Читать книгу Trylogia Czasu Żelaza - Angus Watson - Страница 9

1
ROZDZIAŁ

Оглавление

Gdy poziom naniesionej potężnymi falami wody zaczął w końcu opadać, Wiosna zeszła ze wzgórza wiodącą z Żabiej Twierdzy ścieżką. Pochyłość boleśnie nadwyrężała jej kolana, ale dziewczyna nie zwracała uwagi na ból. Ludzie wołali do niej, ale prawie ich nie słyszała. Dobiegł ją głos Lowy, nakazującej wszystkim zostawić ją w spokoju. Gdzieś w środku odczuła wdzięczność, ale zaraz zagłuszyła ją nieprzeparta wściekłość, która wybuchła w niej jak pożar lasu. To wszystko wina Lowy! Stanęła pomiędzy nimi! Ona i Dug mogliby podróżować i przeżywać przygody, ale nie! Musiała się napatoczyć Lowa i zmusić ją, by zabiła jedyną osobę na świecie, którą kochała, nie licząc matki. Dug dbał o nią i zrobił dla niej milion cudownych rzeczy, nie chcąc niczego w zamian. Nigdy mu się nie odwdzięczyła, a teraz już tego nie zrobi, bo zginął z jej ręki.

Znalazła jego młot wsparty o kupę kamieni, która mogła niegdyś być szopą. Obuch tkwił w ziemi do połowy. Wydobyła go z błota z głośnym mlaśnięciem, przewiesiła przez ramię i poszła dalej. Nie szukała jego ciała, bo wiedziała, że go nie znajdzie. Wszystkie trupy zabrało morze i pewnie od razu rzuciły się na nie ptaki i ryby. Nie zważała na siąpiący deszcz, który przerodził się wkrótce w oberwanie chmury, jakby z nieba lały się na ziemię łzy miliona żałobników, obmywając obuch z błota i rosząc zniszczoną krainę.

Wpierw szła brzegiem morza, ale wkrótce spustoszona powodzią ziemia zaczęła ją przygnębiać – ci nieliczni, którzy wyszli cało z kataklizmu, przetrząsali potrzaskane wraki, zanosząc się szlochem i jękiem – ruszyła więc w głąb lądu. Wędrowała cały dzień, całą noc, cały następny dzień i dalej. Nic nie jadła, nie piła, nie zmrużyła oka. Zabiła tak wielu ludzi, że nie zasługiwała na nic z tych rzeczy. Cały czas miała przed oczami swoją strzałę w czole Duga. W uszach brzmiały jej wrzaski dziesiątek tysięcy mężczyzn i kobiet, których pochłonęła monstrualna fala. Nie zważała na bolące stopy. Pokryły się pęcherzami, które zaczęły następnie pękać i krwawić. Nie czuła wrzynającego się w ciało rzemienia uwiązanego na trzonku młota.

Po kilku nocach – nie wiedziała i nie obchodziło jej, ilu dokładnie – wyszła z lasu na trawiastą nizinę. Wstawał świt.

Padła na mokrą od rosy trawę i tak leżała, czekając, aż zabierze ją śmierć. Uniosła wzrok, gdy wyczuła czyjąś obecność. Stał nad nią jej ojciec, król Zadar, potrząsając głową z dezaprobatą wymalowaną na twarzy. Już otwierał usta, by z niej szydzić, ale jego głos stłumiło ujadanie psa. Sadysta i Świniojeb, potężne ogary, które Dug odziedziczył po powalonym przez siebie czempionie Zadara, Tadmanie, biegły w jej stronę z wywieszonymi ozorami. Próbowały kąsać coraz bardziej przeźroczystego Zadara, aż ten zupełnie rozwiał się na wietrze, a gdy zniknął, psy wlepiły w Wiosnę bezrozumny wzrok, śliniąc się obficie i merdając ogonami. Sadysta podszedł do niej, spróbował polizać po twarzy.

– Leżeć, Sadysta, zostaw ją. Ona nie lubi takich pieszczot – powiedział ktoś ze znajomym północnym akcentem. Za jej plecami szedł Dug Fokarz. Strzała Wiosny wciąż sterczała mu z czoła, lotki drżały w rytm jego kroków.

