Читать книгу Mogłam sobie pozwolić - Anna Binkowska - Страница 10
Panienka z dworku
ОглавлениеDzieciństwo Anny jest spowite magiczną aurą. Zapisane w jej głowie, jak na dysku twardym niezawodnej pamięci. Bohaterka prowadzi do rajskiej krainy szczęśliwości. Choć odległej w czasie, to jakże realnej, wręcz namacalnej. Czasem ocierają się o nią zawieruchy wojenne, jednak nic nie jest w stanie zburzyć utrwalonego kanonu beztroski i radości tamtych lat. Gdyby Anna była malarką, wydobyłaby ruchem pędzla kolory, ich odcienie. Namalowałaby emocje i smaki dzieciństwa. Ale jest poetką.
Czerwcowe sianokosy
siwe trawy
siwe zapachy
czy wzięłam się
z bielic tego sadu
czy z łąki niskiej
mokrej?
Genealogia, 1999
Wieś Bełcząc, sielska, niemal anielska, leżała na Podlasiu, w parafii Czemierniki, koło Radzynia Lubelskiego. Nazwa pochodzi od imiesłowu „belczący”. Obco brzmiące słowo zrodziło się od innego wyrazu: „belczeć”, „belk”, co pierwotnie określało mokradło, wir rzeczny. W XIX wieku wieś była położona na wzgórzach, przy krawędzi lasów i mokradeł, nad rzeką Tyśmienicą. Taki pejzaż utrwalił się w pamięci kilkuletniej Anny, w pierwszej połowie XX wieku.
– Mówiąc prowincja, odczuwam klimat pewnego spokoju, życia niespiesznego, trochę naiwnego, a zarazem szlachetnego. Do tak rozumianej prowincji zawsze tęskniłam. Moja rodzina wywodzi się z Mazowsza, żadne tam jaśniepaństwo, raczej szlachta wyznająca tradycję patriotyczno-powstańczą. Ludzie, o których mówi się „sól ziemi”. Mój ojciec był wielkim demokratą i nigdy nie zwracał uwagi na apanaże, sygnety i herby – konstatuje aktorka, poetka.
We wsi stał klasyczny dwór. Z gankiem, białymi kolumnami, pięknym ogrodem. Były też owczarnia, chlewnia i domek z królikami. Było stado kilkudziesięciu młodych koni. Mieszkali tam Anna i Ziemowit Milewscy z trzema córkami, Jagodą, Anną, nazywaną Hanką, i Teresą. Rodzice Anny poznali się podczas studiów. Ojciec aktorki skończył wydział rolny, mama ogrodnictwo na SGGW. Połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia. Pani Anna, kobieta z klasą, dama, pełna wdzięku i uroku, miała wielkie powodzenie. Hanka pamięta, jak adorowali ją mężczyźni, również bracia ojca.
– Dwór nie był naszą własnością. Ojciec administrował majątek hrabiego Raczyńskiego do wybuchu Powstania Warszawskiego. Dzieci nie mają poczucia własności. Czułyśmy się więc jak w swoim domu. To zresztą nie miało znaczenia. Właściciele nie ingerowali w nasze życie rodzinne. Tylko raz hrabina złożyła nam wizytę – wspomina Anna, wracając do czasów, kiedy była Hanką.
– Hrabina przyjechała – powtarzałyśmy.
– Te dwa drzewa, tam na końcu alei, mają być wycięte! – nakazała głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Z ganku natomiast roztaczał się piękny widok na łąki. Dziewczynki były oburzone.
– Przyjechała jakaś stara baba i się na naszym rządzi! Nie wytnie tych drzew – zadecydowała Hanka, a siostry stanęły za nią murem. Znalazły sposób, żeby drzewa zostały na swoim miejscu. Na korze drzew, które miały zostać usunięte, zrobiono nacięcie. A sprytne siostry Milewskie tę korę przykleiły.
