikt nie kupi martwych niewolników.

– Jak toniemy!? Co toniemy!? Nie wolno nam zatonąć! W twojej ładowni jest cały mój majątek. Dorobek życia! Musimy dopłynąć do jakiegoś portu, plaży... Błagam!

Kapitan się roześmiał.

– Tymi wodami rządzi Posejdon i jego podmorska dupa, a dzisiaj wysrał się z całą swą boską mocą na ciebie i twój ładunek. Zdarza się. Statek tonie. Moglibyśmy uwolnić twój ładunek, ale jest go dość sporo i ni cholery nie zmieści się w szalupach. Będzie lepiej, jeśli zostanie w łańcuchach. – Donośny głos kapitana przedarł się przez dochodzące spod pokładu wrzaski. – Uszy do góry, chłopie, jeszcze zarobisz kupę pieniędzy! Żaden ładunek nie jest droższy od życia.

Ojciec Felixa aż spurpurowiał, ale ostatecznie poddał się i ruszył do szalupy. Felix podszedł za nim do burty i patrzył, jak schodzi po linowej drabince. Przechył statku jeszcze wydłużył drogę do łodzi ratunkowej. Wybrzuszony kadłub łódki uderzał ciężko o wyłaniające się z odmętów podbrzusze statku, pokryte obślizgłym nalotem. Felix nie miał pojęcia, jak zdoła zejść, i bardzo się bał. Kapitan dostrzegł jego niedolę i wspiął się z powrotem, by mu pomóc.

Gdy załoganci zaczęli wiosłować, ojciec chłopca wyglądał, jakby rozbierała go choroba.

– Wszystkie moje pieniądze... – wyjęczał, wlepiając wzrok w niknącą pod falami jednostkę. Po jego policzkach spływały łzy.

Załoganci śmiali się z niego, Felix nienawidził ich za to.

Niedługo później znaleźli wyrwę pośród klifów. Gdy wciągnęli łodzie na piaszczystą plażę okoloną potrzaskanymi białymi skałami i karłowatymi, poskręcanymi drzewami, kilkudziesięciu przerażających mężczyzn i kobiet opuściło kryjówkę i rzuciło się na załogantów z mieczami i maczugami, po czym zabiło większość z nich. Ocalał jedynie Felix, jego ojciec, dwie kobiety i kapitan. Wyglądało na to, że ostatnia trójka była w zmowie z atakującymi. Wszyscy skupili wzrok na dwóch Rzymianach.

– Nie zabijajcie mnie! Weźcie chłopca! – zawodził ojciec Felixa, odgradzając się nim od zbójów.

Człowiek, którego twarzy prawie nie było widać spod krzaczastych wąsów, odciągnął Felixa na bok i trzymał go mocno, gdy jego kamraci zdzierali z ojca togę i sandały. Zanosząc się śmiechem, pchnęli go nagiego w stronę śniadej kobiety o oczach jak krzemienie i długich kruczoczarnych włosach. Zsunęła z siebie odzienie i natarła na niego. Ojciec Felixa próbował uciekać, ale natychmiast go dopadła i powaliła na ziemię, a potem wskoczyła na niego okrakiem. Zbóje nagrodzili jej wyczyn gromkim rechotem. Jego tata szarpał zaciśnięte wokół niego nogi, łomotał w jej piersi małymi piąstkami. Ale ona była niewzruszona, ignorowała jego żałosne ataki i biła go pięściami po twarzy, aż jego nos zmienił się w krwawą miazgę, a on sam w jęczący, bezużyteczny strzęp człowieka. Wtedy zacisnęła mu ręce na szyi i zaczęła dusić, on zaś szamotał się jak wyjęta z wody ryba, aż w końcu sflaczał i zastygł w bezruchu.

Felix powlókł się za piratami do ich przystani. Nie wiedział, co innego miałby zrobić. Piraci nie zwracali na niego uwagi, ale i nie oponowali, gdy podkradał jedzenie z ich stołu. Znalazł miejsce do spania w namiocie z czworgiem innych dzieci, które najwyraźniej nie miały nic przeciwko, ale również nie odezwały się do niego słowem.

Dnie spędzał, włócząc się samotnie po wyspie, zabijając owady, jaszczurki i inne zwierzęta, które dały się złapać. Zabijanie poprawiało mu humor.

Pewnego dnia zszedł niskim klifem na niewielką plażę po wschodniej stronie wyspy, gdzie znalazł kilka dużych, skalistych sadzawek. Zmiażdżył kilka mięczaków, by wywabić kraby z bezpiecznego schronienia ich maleńkich jaskiń, a potem zaczął badać, ile nóg należy im wyrwać, by nie mogły chodzić. Tak był pochłonięty doświadczeniem, że zbliżającą się do plaży łódź z białym żaglem zauważył dopiero wtedy, gdy znalazła się przy samym brzegu. Wstał i patrzył, jak dziób wsuwa się w piach, a drobne fale omywają rufę.

Łódź wydawała się pusta. Doszedłszy do wniosku, że nic mu nie grozi, porzucił kraby i zbliżył się, by zobaczyć, co też może się znajdować w środku. Na pokładzie ujrzał martwą kobietę. Wrzasnął, przerażony, ale zaraz się otrząsnął i zaczął zastanawiać, czy jego okaleczone kraby zasmakują w ludzkim mięsie. Położył kobiecie jednego na piersi, drugiego na twarzy. Wtedy poruszyła głową. A więc żyła! Złapała kraba na twarzy w zęby i przegryzła jego skorupę. Chłopiec raczej poczuł, niż usłyszał osobliwy szum, kiedy coś nieopisanie dziwnego naparło na niego od strony kobiety i omyło jak woda, choć wcale wodą nie było. Dreszcz go obleciał, ale nie zimny ani nie gorący; pierwszy raz czuł coś podobnego, a jednak uczucie wydało mu się znajome.

