Читать книгу Wróć do Sorento?... - Анна Герман - Страница 10

Оглавление

Zaczę­ły się moje przy­go­to­wa­nia do pierw­sze­go wy­jaz­du do Me­dio­la­nu. Cza­su było ra­czej mało, więc tyl­ko jesz­cze jed­na wła­sno­ręcz­nie uszy­ta su­kien­ka, kil­ka eg­zem­pla­rzy nut, nowy słow­nik wło­sko-pol­ski z gra­ma­ty­ką i… nad­szedł dzień od­lo­tu.

Ostat­ni po­że­gnal­ny uśmiech zza szkla­nych drzwi na Okę­ciu…

W póź­nych go­dzi­nach wie­czor­nych wy­lą­do­wa­li­śmy w Me­dio­la­nie. Ocze­ki­wa­no mnie na lot­ni­sku. Po po­wi­ta­niu Pie­tro przed­sta­wił mi mło­de­go czło­wie­ka imie­niem Ra­nu­cio Ba­sto­ni, któ­ry miał być od tej chwi­li moim oso­bi­stym im­pre­sa­rio. „Ra­nu­cio – oznaj­mił Pie­tro – jest dzien­ni­ka­rzem. Bę­dzie ci to­wa­rzy­szył przez cały dzień we wszyst­kich spo­tka­niach, bę­dzie cię od­wo­ził, przy­wo­ził i dbał o wszyst­ko, co zwią­za­ne jest z two­im pu­bli­ci­ty we Wło­szech”. To brzmia­ło dość uspo­ka­ja­ją­co. Tro­chę mnie roz­cza­ro­wał u dzien­ni­ka­rza brak zna­jo­mo­ści ja­kie­go­kol­wiek ję­zy­ka ob­ce­go, ale „przy­najm­niej nie będę się pę­tać sama” – po­my­śla­łam.

Po­je­cha­li­śmy do ho­te­lu. Nie zdą­ży­łam jed­nak na­wet ro­zej­rzeć się w moim po­ko­ju ani umyć się po po­dró­ży. Oka­za­ło się bo­wiem, że już na­stęp­ne­go dnia mia­ło się od­być waż­ne spo­tka­nie z dzien­ni­ka­rza­mi na słyn­nej Te­raz­za Mar­ti­ni, do któ­re­go trze­ba mnie było od­po­wied­nio przy­go­to­wać.

Za­czę­ły się wę­drów­ki po do­mach mody (tych, któ­re jesz­cze były otwar­te). Z nie­po­ko­jem spo­strze­głam wkrót­ce, że cho­dzi im o suk­nię cock­ta­ilo­wą, któ­ra się­ga­ła­by mi do po­ło­wy uda. W Pol­sce w tym okre­sie co od­waż­niej­sze dziew­czy­ny już daw­no no­si­ły ta­kie wła­śnie su­kien­ki, ale ja cią­gle jesz­cze uzna­wa­łam dłu­gość odro­bin­kę po­wy­żej ko­la­na. Nie dla­te­go, że mi się wy­na­la­zek Mary Qu­ant nie po­do­bał. Prze­ciw­nie – po­do­bał mi się bar­dzo, ale ja, któ­ra by­łam usta­wicz­nie gnę­bio­na nad­mier­ną iro­nią bliź­nich (na te­mat mego wzro­stu), czyż mo­głam po­zwo­lić so­bie na taki strój, któ­ry by ścią­gał uwa­gę prze­chod­niów jak ma­gnes i zwie­lo­krot­niał moje cier­pie­nie?!

Nie, taką ma­so­chist­ką to ja nie będę, na­wet dla sztu­ki – po­my­śla­łam i za­pro­po­no­wa­łam nie­śmia­ło, że mo­gła­bym prze­cież pójść we wła­snej „ma­łej czar­nej”. Uzna­no to jed­nak za do­bry żart i przy­nie­sio­no mi ko­lej­ną ster­tę su­kie­nek. (Póź­niej moja „mała czar­na” zo­sta­ła w peł­ni zre­ha­bi­li­to­wa­na).