– Byłyśmy dość dziko chowane. Miałyśmy dużo swobody – wspomina Anna. – Jagoda była nad wiek dojrzała, rozwinięta fizycznie i intelektualnie. Dużo czytała. My, młodsze, byłyśmy jeszcze dziecinne i lubiłyśmy łobuzować. To ja byłam prowodyrką. Terenia zawsze była uczepiona mojego fartuszka. Na zadane jej pytania zazwyczaj odpowiadała, że chce tak jak Hanka.
– Dosyć, nie wyjadać kaczkom! – krzyczała gosposia Litkusiowa.
Hanka i Terenia delektowały się świeżo przygotowaną karmą dla młodych kaczek. Litkusiowa przygotowywała kaczy posiłek z twarogu, posiekanych jajek i krwawnika. Anna jeszcze dziś czuje jej świeży, wiosenny smak. Albo to, jak niecierpliwie czekały na opróżnienie parnika, żeby szybko przechwycić gorącego ziemniaka w łupinie, zanim zostanie utłuczony, zmieszany z dodatkami i wrzucony do świńskich koryt. Zwierzęcą paszę podkradały bynajmniej nie z głodu, lecz ciekawości i dla zabawy.
– Źrebaki uciekły! Pomocy! – Dziewczynki słyszały od czasu do czasu donośny głos dobiegający z okólnika.
Małe Milewskie wiedziały, co to znaczy i jak się skończy. Źrebaki były piękne, ceniły sobie wolność i swobodę. Toteż gdy tylko nadarzyła się okazja, przegryzały żerdź i przeskakiwały przez ogrodzenie, by galopem pędzić przed siebie, tratując wszystko po drodze i radując się wolnością. Potem tata Ziemowit wypłacał gospodarzom odszkodowanie za zniszczone pola.
W ogrodzie stała piętrowa klatka. Siostry, zwłaszcza młodsze, Terenia i Hanka, odwiedzały ten domek na wysokich nogach. Kochały jego mieszkańców, puszyste króliki. Pies Rem też upodobał sobie ten domek. Kładł się pod nim i czatował. Był duży, piękny i czarny jak diabeł. Czasem tylko, na widok owcy, wstępował w niego szatan. Miał przenikliwe oczy w kolorze mrocznej, połyskliwej czerni. Króliki też czuły jego obecność. Okazywały śmiertelny strach, tupiąc tylnymi skokami: łup, łup, łup. Hanka doskonale pamięta ten dźwięk.
– Rem, jazda stąd! – odganiała go.
Natychmiastowa pomoc ratowała życie pupilkom dziewczynek. Ale Rem był podstępny i uparty, jak wilk z Czerwonego Kapturka. Podkradł się do nich kiedyś czarną, głuchą nocą. Hankę obudził pisk królika.
– Następnego dnia zobaczyłam, że królika nie ma w klatce.
Wkrótce była pyszna potrawka. Duszone w sosie śmietanowym delikatne mięso smakowało wybornie.
– To ty nie wiesz, co jadłaś? – Dopiero później Terenia wyznała Hance okrutną prawdę.