– Ty żyjesz! – Odeszło ją całe zmęczenie i rozpacz. Poczuła nagły przypływ energii, a potem na powrót opadła z sił, kiedy pojęła, co musi oznaczać pojawienie się Duga. – Więc ja też nie żyję?

– Gdzie tam.

– Czyli mówisz do mnie z Zaświatów, bo umrę niebawem?

– Nie, nic z tych rzeczy. Jestem wytworem twojej wyobraźni, niczym więcej. Tak naprawdę rozmawiasz sama ze sobą.

– Rozumiem. Ale jak zaraz umrę, to się zobaczymy, nie?

– Wolałbym jednak, żebyś żyła.

– Czemu? Zabiłam cię. Nie zasługuję na życie.

– Może i tak, ale ktoś musi się opiekować psami.

Świniojeb szczeknął, Sadysta gapił się pustym wzrokiem. Wiosna prawie się uśmiechnęła i odparła kpiąco:

– Jeśli mam się nimi zajmować, to zacznę od zmiany imion.

– Nie. Gadaliśmy już o tym. Nie można zmienić imienia psu. Nie wiem, czemu Tadman tak je nazwał, ale tak się nazywają i już.

– Przecież nie żyjesz. Czemu miałabym robić, co każesz?

– Bo wpakowałaś mi strzałę w łeb, ty borsuczy worze.

Dug odwrócił się, by pokazać ostry grot wystający mu z potylicy.

– Ja nie chciałam! To wszystko wina Lowy!

Dug westchnął. Czy tylko mi się wydaje, czy jego oczy są jakby większe i bardziej brązowe, teraz gdy nie żyje? – pomyślała dziewczyna.

– Nie, Wiosno – powiedział, kręcąc głową. – To wcale nie jej wina. Gromadząc armie w jednym miejscu, byś mogła zniszczyć je wszystkie za jednym zamachem, uratowała nas wszystkich. No, właściwie to was wszystkich.

– Ale żyłbyś, gdybyśmy nigdy jej nie spotkali.

– Możliwe, ale wielu innych dobrych i bezradnych ludzi straciłoby życie, wielu zaś parszywych drani mordowałoby w tej chwili tych, którzy jakimś cudem wyszli cało z kataklizmu. Nie wolno ci jej obwiniać, Wiosno. O czym doskonale wiesz, bo przecież rozmawiasz teraz sama ze sobą.

– Gówno prawda! – zaperzyła się. – Jeśli jesteś wytworem mojego umysłu, to pewnie tej najgłupszej jego części. To wszystko wina Lowy i już.

– Jak tam sobie chcesz. Nie zdołam cię przekonać, ale może chociaż pomogłabyś mi z psami? W końcu strzeliłaś mi w głowę, a moje pieski będą teraz bardzo samotne.

Tym razem westchnęła Wiosna.

– No dobra. Ale to żadne „pieski” i nie życzę sobie, byś wspominał o „strzelaniu w głowę” za każdym razem, gdy będziesz czegoś ode mnie chciał.

– Sądzisz, że się jeszcze zobaczymy?

– Powiedziałeś, że siedzisz w mojej głowie, nie?

– Ano tak.

– Więc będę cię mogła widywać, gdy tylko najdzie mnie ochota.

– Nie, jeśli teraz umrzesz, a już niewiele ci brakuje. Właściwie już wczoraj czy przedwczoraj powinnaś była umrzeć z pragnienia. No i głód też ci nie służy. Zbieraj się więc i znajdź coś do picia i do jedzenia, im szybciej, tym lepiej, bo moje psy będą zdane na siebie, biedactwa. W lesie u stóp tego wzgórza jest strumień. Na twoim miejscu bym tam poszedł.

– Z chęcią. Przenieś mnie tam za pomocą magii i będę piła, aż pęknę. Albo może wyczaruj mi od razu kufel piwa?