Żeby nie było nie­ja­sno­ści i nie­do­mó­wień – może wy­ja­wię moje wy­mia­ry. Moja współ­rzęd­na y wy­no­si 184 cen­ty­me­try, a resz­ta po­zo­sta­je w zu­peł­nie za­do­wa­la­ją­cej pro­por­cji do tego, Włosz­ki na­to­miast są na ogół nie­wy­so­kie. Gdy­by się to wszyst­ko od­by­wa­ło w Szwe­cji, An­glii, Ame­ry­ce czy Ho­lan­dii, do 23.00 by­ła­bym coś zna­la­zła dla sie­bie, ale to były Wło­chy i wszyst­kie cier­pie­nia dla mnie z tym zwią­za­ne po­tę­go­wa­ły się z każ­dą upły­wa­ją­cą go­dzi­ną. Wresz­cie po pół­no­cy – le­d­wo trzy­ma­jąc się na no­gach ze zmę­cze­nia – zdo­by­łam się na mały szan­taż: „ta albo idę w mo­jej pry­wat­nej”. Po­nie­waż i oni byli zmę­cze­ni, zgo­dzi­li się na suk­nię z dżer­se­ju w ko­lo­rze ko­ra­lo­wym, raj­sto­py tego sa­me­go ko­lo­ru i srebr­ne fran­cu­skie pan­to­fle. Fran­cu­skie, bo ja no­szę 40 nu­mer pan­to­fli, a wśród wło­skich nie ma ta­kie­go, to zna­czy jest, ale w rze­czy­wi­sto­ści od­po­wia­da on naj­wy­żej na­szej dzie­wiąt­ce (39). Na to mia­łam na­rzu­cić płasz­czyk ze sztucz­ne­go fu­tra w ko­lo­rze ró­żo­wym. Tyl­ko na­rzu­cić – nie z po­wo­du sprzy­ja­ją­cych wa­run­ków at­mos­fe­rycz­nych, lecz dla­te­go, że ubrać się w ten płasz­czyk po pro­stu nie mo­głam. Ple­cy były za wą­skie, a rę­ka­wy za krót­kie. Wło­sy ka­za­no mi roz­pu­ścić, a po­nie­waż nie mam pro­stych z na­tu­ry – dłu­go je pro­sto­wa­łam u fry­zje­ra. Ale i tak czu­łam się jak Ofe­lia w sce­nie obłę­du. Wsia­da­jąc na­stęp­ne­go dnia w kom­plet­nym „rynsz­tun­ku” do sa­mo­cho­du, po­my­śla­łam z go­ry­czą: „i po co to wszyst­ko, dla kogo?!”.

Rze­ko­mo dla mnie – ale dużo bym wte­dy dała za to, by móc pójść na to spo­tka­nie w mo­jej pry­wat­nej su­kien­ce, z wło­sa­mi ucze­sa­ny­mi w war­kocz opa­da­ją­cy na ple­cy, ak­tu­al­nie zresz­tą bar­dzo mod­ny. Nie – ta dziew­czy­na w ró­żo­wo­ściach, uśmie­cha­ją­ca się, po­zu­ją­ca do zdjęć, udzie­la­ją­ca au­to­gra­fów to nie by­łam ja.