Potem, po latach, już jako Anna zastanawiała się, dlaczego jej mama, uosobienie spokoju i łagodności, upodobała sobie to straszne zwierzę. Tak właśnie zapamiętała czarnego, groźnego Rema. Nie pamięta, skąd pies się u nich zjawił. Pewnie ktoś go polecił rodzicom. Drugi, nieduży piesek wabił się Misiek i nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Ale horror z Remem w roli głównej dopiero miał się rozegrać. I to na oczach panienek Milewskich. W sielskiej scenerii, na łonie natury Podlasia. Razem z nauczycielką i stangretem jechali bryczką nad rzekę. Mamy wtedy z nimi nie było. Tata Ziemowit uczył dziewczynki pływać. Kładł je na wodę, one chlapały rękami i nogami, a on wysuwał ręce spod ich brzuchów. I już pływały same. Dzień był wyjątkowo piękny, upalny, słoneczny. Roześmiane siostry zmierzały do dzikiego kąpieliska wzdłuż wijącej się Tyśmienicy. Bryczka przecinała zielone pola i wzgórza. Na horyzoncie pojawiła się chata rybaka otoczona płotem, na którym rozpięte były sieci. Rybak hodował owce. Pasły się niedaleko domu. Dziewczynki zamilkły, stangret zatrzymał bryczkę. Było za późno. Polną drogą Rem gnał w kierunku owiec. Zaatakował ofiarę od tyłu, od ogona i wymion. Szarpał i gryzł ostrymi kłami. Trysnęła krew, owca wydała przeraźliwy kwik. Akcja toczyła się błyskawicznie, jak w niemym filmie. Z przerażenia nikt, ani dzieci, ani dorośli, nie mógł wydobyć głosu. Z chałupy wybiegł rybak, z bryczki zeskoczył stangret. To on odciągnął psa od jego ofiary. Tego dnia nie było kąpieli w rzece. Rybak przywiózł owcę do dworu w Bełczącu.
– Jak się czuje owca? – Hanka codziennie pytała owczarza.
Dworski owczarz uratował zwierzęciu życie. Po trudnej „hospitalizacji” owca wróciła do rybaka. A tata Hanki hojnie wynagrodził mu wyrządzoną szkodę.
Przypadek Rema był wpisany w przedwojenne wiejskie, kynologiczne realia. Psy chodziły po wsi luzem. Nikt w Bełczącu nie słyszał, żeby atakowały ludzi. Ale wszyscy wiedzieli, że pojawiła się wścieklizna. W tamtych czasach chorych psów się nie leczyło, ponieważ nie było ku temu warunków. Aby zapobiec nieszczęściom, zabijano je. Po incydencie z owcą, na szczęście zakończonym happy endem, rodzice Hanki pozbyli się czarnego Rema. Życie wróciło do normy, w symbiozie z naturą i zwierzętami.
Natura wpływała na niemal wszystkie aspekty codziennego życia. Nawet czysto fizjologiczne potrzeby mieszkańców dworu. Nie było tam kanalizacji ani bieżącej wody. Siostry Milewskie kąpały się raz na tydzień.
– Dziewczynki, kąpiel czeka! – wołała pokojówka, kiedy wieczorową porą hasały po domu.
Wcześniej nagrzała wody w bojlerze. Do małej miedzianej wanienki wskakiwały jedna po drugiej. Rano obmywały się zimną wodą i pędziły do ogrodu, nad staw, na podwórze. Tam, gdzie toczyło się życie. Każdego dnia scenariusz pełen był nieprzewidzianych zwrotów akcji.
We dworze nie było ubikacji, ale w parku stała sławojka. Sprawdzała się, gdy na zewnątrz panowały dodatnie temperatury. Zimą sławojkę zastępował „tron”. Stał w domu, w ciemnym, ustronnym miejscu i był zamykany klapą. Po załatwieniu potrzeby zasypywało się go trocinami. Było tam ciepło. W tym intymnym miejscu trzymano kwoki, które w sześciu koszach wysiadywały jajka.
Hanka nie doznała biedy, ale luksusów w Bełczącu nie było. Młodsze siostry dziedziczyły sukienki po starszej. Jako dojrzała kobieta Anna nie zwracała specjalnej uwagi na ubiór. Twierdzi, że jej ambiwalentny stosunek do mody pochodzi z czasów dzieciństwa:
– Trzeba było chronić się przed deszczem, czyścić buty z błota. Pamiętam, że do majątku przychodziła pani obszywająca nas. Byłyśmy, można powiedzieć, naturalistki. Ale mam też zdjęcia, na których jesteśmy wystrojone. Miałyśmy ubrania na specjalne wizyty, do fotografii, a potem szybko je zdejmowałyśmy i ruszałyśmy do ogrodu, na pole, w krzaki.