– Wyczaruj? Nie, nie, nie. Czy ty w ogóle rozumiesz, jak to działa?

– Co masz na myśli?

Dug pokręcił głową.

– I to niby ty jesteś ta bystrzejsza. Słuchaj uważnie: cała twoja magia pochodziła ode mnie, a ty mnie zabiłaś. Nie winię cię, żeby było jasne. Musiałaś to zrobić, żeby zebrać dość mocy, by zatopić tamtą pierdoloną wyspę i stworzyć falę, którą Llyr mógłby się przechwalać przez stulecia. Ale teraz mnie już nie ma i nie ma też twojej magii. Będziesz musiała pójść nad strumień pieszo, jak wszyscy, i bez dąsania się.

Wiosna niemal zemdlała na samą myśl o tym, że musi wstać i gdzieś iść.

– Chyba nie dam rady nigdzie pójść.

– Więc będziesz musiała pełzać. Nie bój nic, dasz radę! – Mrugnął do niej, a potem zniknął.

Wiosna rozwarła powieki. Promienie słońca wbiły jej się w mózg jak rozżarzone sztylety. Kiedy z zasnuwającej jej wzrok mgły wyłonił się zarys rzeczywistości, zobaczyła, że do lasu ma kawał drogi. Ani myślę pełznąć jak glizda, pomyślała. Mam swoją godność. Będę szła na czworakach.

Podźwignęła się na łokcie i kolana i ruszyła przed siebie. Jakaś część jej umysłu błagała ją, by się poddała, przylgnęła do ziemi i po prostu umarła, ale Wiosna nie dawała jej posłuchu i dalej sunęła po śliskiej trawie, odpychając się mokrymi od rosy łokciami i kolanami. Gdy dotarła do linii drzew, przed jej oczami rozkwitła ciemność. Na moment straciła rozeznanie; odniosła wrażenie, że raptem zapadła noc, a dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że to zawodzi ją wzrok. Jej świadomość balansowała na skraju przepaści. Ręce ugięły się pod nią i rozsunęły, uderzyła twarzą o ziemię, zamknęła oczy. Nigdy nie odczuła tak dojmującej ulgi. Nic się przecież nie stanie, jeśli chwilę odsapnie, prawda? A nawet gdyby miała tu umrzeć – co z tego? Psy chyba zrozumieją, są dość duże, by same się o siebie zatroszczyć. Jak się ma tak szpetne pyski, pomyślała złośliwie, zwierzyna chyba pada trupem na sam widok...

– Wiosna, pobudka! – zawołał głos z północnym akcentem, wyrywając ją ze snu.

No dalej, powiedziała sama do siebie. Próbowała zmusić ciało do dalszego czołgania, na próżno. A więc jednak przyjdzie mi pełzać, pomyślała.

Wpiła łokcie i kolana w rozmiękły grunt, a potem pchnęła z całych sił, torując sobie drogę w cieniu pośród ściółki. Zdołała unieść głowę i dostrzec przyglądającego się jej z pobliskiego pnia kosa. Ptak przekręcił główkę, wyraźnie zaciekawiony. Otworzyła usta, by kazać mu spadać – nie zamierzał pomóc, siedział tylko jak kura na grzędzie – ale gardło miała suche jak pieprz i zdołała tylko wyrzęzić coś niezrozumiale. Nie żeby kos zrozumiał, nawet gdyby przemówiła z dykcją barda.

W końcu dotarła nad wąskie koryto strumienia.

Stoczyła się z brzegu, bezwładna jak trup, i zanurzyła twarz w wodzie. Błoto zgrzytało jej w zębach i zatykało nos.

Ojej, pomyślała. Cóż za ironia. Dziewczyna, która utopiła tysiące ludzi, sama utonie w strumyku po kostki. Z trudem odchyliła głowę, tak by pod powierzchnią zostały tylko usta. Łykała haustami zimną, pyszną, błotnistą wodę. Wkrótce nabrała dość sił, by wsunąć do rzeczki resztę ciała, przejść do klęku i pić ze złączonych dłoni.