Już po go­dzi­nie czu­łam się jak bok­ser na rin­gu tuż przed zno­kau­to­wa­niem. A tu do koń­ca run­dy jesz­cze nie­skoń­cze­nie da­le­ko. Trze­ba było cią­gle od­pa­ro­wy­wać nowe cio­sy prze­ciw­ni­ka, tzn. udzie­lać wy­wia­dów dla róż­nych ga­zet i cza­so­pism w paru ję­zy­kach, nie do­pusz­czać do po­wsta­nia spięć na tle po­li­tycz­nym, od­po­wia­dać na py­ta­nia głu­pie i pro­wo­ku­ją­ce – dow­ci­pem. To moja nie­za­wod­na broń, do któ­rej ucie­ka­łam się czę­sto, gdyż szcze­rość i praw­da były, nie­jed­no­krot­nie świa­do­mie, zu­peł­nie opacz­nie przyj­mo­wa­ne, wy­wo­łu­jąc od­wrot­ny sku­tek. Po­zy­ty­wem tej im­pre­zy było po­zna­nie wie­lu in­te­re­su­ją­cych lu­dzi – mu­zy­ków, kom­po­zy­to­rów, ak­to­rów. Był tam rów­nież obec­ny przed­sta­wi­ciel na­sze­go kon­su­la­tu w Me­dio­la­nie.

Przez cały czas trwa­nia tego spo­tka­nia z nie­na­gan­nie dzia­ła­ją­cych gło­śni­ków – umiesz­czo­nych tak spryt­nie, że zu­peł­nie nie­wi­docz­nych – pły­nę­ły dys­kret­nie dźwię­ki mo­ich pio­se­nek z pol­skiej pły­ty. To było dla mnie ostrze­że­nie, któ­re­go wte­dy jesz­cze nie ro­zu­mia­łam. Skoń­czyć się mia­ły nie­ba­wem cza­sy, kie­dy mo­głam so­bie śpie­wać. Te­raz nie śpie­wa­nie mia­ło być naj­waż­niej­sze, a na­wet wkrót­ce zna­la­zło się na mar­gi­ne­sie. Te­raz mia­łam mó­wić, mó­wić… przede wszyst­kim mó­wić i po­zo­wać do zdjęć, tego bo­wiem wy­ma­ga tak zwa­ne wej­ście na ry­nek. A po­nie­waż je­stem ra­czej po­god­na niż mści­wa, w mia­rę moż­li­wo­ści wy­ro­zu­mia­ła – nie ze­mści­łam się straj­kiem za te ró­żo­wo­ści, nie tup­nę­łam srebr­nym pan­to­fel­kiem, wo­ła­jąc „veto”, a na­wet przy­ję­łam ze zro­zu­mie­niem pla­ny śre­dnio­wiecz­ne­go wy­zy­sku czło­wie­ka przez czło­wie­ka na wszyst­kie dni na­stęp­ne, aż do po­wro­tu do domu. Mało tego, udzie­li­łam so­bie w du­chu na­ga­ny za sta­ro­świec­kość i nie­na­dą­ża­nie za du­chem cza­su. Ce­lo­wo uży­łam po­przed­nio okre­śle­nia „śre­dnio­wiecz­ny wy­zysk”, gdyż szcze­rym po­da­niem fak­tów pra­gnę osła­bić za­chwyt (tu i ów­dzie prze­ra­dza­ją­cy się w za­zdrość) nie­wta­jem­ni­czo­nych bliź­nich nad sy­tu­acją pio­sen­kar­ki pol­skiej za gra­ni­cą.

Pa­gart udzie­la ze­zwo­le­nia każ­de­mu ar­ty­ście wy­jeż­dża­ją­ce­mu na wy­stęp za gra­ni­cę na za­opa­trze­nie się w kil­ka do­la­rów, któ­re mają mu umoż­li­wić:

1. sko­rzy­sta­nie z te­le­fo­nu w wy­pad­ku nie­przy­by­cia ni­ko­go z or­ga­ni­za­to­rów na lot­ni­sko (czy dwo­rzec), 2. za­fun­do­wa­nie so­bie na­po­ju chło­dzą­ce­go w celu uspo­ko­je­nia sys­te­mu ner­wo­we­go. Jest to bo­wiem sy­tu­acja, w któ­rej naj­więk­sze po­czu­cie hu­mo­ru za­wo­dzi. Na tak­sów­kę ww. kil­ka do­la­rów już nie wy­star­cza, gdyż lot­ni­ska znaj­du­ją się za­zwy­czaj da­le­ko od cen­trum mia­sta, a sko­rzy­sta­nie z pań­stwo­wych środ­ków lo­ko­mo­cji w ob­cym mie­ście ob­ce­go kra­ju, do tego z ba­ga­żem, jest – przy­najm­niej dla mnie jako ko­bie­ty – na­der skom­pli­ko­wa­ne.