Mama Hanki nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i ogrodem. Jesienne i zimowe wieczory spędzali razem, przy lampie naftowej. We wsi nie było elektryczności. Siadali w pokoju, zwanym gabinetem. Siostry cerowały dziecięce pończochy. Ojciec Ziemowit czytał im między innymi Trylogię, pomijając drastyczne sceny. Innym razem siadał do pianina, grał i śpiewał ciepłym głosem cygańskie romanse Wertyńskiego, Starego Cygana, Liliowego Negra, tango z repertuaru Eugeniusza Bodo Całuję twoją dłoń madame i inne. Miał szlachetny, choć niekształcony głos. Wyczuwało się w nim dramaturgię.
– Chciałam uczyć się gry na pianinie, ale tata jako amator nie podejmował się udzielania mi lekcji. Obawiał się, że źle ustawi mi rękę – wspomina Anna.
Hanka była pupilką ojca, ale do pewnego momentu. Zawsze wybierał najmłodszą. Przez pewien czas jego oczkiem w głowie była Terenia. Siostry dzieliła taka sama różnica wieku – dwa i pół roku. Najstarsza Jagoda, intelektualistka, nad wiek dojrzała, obdarzona obfitym biustem, była nadpobudliwa. Pocztą pantoflową dotarło do rodziców, że całowała się z kimś ze służby folwarcznej. Relacje między dworem a wsią dzielił dystans. Chłopi uważali się za lepszych, bo byli posiadaczami ziemi, a dworskich traktowali jak najmitów.
– Podczas pierwszych dożynek pocięli się nożami. Tata zabronił urządzania tych uroczystości na terenie dworu. Pamiętam, że dotkliwie przeżyłam ten zakaz – wspomina Hanka.
Relacje rodziców z córkami były ciepłe, ale nie przesadnie czułe. Opierały się na zaufaniu. Siostrzane konflikty, choć nieuniknione, nie zdarzały się często.
– Tak mi przykro. Nie róbcie mi tego więcej, dzieci, proszę – mówiła mama spokojnym, smutnym głosem.
Hanka pamięta najbardziej dotkliwą maminą karę. Nie mówiła jej wtedy dobranoc. Nie było codziennego wieczornego ceremoniału: całowania w czoło, ciepłych słów przed snem. Dziewczynki zajmowały wspólną sypialnię i w takich momentach Hanka czuła się napiętnowana.
Siostry Milewskie nie chodziły do przedszkola. Takiej placówki przed wojną nie było w okolicy. Mama prenumerowała miesięcznik „Młoda Matka”. Z pisma czerpała inspiracje scenariuszy, które wdrażały w życie nauczycielki. Małe Milewskie miały na tę okazję specjalnie przygotowane stroje krasnali. Tradycyjne czerwone czapki i ciżemki z wywiniętymi nosami. „My jesteśmy krasnoludki, hopsa sa, hopsa sa, pod grzybkami nasze budki hopsa sa”, śpiewały. Annie do dziś refren dźwięczy w głowie, pamięta też kolejne sceny. Akcja teatrzyku toczyła się pod dużym czerwonym muchomorem w białe kropki.
Swoją pierwszą rolę Hanka zagrała w poemacie Marii Konopnickiej W piwnicznej izbie. Grała biedne dziecię. Spektakl odbywał się w zaciemnionym salonie. Przez uchyloną okiennicę wpadała smuga zachodzącego słońca. „Moja mateńko, moja jedyna, powiedz mi jak tam na świecie”, pytało dziecię w jednym z dialogów.
Odpowiedź, w wykonaniu nauczycielki występującej w roli narratora, płynęła z offu. Rodzinna widownia płci żeńskiej zalewała się łzami wzruszenia. Mężczyźni bili brawa.