Kobieta jęknęła, usiadła, porwała kraba ze swoich piersi i wyrżnęła nim o burtę. Jakby przybyło jej od tego energii. Wstała, otrzepała pobielałą od morskiej soli togę z zaschniętego mewiego gówna i obrzuciła go spojrzeniem. Była bardzo stara – musiała być w tym samym wieku co jego ojciec, gdy umarł. Miała kręcone szpakowate włosy, czarne oczy i pełne, spękane od soli usta oraz nos w kształcie obtłuczonej gruszki. Uniosła rękę, jakby chciała go uderzyć, a potem uśmiechnęła się i opuściła ją.

– Dzięki ci, mały człowieku – wyrzekła, choć nie była od niego wiele wyższa. – Twoi rodzice są gdzieś tutaj?

Nie wiedział, co odpowiedzieć.

Przyjrzała mu się wnikliwie, a on wił się pod jej spojrzeniem. W końcu rzekła:

– Nie masz rodziców? Zresztą nieważne, ojciec i matka nigdy nikomu nie zdali się na wiele. Po prostu powiedz mi wszystko, co wiesz o tym miejscu. I proszę, nie mów mi, że jesteśmy na wyspie.

– Jesteśmy na wyspie.

– W dupę jeża – wypluła, a Felix zachichotał. – No to powiedz mi, co wiesz o tej wyspie. Duża jest? Czy jest tu ktoś jeszcze? I skąd ty się tu wziąłeś?

Felix opowiedział jej wszystko, co wiedział. Spytał, jak się tu znalazła, ale ona wyjawiła mu tylko swoje imię: Thaya, i spytała, czy zna jakieś miejsce na odpoczynek, gdzie nie znajdą jej piraci. Odparł, że wie o pewnej sekretnej jaskini pod wodospadem w południowej części wyspy, nieopodal zrujnowanej świątyni cyklopów. Poprosiła, by ją tam zaprowadził, a on się zgodził.

Obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem, dostrzegłszy na skale w jaskini stertę zwierzęcych trucheł, ale nie odezwała się słowem.

Nikomu nie powiedział o spotkaniu z Thayą; nie dlatego, że była to tajemnica, ale ponieważ nigdy z nikim nie rozmawiał. Następnego dnia przyniósł jej jedzenie, potem kolejnego i jeszcze kolejnego, aż w końcu zauważył, że go nie je. Mimo to wciąż ją odwiedzał. Nie miał wiele do roboty, nie tęsknił też za innymi mieszkańcami przystani. W którymś momencie zaczęła go uczyć posługiwania się magią.

Pokazała mu, jak mocą umysłu przekierować siłę życiową wyciekającą ze zmiażdżonej żaby, aby zabić przelatującego nad ich głowami ptaka. Kilka dni później nauczyła go sięgać do wnętrza świni i miażdżyć jej serce, a uzyskaną w ten sposób energią doprowadzić inną do morderczego szału.

Po jakimś miesiącu Thaya poprosiła, by przyprowadził jej dwoje dzieci. Spełnił jej prośbę. Obiecał im, że w jaskini dostaną ciastka.

Cała czwórka wróciła do pirackiej przystani. Gdy piraci otoczyli ich, Thaya sięgnęła do serca jednego z dzieci i zmiażdżyła je, a wtedy piraci rzucili się sobie do gardeł. Wkrótce wszyscy leżeli martwi, nie licząc rudobrodego iberyjskiego kapitana. Sunął w ich stronę rozchwianym krokiem, krwawiąc z wielu ran i ściskając w ręce kordelas. Szczerzył się jak wtedy, gdy tonął jego statek. Felix nie dał się dwa razy prosić, gdy Thaya zaoferowała mu drugie dziecko. Wpił dłoń w klatkę piersiową dziewczynki, zacisnął drobne palce na jej sercu i ścisnął, a ono pękło jak dojrzały owoc. Poczuł, jak jej energia życiowa napływa do niego przez ramię. Ujął ją siłą woli i wypełnił nią drugą rękę, którą uczynił zdecydowany gest w stronę kapitana. Uśmiech spełzł z ust Iberyjczyka, a gdy mężczyzna padł trupem, to Felix rozciągnął usta w uśmiechu.

Thaya powiedziała, że jest bardzo zmęczona i musi się przespać, po czym nakazała mu zgromadzić zapasy na podróż. Felix poczekał, aż zacznie chrapać, a potem znalazł głaz, uniósł go, jak mógł najwyżej, i spuścił jej na głowę. Wykorzystał pływ jej energii życiowej, by rozerwać na sztuki kilkanaście kołujących mu nad głową mew, a potem załadował łódź i wyruszył przez morze.

Płynąc, żuł serce Thai, które wyciął jej z piersi kordelasem iberyjskiego kapitana. Było obrzydliwe – twarde i żylaste – ale cichy głos w jego wnętrzu podpowiadał mu, że musi je zjeść.

Trylogia Czasu Żelaza

Подняться наверх