Po­nie­waż za wy­ży­wie­nie ho­te­lo­we, jak i za sam ho­tel, pła­cił pan Ca­riag­gi, a wo­żo­na by­łam przez straż oso­bi­stą – Ra­nu­cia, wy­da­wać by się mo­gło, że ni­cze­go mi nie bra­ko­wa­ło. Ale czło­wiek jest to ta­kie prze­wrot­ne stwo­rze­nie, któ­re chcia­ło­by cza­sem wyjść na uli­cę za róg i ku­pić ga­ze­tę. Moż­na jej na­wet nie czy­tać, by­le­by po­czuć przez chwi­lę swo­ją wol­ność i nie­za­leż­ność. Tego przy­wi­le­ju by­łam, nie­ste­ty, po­zba­wio­na.

Naj­więk­szym upo­ko­rze­niem jed­nak była chwi­la ce­lo­we­go ocią­ga­nia się kel­ne­ra w drzwiach po przy­nie­sie­niu po­sił­ku. Prze­cież nie mo­głam na­wet po­wie­dzieć: „prze­pra­szam, nie mam ani gro­sza”, bo re­pre­zen­to­wa­łam in­te­re­sy fir­my CDI, by­łam gwiaz­dą za­gra­nicz­ną, któ­rej zdję­cia uka­zy­wa­ły się w pra­sie, a pio­sen­ki brzmia­ły w ra­diu. Prze­ko­ny­wa­łam się co­raz bar­dziej, że lek­ce­wa­żą­cy uśmiech kel­ne­ra to jed­no ze zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szych nie­szczęść w ży­ciu czło­wie­ka.

Ale nie każ­dy kel­ner ob­da­rzał mnie ta­kim uśmie­chem. W ma­łym bar­ku ho­te­lo­wym, miesz­czą­cym się na par­te­rze, pra­co­wał mię­dzy in­ny­mi czar­no­oki, mały, krę­py Sy­cy­lij­czyk – Giu­sep­pe. Uni­wer­sy­te­tów to on chy­ba nie koń­czył, ale za to wła­śnie znał się na lu­dziach i psy­cho­lo­giem był wy­bor­nym. To­też i moją sy­tu­ację przej­rzał w lot i dla­te­go w jego obec­no­ści nig­dy nie czu­łam się źle. Opo­wie­dział mi kie­dyś swą krót­ką ty­po­wą hi­sto­rię ży­cia czło­wie­ka z Po­łu­dnia. Po­cho­dził z bar­dzo licz­nej ro­dzi­ny wie­śnia­czej. „Pew­ne­go dnia – opo­wia­dał – głód zmu­sił mnie do trud­nej de­cy­zji. Po­wie­dzia­łem mat­ce, że idę po­szu­kać pra­cy. Nie mo­głem na­wet po­wie­dzieć, do­kąd idę. Roz­pła­ka­łem się przy po­że­gna­niu. Mia­łem do­pie­ro 13 lat. Nie mu­szę wy­ja­śniać, że chwy­ta­łem się każ­dej pra­cy, jaka mi się nada­rza­ła. Za za­ro­bio­ne gro­sze utrzy­my­wa­łem się w ob­cym mie­ście i oczy­wi­ście pa­mię­ta­łem za­wsze o mat­ce, to­też okres służ­by woj­sko­wej, któ­rą wła­śnie nie­daw­no od­by­łem, wspo­mi­nam po tym wszyst­kim jak naj­pięk­niej­sze wa­ka­cje. Nie­daw­no uda­ło mi się zna­leźć pra­cę w ho­te­lu w cha­rak­te­rze bar­ma­na”.