– Hanka była moim autorytetem, lepiej łaziła po drzewach, dowodziła chłopakami. To prawda, zawsze mówiłam: „Ja tak jak Hanka”. Ona chodziła do wiejskiej szkółki, czego jej bardzo zazdrościłam. Byłam za mała, uczyła mnie guwernantka, która z nami mieszkała – wspomina najmłodsza z sióstr, Teresa Butkiewicz.
Podobnie jak Hankę, ją także pasjonował inwentarz: kury, kaczki, konie. Z dzieciństwa pamięta smaki potraw, obchodzone święta, choinkę, kolędy, które śpiewali, dania na stole. Zapamiętała też czarny chleb z cukrem. I to, że do pracy, czyli do obrządku inwentarza, o czwartej nad ranem wzywał dzwon. Pierwsze szły kobiety do dojenia krów.
– Atrakcją było przyglądanie się, jak wiejskie kobiety robiły pranie w strumieniu, uderzając o odzież kijankami. Jesienią przypatrywałyśmy się obróbce lnu. Włókna były moczone w wodzie, zwykle w stawie, żeby pozbyć się paździerza. Obróbka łodyg odbywała się w specjalnych międlicach. Podczas szczotkowania ich wychodziły cudowne, srebrzyste pasma włókien. Potem prząśniczki na kołowrotku przędły nitkę. Z pasją oglądałam też żniwa. Jeździłam wozem i obserwowałam pracę żniwiarki. Patrzyłam, jak zboże jest podbierane, a następnie formowane w snopki, które potem ustawiano w mendle – przypomina sobie siostra Anny.
W domu Milewskich obowiązywały demokratyczne zasady. Do dziewczynek przychodziły dzieci z czworaków, którymi w zabawach dowodziła Hanka. W dniu jej imienin, dwudziestego szóstego lipca, zapraszano je na specjalny podwieczorek. Wtedy zawsze serwowano kakao. Solenizantka siedziała na szczycie stołu, w olbrzymim fotelu, ozdobionym kwiatami. Dzieci podchodziły do niej i mówiły wiersz. Zawsze ten sam: „Chodziłam po łące, zbierałam kwiatki pachnące, usłyszałam głos ptaszyny, że dziś Hani imieniny”. Akcent padał na słowo Hani.
– Z czasem mama zabroniła nam tych kontaktów, głównie w trosce o dojrzewającą Jagódkę. Zwracała na siebie uwagę chłopaków. Dotkliwie przeżywałam ten zakaz – wspomina Anna.
Hanka jest za mała, żeby bać się zagrożeń płynących z zewnątrz. Dzieciństwo upływa w bezpiecznej przestrzeni, w której mama i tata wyznaczają granice. Nawet wybuch wojny obejdzie się łagodnie z beztroską krainą łagodności.
W 1939 roku do Bełcząca przyjechali polscy żołnierze. Młodsze siostry Milewskie zbierały owoce i w koszykach przynosiły im do szoferki. Żołnierze w rewanżu pokazywali dziewczynkom paki z długimi złotymi pociskami przeciwczołgowymi. Dla ośmiolatki było to wielkie wydarzenie, nie była świadoma zagrożenia wojną. Kiedy zbliżał się front niemiecki, uzmysłowiła sobie, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Ziemowit Milewski zgłosił się do wojska. Brał udział w kampanii wrześniowej jako dowódca kolumny taboru w stopniu porucznika. Mama dziewczynek i jej młodsza siostra Julia, zwana Lulą, postanowiły wyjechać na wschód, ku Zaleszczykom, do majątku rodzinnego. Podróż trwała około dziesięciu dni. Jechali zatłoczonymi szosami, ostrzeliwanymi z samolotów przez Niemców. Schronienia szukali w lasach. Całą wyprawą kierował stryj Hanki, Lech Milewski. Przeprawili się przez płonący most na Bugu we Włodawie. Tam pod gołym niebem spędzili noc w tłumie innych uciekinierów. Następnego dnia dwa drabiniaste wozy z rodziną Milewskich posuwały się w gęstym tłumie. W ciągu dnia zdarzały się naloty niemieckich samolotów, które ostrzeliwały korowód ludzi zmierzający na wschód.