Minęło sporo czasu, nim udało jej się w końcu dźwignąć na nogi. Drżąc z zimna i wysiłku, dotarła chwiejnym krokiem do krzewu jagód.


Dwa dni później młoda łuczniczka wyłoniła się zza sklepienia wzgórza i poszła traktem do farmy Duga, dźwigając na lewym ramieniu jego młot, obłożony mchem i owinięty tkaniną, by nie wrzynał się jej w ciało. Prawe ramię obłożyła kompresem, by złagodzić obtarcia.

Owce Duga podbiegły do ogrodzenia, becząc z wyrzutem. Ale, co dziwne, nie było ani śladu psów. Spodziewała się, że durne psiska jak zwykle natychmiast do niej przybiegną i przywitają ujadaniem, ale Sadiego i Świnia nigdzie nie było widać. Czyżby przygarnął ich ktoś z pobliskiej wioski?

Minęła budynek gospodarczy i znalazła się na podwórzu Duga. Podwórze Duga... Żal sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu, ale zagryzła zęby i kazała sobie przestać się mazać. Później opłacze Duga. Teraz ma coś do zrobienia. Musiała odnaleźć psy, nakarmić kurczaki, zebrać miód, pocieszyć osierocone owce i...

– Hmm! – odchrząknął ze słyszalną intencją ktoś za jej plecami.

Pięciu mężczyzn, wszyscy w brytyjskich kamizelach i tartanowych spodniach, które niezupełnie dobrze na nich leżały, jakby pożyczyli je od kogoś lub ukradli. Dwie kamizele były dziurawe i poplamione krwią. Fakt ten rozwiewał wszelkie wątpliwości co do tego, jak skończyli ich poprzedni właściciele. Mężczyźni mieli włosy przystrzyżone na rzymską modłę, co jednak samo w sobie nie było niczym niezwykłym, bo wielu Brytów tak się teraz czesało. Każdy miał przy pasie krótki, obosieczny miecz, jakim walczyli legioniści, co było nieco bardziej niezwykłe, ale wciąż nie nadzwyczajne. Brytowie ostatnimi czasy lubili się wzorować na Rzymianach. Ale ci tutaj wyglądali jakoś obco – ich skóra, oczy, postawa, zacięcie ust. Wiosna z każdym uderzeniem serca nabierała pewności, że są Rzymianami. Pytanie tylko, co pięciu Rzymian robi w chacie Duga, do stu tysięcy borsuczych dup?

Wyglądali na twardzieli, wyjąwszy może tego w środku, który plasował się na drugim miejscu, zaraz za druidem Robakiem, w rankingu najcudaczniejszych postaci, jakie Wiosna widziała na oczy. Był niespotykanie wysoki i masywny, z nieproporcjonalnie małą główką. Z opalonej, pomarszczonej twarzy spoglądały na nią dwa czarne punkciki oczu. Pomimo absurdalnej powierzchowności miał minę człowieka, który samego siebie traktuje śmiertelnie poważnie. Podejrzanie czarne włosy, jak na kogoś w tym wieku, natłuścił, odgarnął z czoła ciemnego jak wyprawiona skóra i związał w opadający na plecy koński ogon.

Rozejrzała się wokoło. Wciąż ani widu, ani słychu po Świniu i Sadim. Nawet kurczaki, które zwykle dreptały po dziedzińcu – choć Dug robił, co mógł, by nauczyć je dreptać wszędzie, byle nie na dziedzińcu – poszły grzebać w ziemi gdzie indziej. Wiosna wiedziała, że za nic nie zdoła dobiec do drzwi ani do okna, dopadną ją za trzy kroki. Mogłaby próbować uciekać główną bramą, gdyby nie to, że stali jej na drodze. Mieli ją w garści. I znikąd pomocy.

Nie mogła walczyć z pięcioma naraz. Gdyby mieli dość przyzwoitości, by biec na nią z kilkuset kroków przez równinę, i gdyby ona miała przy sobie łuk i strzały, wystrzelałaby ich jak kaczki i nawet by się nie spociła, ale jej łuk tkwił oparty o ścianę w Żabiej Twierdzy, a ich miała przed nosem. Dysponowała jedynie młotem Duga, który ledwie mogła unieść, a co dopiero nim walczyć. Może poradziłaby sobie z jednym. Ale z pięcioma... Będzie musiała jakoś się z tego wykaraskać.