Jak już wspo­mnia­łam, był to ty­po­wy ży­cio­rys po­łu­dniow­ca. Przede wszyst­kim mło­dzież zmu­szo­na jest do po­rzu­ca­nia ro­dzin­nych stron i wę­dró­wek do miast „za chle­bem”, a po­nie­waż je­dy­nym ich bo­gac­twem są mło­de, sil­ne ręce – nie mają zbyt wiel­kie­go wy­bo­ru, je­śli cho­dzi o ro­dzaj pra­cy w mniej lub wię­cej uprze­my­sło­wio­nych mia­stach. Prze­cież na na­ukę nig­dy nie było ani cza­su, ani moż­li­wo­ści. Z róż­nych re­gio­nów po­łu­dnio­wych po­cho­dzi­ły rów­nież po­ko­jów­ki, sprzą­tacz­ki w moim ho­te­lu.

By­łam we Wło­szech pół roku, z prze­rwa­mi na krót­ki od­po­czy­nek w Pol­sce, ale na­wet tak krót­ki okres po­zwo­lił mi na zo­rien­to­wa­nie się w czy­sto we­wnętrz­nych spra­wach Włoch. Wło­si z Pół­no­cy od­no­szą się do swo­ich bra­ci z Po­łu­dnia je­śli nie po­gar­dli­wie (nie wiem, czy wol­no mi użyć tak moc­ne­go okre­śle­nia na pod­sta­wie mo­ich ob­ser­wa­cji), to w każ­dym ra­zie mało życz­li­wie, czę­sto dość iro­nicz­nie. Uwa­ża­ją się za ab­so­lut­nie lep­szych. Kon­fe­ran­sje­rzy i ko­mi­cy w pro­gra­mach roz­ryw­ko­wych, chcąc wzbu­dzić na wi­dow­ni śmiech – po­słu­gu­ją się na przy­kład dia­lek­tem ne­apo­li­tań­skim. To wy­star­czy, by zu­peł­nie mier­ny ka­wał wy­wo­łał ogól­ną we­so­łość. Albo inny do­wód po­dzia­łu na Pół­noc i Po­łu­dnie. Na zna­ny fe­sti­wal pio­sen­ki w Ne­apo­lu nie przy­jeż­dża żad­na z sza­nu­ją­cych się gwiazd Pół­no­cy, a kie­dy w Me­dio­la­nie po fe­sti­wa­lu w Ne­apo­lu chcia­łam włą­czyć do swo­je­go re­per­tu­aru kil­ka pio­se­nek w dia­lek­cie ne­apo­li­tań­skim – skwi­to­wa­no moją pro­po­zy­cję wzru­sze­niem ra­mion. Wiem, taka „dys­kry­mi­na­cja geo­gra­ficz­na” w mniej­szym lub więk­szym stop­niu ist­nie­je w każ­dym pań­stwie. Nie sły­sza­łam jesz­cze o ab­so­lut­nym bra­ter­stwie i jed­no­ści w ob­rę­bie jed­ne­go pań­stwa w nor­mal­nych wa­run­kach po­ko­jo­wych. Na­to­miast zna­ny jest fakt, że w ob­li­czu nie­bez­pie­czeń­stwa z ze­wnątrz – nie­waż­ne sta­ją się drob­ne wa­śnie i róż­ni­ce re­gio­nal­ne.