– Było strasznie. Trwały walki – wspomina Anna.
W Lesku dowiedzieli się, że Armia Radziecka wkroczyła na teren Polski. W taborze zapadła decyzja o powrocie do domu.
Stryj Lech Milewski zarządził krótko: „Konie batem i z powrotem”. Szczęśliwie przeprawili się przez Bug. W domu zastali bałagan wyrządzony przez przypadkowych lokatorów. Wkrótce z wojaczki wrócił tata Ziemowit. Hanka nie zapomni grozy, której doświadczyła tuż po powrocie do dworu. Bawiły się z Terenią na górce, nad lodownią. Wtem usłyszały warkot silnika, od strony podwórza zbliżał się motocykl.
– Wychyliłyśmy głowy i zobaczyłyśmy skierowany na nas karabin maszynowy. Padłyśmy na ziemię. Niemiecki żołnierz odjechał. Terenia zdziwiła się, że byli to prawdziwi ludzie, inaczej umundurowani niż polscy żołnierze.
Niemcy przyjechali do Bełcząca na inspekcję i objęcie majątku. Przejęli nad nim nadzór administracyjny. Rola taty Ziemowita zmieniła się, podobnie jak wszystkich właścicieli ziemskich. Z czasem w okolicy robiło się niebezpiecznie. Grasowały bandy dezerterów i miejscowych złodziejaszków. Napadali na dwory pod pretekstem niedostarczenia Niemcom żywności. Palili posesje, rabowali. Tego dnia ojca nie było w domu, córki zostały same. Ziemowit Milewski wyjechał do Warszawy na kolejne spotkanie w szpitalu z chorą żoną. Był sierpień 1942 roku, czas żniw.
– Do majątku wtargnęło dwóch uzbrojonych Rosjan. Jeden poszedł do domu, drugi do stodoły. Krzyknął do ludzi: Ludi spasajties!1 Ten, który penetrował pokoje, zerwał z ręki Jagody zegarek, z szyi medalik, a ze ściany wyrwał telefon – wspomina Teresa Butkiewicz.
Hanka była na podwórzu, asystowała w zwózce zboża. Nagle wyrósł przed nią mężczyzna. Wyjął z kieszeni zapalniczkę. Skrzesał ogień i podpalił składane w olbrzymiej stodole zboże. W płomieniach stanęły zabudowania gospodarcze. Dwór stał opodal, odgrodzony ogrodem i wysokimi krzewami bzu. Ocalał.
– Zabudowania płonęły całą noc, żadna straż nie przyjechała. Linia telefoniczna była zerwana. Budynki, kryte dachówką, pękały z hukiem, co z daleka niosło się jak seria strzałów. W Czemiernikach, najbliższym miasteczku, jego mieszkańcy myśleli, że to odgłosy bójki. Nikt nie przyjechał, żeby gasić pożar – opowiada Teresa Butkiewicz.
Hanka, nie zastanawiając się, biegła w kierunku wsi, do zaprzyjaźnionej rodziny. Do domu, który stał za stawami. W głowie dziecka wykluła się myśl, że przez stawy ogień się nie przedostanie. Nie wiedziała, gdzie wtedy były siostry. Dalszy pobyt w Bełczącu stał się niemożliwy.
– Baliśmy się, że przyjdą ponownie i znowu podpalą.
Rodzina Milewskich opuściła dwór, choć pozostał bez uszczerbku. Przenieśli się do Czemiernik, na plebanię do zaprzyjaźnionego księdza proboszcza Gieysztora. Tam zaczęła się inna dramaturgia…
1 Ludi spasajties (ros.) – Ludzie, ratujcie się! [wróć]