– Po pierwsze, chciałabym, żebyście wiedzieli – powiedziała z uśmiechem, zastanawiając się, czy rozumieją po brytyjsku – że wszyscy macie mordy jak pożar lasu gaszony dłutem. Słyszałam, że Rzymianie twarzowcami nie są, ale gdybym miała świnie o waszych ryjach, namalowałabym im twarze na dupach i prowadziła przez miasto tyłem.

Czterech nie zrozumiało jej słów, ale oczy dryblasa zwęziły się do dwóch poziomych szczelinek. Uniósł miecz.

– A po drugie – dodała prędko – oświadczam niniejszym, że się poddaję. Jeśli przyszliście tu kraść, kradnijcie na zdrowie. Nie mam zamiaru was powstrzymywać. Jeśli szukacie niewolników, będzie ze mnie wspaniała niewolnica: uległa, wesoła, staranna i w ogóle. Jeśli chcecie okraść farmę, a mnie zniewolić, nie krępujcie się. Na pewno tacy mądrzy Rzymianie jak wy zdają sobie sprawę, że więcej jestem warta nieuszkodzona.

Ten wysoki i gruby uśmiechnął się obleśnie. Strach narastający w żołądku Wiosny podszedł jej do samego gardła.

– Nie przyszliśmy tu kraść ani by cię zabrać – powiedział w języku galijskim, który był bardzo podobny do brytyjskiego, z akcentem twardziela cierpiącego na katar sienny.

– No to świetnie – odpowiedziała Wiosna. – W takim razie może wejdźcie do środka, dam wam coś do zjedzenia, a potem pomoglibyście mi szukać psów i...

– Przyszliśmy tu, by cię zabić – wszedł jej w słowo ten wysoki.

Wiosna przełknęła ślinę.

– Rozumiem. A czemu, jeśli wolno spytać?

– Tego nie wiem – odparł – ale dobrze nam zapłacono, a kiedy pokażemy zleceniodawcy twojego trupa, zapłaci nam jeszcze więcej. O wiele, wiele więcej.

– A dokąd macie zabrać mojego trupa?

Wiosna zacisnęła dłonie na trzonku młota. Dug rozwaliłby ich wszystkich jedną ręką, pomyślała. Dug, pomóż mi, prosiła w myślach. Ale Dug nie odpowiedział.

– Do Galii.

– A do kogo w Galii?

– Nie mam pojęcia, naprawdę. Do kogoś bogatego i bardzo ważnego, bo tylko grube ryby wynajmują najemników i tylko bogaczy stać na mnie.

– Moje ciało będzie w o wiele lepszym stanie, jeśli dostarczycie mnie do Galii żywą – podsunęła dziewczyna. – Obiecuję, że będę je dobrze odżywiać i że nie będzie nikomu zawadzać.

Olbrzym zarechotał.

– Wierz mi, że wolałbym cię zachować przy życiu choć trochę dłużej. Jesteś śmieszna i przypominasz mi dwie moje córki. Ale jeśli zabijemy cię tu i teraz, prawdopodobieństwo, że nam uciekniesz, bardzo zmaleje.

– No tak, nie sposób się nie zgodzić... – Wiosna wytężyła umysł i zdjęła młot z ramienia. Na gromy Teutatesa, ależ ciężkie cholerstwo. – Czyli nie obejdzie się bez walki, no nie? Musicie wiedzieć, że jestem bardzo dobra w te klocki. Sugeruję, byście wzięli nogi za pas. Przyrzekam, że nikomu nie powiem, że tu byliście i że stchórzyliście. Ani pary z gęby, słowo honoru.

Herszt uśmiechnął się i kiwnął na dwóch mężczyzn po swojej prawej. Unieśli miecze i ruszyli na nią.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Trylogia Czasu Żelaza

Подняться наверх