Nie za­mie­rzam wy­gła­szać kry­ty­ki pa­nu­ją­cych sto­sun­ków we Wło­szech ani tym bar­dziej ostro ich po­tę­piać. Po pro­stu nie mam do tego pra­wa ani pod­staw. Nie znam na tyle hi­sto­rii Włoch, by zna­leźć w dzie­jach mi­nio­nych przy­czy­ny uspra­wie­dli­wia­ją­ce obec­ną sy­tu­ację, ale jed­no mogę stwier­dzić bez wa­ha­nia, a na­wet przy­siąc, gdy­by ktoś tego wy­ma­gał – moja sym­pa­tia jest po stro­nie bra­ci bar­ma­na Giu­sep­pe. Na­wet nie dla­te­go, że za­wsze taką re­ak­cję wy­wo­łu­ją u nas wszy­scy skrzyw­dze­ni nie­słusz­nie, nie­spra­wie­dli­wie. Po pro­stu ci lu­dzie po­do­ba­ją mi się. Oni są na­praw­dę ż y c z l i w i in­nym. Obo­jęt­ne, czy z Pół­no­cy, czy z Po­łu­dnia. Nie po­ra­zi­ła ich jesz­cze naj­strasz­niej­sza cho­ro­ba na­szych cza­sów – znie­czu­li­ca, obo­jęt­ność na losy czło­wie­ka ży­ją­ce­go czy umie­ra­ją­ce­go obok. Wszyst­kich ce­chu­je ogrom­ne, głę­bo­kie i szcze­re umi­ło­wa­nie oj­czy­ste­go skraw­ka zie­mi. Kto raz usły­szał po­łu­dniow­ca śpie­wa­ją­ce­go o swo­jej oj­czy­stej wsi w cza­sie pra­cy tu w mie­ście – pę­dzą­ce­go na ob­ła­do­wa­nym ro­we­rze, za­mia­ta­ją­ce­go uli­cę czy my­ją­ce­go okna – ten mi uwie­rzy.

Wło­chów na ogół ce­chu­ją bar­dzo sil­ne wię­zy ro­dzin­ne. Zwłasz­cza mi­łość sy­nów do ma­tek sta­ła się już przy­sło­wio­wa. Ale czę­sto ta mi­łość do ma­tek jest tro­chę na po­kaz, w ce­lach au­to­re­kla­my – „po­pa­trz­cie, jaki ze mnie do­bry syn”. Zresz­tą każ­dy Włoch ma w so­bie żył­kę ak­tor­ską i próż­no by z tym wal­czyć, ale bar­man Giu­sep­pe nie miał chy­ba przed kim grać, gdy wy­sy­łał mat­ce swo­je mar­ne gro­sze. To samo do­ty­czy spraw zwią­za­nych z re­li­gią. Wie­rzą gor­li­wie i głę­bo­ko. Taki był wła­śnie Giu­sep­pe.

Kie­dy po raz dru­gi przy­je­cha­łam do Me­dio­la­nu, przy­wio­złam mu z Pol­ski drew­nia­ną ce­pe­liow­ską szop­kę. Zbli­ża­ło się Boże Na­ro­dze­nie i taka pa­miąt­ka wy­da­wa­ła mi się od­po­wied­nia. Ucie­szył się. Po­sta­wił szop­kę na pół­ce swe­go bar­ku i dłu­go po­dzi­wiał ręcz­ną pra­cę gó­ral­skie­go ar­ty­sty. Sta­ła tam aż do mego wy­jaz­du. Może tam jesz­cze stoi…

Po­nie­waż prze­mie­rza­łam uli­ce Me­dio­la­nu tyl­ko sa­mo­cho­dem, i to w naj­więk­szym po­śpie­chu, nie­wie­le mia­łam do opo­wie­dze­nia zna­jo­mym w Pol­sce o sa­mym mie­ście i jego za­byt­kach. Je­dy­nie dol­ne frag­men­ty prze­pięk­nej, ko­ron­ko­wej ka­te­dry wi­dy­wa­łam czę­sto, i to z róż­nych stron. Pi­szę „dol­ne frag­men­ty”, bo z sa­mo­cho­du wi­dzi się tyl­ko tyle, ale na­wet te frag­men­ty wpra­wia­ły mnie w szcze­ry za­chwyt za każ­dym ra­zem.

Już w sa­mo­lo­cie cie­szy­łam się na samą myśl o moż­li­wo­ści pój­ścia do słyn­nej „La Sca­li”. Nie­ste­ty, mój plan za­jęć tego nie prze­wi­dy­wał. Wpraw­dzie kil­ka dni póź­niej Ra­nu­cio za­wiózł mnie pod gmach ope­ry (na­wia­sem mó­wiąc, tro­chę się roz­cza­ro­wa­łam jego brzy­do­tą z ze­wnątrz), ale tyl­ko po to, by zro­bić se­rię zdjęć w to­wa­rzy­stwie bar­dzo przy­stoj­nych ka­ra­bi­nie­rów. Nie wiem, czym się kie­ru­ją Wło­si w wy­bo­rze mun­du­rów. Może mi­ło­ścią do te­atru, bo ci pięk­ni pa­no­wie w swo­ich pe­le­ry­nach, pió­ro­pu­szach i zło­tych heł­mach wy­glą­da­ją jak sta­ty­ści, któ­rzy z pró­by w te­atrze wy­sko­czy­li na szkla­necz­kę wina do po­bli­skie­go baru.

By­łam jed­nak w „La Sca­li” na Tru­ba­du­rze, ale póź­niej, w cza­sie ko­lej­ne­go po­by­tu w Me­dio­la­nie, z ini­cja­ty­wy i za pie­nią­dze przy­ja­ciół. Mu­szę choć w kil­ku sło­wach wspo­mnieć o re­ak­cji pu­blicz­no­ści na po­pi­so­we arie ulu­bień­ców. Było dużo ob­co­kra­jow­ców, gdyż se­zon te­atral­ny wła­śnie się za­czy­nał. Chwi­la od­po­czyn­ku w foy­er na­su­nę­ła mi myśl o wie­ży Ba­bel, tak wie­lo­ję­zycz­ny był szmer, któ­ry do­bie­gał do mo­ich uszu. Ale tak było tyl­ko w hal­lu. Na sali zde­cy­do­wa­ną prze­wa­gę mie­li Wło­si i tyl­ko ich było sły­chać. Każ­da aria wy­ko­na­na przez ulu­bień­ca pu­blicz­no­ści wy­wo­ły­wa­ła nie tyl­ko bu­rzę okla­sków w naj­bar­dziej nie­od­po­wied­nich mo­men­tach (np. cza­sem zu­peł­nie za­głu­sza­jąc so­li­stę), ale przede wszyst­kim z em­fa­zą wy­krzy­ki­wa­ne po­chwa­ły, po­par­te bra­wu­ro­wą ge­sty­ku­la­cją. Na przy­kład: „Cu­dow­na je­steś, je­steś naj­lep­szy! Niech się przy to­bie wszy­scy scho­wa­ją! Mój zwy­cięz­co! Ko­cham cię, ko-o-o-cham! Umie­ram z uwiel­bie­nia!”. Na ostat­nim pię­trze na­to­miast pra­co­wa­ła za­wzię­cie grup­ka męż­czyzn – naj­wi­docz­niej kla­kie­rów. Ich za­cho­wa­nie wy­raź­nie na to wska­zy­wa­ło, choć moim zda­niem wy­si­łek ten był zu­peł­nie nie­po­trzeb­ny. Całe przed­sta­wie­nie sta­ło bo­wiem na bar­dzo wy­so­kim, wy­rów­na­nym po­zio­mie.

Przez na­stęp­ne dni cze­ka­ła mnie cięż­ka pra­ca mo­del­ki. Ra­nu­cio przy­jeż­dżał po mnie do ho­te­lu naj­czę­ściej z ogrom­nym opóź­nie­niem i od­wo­ził do domu mody. Tam roz­po­czy­na­ła się wie­lo­go­dzin­na cięż­ka pra­ca. Może ktoś nie­wta­jem­ni­czo­ny uśmiech­nie się z po­bła­ża­niem w tym miej­scu, ale mo­del­ki za­wo­do­we zro­zu­mie­ją mnie na pew­no i w ra­zie po­trze­by po­twier­dzą praw­dzi­wość mo­ich słów.

Do czy­sto fi­zycz­ne­go zmę­cze­nia do­cho­dzi­ło zde­ner­wo­wa­nie, któ­re­go nie mo­głam prze­cież oka­zać. Za­wsze i wszę­dzie z po­wo­du tych nie­szczę­snych dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, któ­ry­mi mnie Stwór­ca nad stan ob­da­rzył. W każ­dym więc no­wym miej­scu przyj­mo­wa­łam z uśmie­chem wszyst­kie „wy­dzi­wia­nia” na ten te­mat i mie­rze­nie się ze mną. Co niż­si Wło­si pod­ska­ki­wa­li, aże­by po­cią­gnąć mnie za war­kocz. A po­nie­waż tak strasz­nie dużo było tych ni­skich – a po­dob­no na­wet świę­ci mają ogra­ni­czo­ną cier­pli­wość – po­trze­bo­wa­łam wie­lu go­dzin w nocy, aże­by się jako tako uspo­ko­ić i po­zbie­rać do na­stęp­nej ba­ta­lii.

Do tego do­cho­dzi­ły cza­sem uwa­gi fo­to­gra­fów. „Pro­szę pani – prze­ko­ny­wał mnie kie­dyś je­den z nich – pani nie jest oso­bą mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­cą, jest pani dziew­czy­ną, któ­ra za wszel­ką cenę chce się po­do­bać”. Za wszel­ką cenę?! – Wca­le tego nie chcia­łam – po­my­śla­łam w od­po­wie­dzi na ten słusz­ny ską­di­nąd za­rzut. Rze­czy­wi­ście nie ma w mo­ich ży­łach ani jed­nej kro­pli błę­kit­nej krwi… a do du­szy mo­jej, już dość moc­no zbo­la­łej, na­pły­wa­ło co­raz wy­raź­niej­sze zwąt­pie­nie i znie­chę­ce­nie. Czło­wiek nie po­wi­nien ro­bić w ży­ciu nic wbrew so­bie, wbrew swo­im prze­ko­na­niom, wbrew wła­sne­mu cha­rak­te­ro­wi. Nic, coby się póź­niej mia­ło wspo­mi­nać z nie­chę­cią. Lu­bię się śmiać, ale tyl­ko wte­dy, gdy jest mi we­so­ło. Na­wet bez po­wo­du! Uwiel­biam ta­niec i za­ba­wę, ale nie mo­głam przy­brać na okre­ślo­ny z góry czas ma­ski ko­bie­ty zu­peł­nie mi ob­cej pod każ­dym wzglę­dem, tyl­ko na po­kaz, na sprze­daż, dla re­kla­my.

Zro­zu­mie­li to nie­ba­wem i moi fo­to­gra­fo­wie i na­wet stwier­dzi­li, że mi do twa­rzy z nut­ką „sło­wiań­skiej me­lan­cho­lii”.

A więc uśmiech, od któ­re­go bo­la­ły mię­śnie twa­rzy (i co gor­sza, ro­bi­ły się zmarszcz­ki!), mia­łam z gło­wy! Nie­ste­ty, zo­sta­ły ta­kie ce­chy mo­ich mi­łych go­spo­da­rzy jak nie­okieł­zna­na ru­basz­ność, któ­ra na mój wi­dok ka­za­ła im wdra­py­wać się ze zwin­no­ścią li­no­skocz­ków na krze­sło, przy­ja­zne kle­pa­nie po ple­cach czy też – cze­go już zu­peł­nie nie zno­si­łam – lek­kie szczy­pa­nie w po­li­czek. Na ten ostat­ni gest po­zwa­la­li so­bie tyl­ko oj­co­wie ro­dzin w obec­no­ści mał­żo­nek, a więc wszel­ka re­ak­cja bar­dziej ostra niż uchy­le­nie się, była wła­ści­wie nie na miej­scu, gdyż miał to być gest pe­łen oj­cow­skiej sym­pa­tii.

Wróć do Sorento?...

Подняться наверх