Читать книгу Wróć do Sorento?... - Анна Герман - Страница 10
Оглавление
Zaczęły się moje przygotowania do pierwszego wyjazdu do Mediolanu. Czasu było raczej mało, więc tylko jeszcze jedna własnoręcznie uszyta sukienka, kilka egzemplarzy nut, nowy słownik włosko-polski z gramatyką i… nadszedł dzień odlotu.
Ostatni pożegnalny uśmiech zza szklanych drzwi na Okęciu…
W późnych godzinach wieczornych wylądowaliśmy w Mediolanie. Oczekiwano mnie na lotnisku. Po powitaniu Pietro przedstawił mi młodego człowieka imieniem Ranucio Bastoni, który miał być od tej chwili moim osobistym impresario. „Ranucio – oznajmił Pietro – jest dziennikarzem. Będzie ci towarzyszył przez cały dzień we wszystkich spotkaniach, będzie cię odwoził, przywoził i dbał o wszystko, co związane jest z twoim publicity we Włoszech”. To brzmiało dość uspokajająco. Trochę mnie rozczarował u dziennikarza brak znajomości jakiegokolwiek języka obcego, ale „przynajmniej nie będę się pętać sama” – pomyślałam.
Pojechaliśmy do hotelu. Nie zdążyłam jednak nawet rozejrzeć się w moim pokoju ani umyć się po podróży. Okazało się bowiem, że już następnego dnia miało się odbyć ważne spotkanie z dziennikarzami na słynnej Terazza Martini, do którego trzeba mnie było odpowiednio przygotować.
Zaczęły się wędrówki po domach mody (tych, które jeszcze były otwarte). Z niepokojem spostrzegłam wkrótce, że chodzi im o suknię cocktailową, która sięgałaby mi do połowy uda. W Polsce w tym okresie co odważniejsze dziewczyny już dawno nosiły takie właśnie sukienki, ale ja ciągle jeszcze uznawałam długość odrobinkę powyżej kolana. Nie dlatego, że mi się wynalazek Mary Quant nie podobał. Przeciwnie – podobał mi się bardzo, ale ja, która byłam ustawicznie gnębiona nadmierną ironią bliźnich (na temat mego wzrostu), czyż mogłam pozwolić sobie na taki strój, który by ściągał uwagę przechodniów jak magnes i zwielokrotniał moje cierpienie?!
Nie, taką masochistką to ja nie będę, nawet dla sztuki – pomyślałam i zaproponowałam nieśmiało, że mogłabym przecież pójść we własnej „małej czarnej”. Uznano to jednak za dobry żart i przyniesiono mi kolejną stertę sukienek. (Później moja „mała czarna” została w pełni zrehabilitowana).
Żeby nie było niejasności i niedomówień – może wyjawię moje wymiary. Moja współrzędna y wynosi 184 centymetry, a reszta pozostaje w zupełnie zadowalającej proporcji do tego, Włoszki natomiast są na ogół niewysokie. Gdyby się to wszystko odbywało w Szwecji, Anglii, Ameryce czy Holandii, do 23.00 byłabym coś znalazła dla siebie, ale to były Włochy i wszystkie cierpienia dla mnie z tym związane potęgowały się z każdą upływającą godziną. Wreszcie po północy – ledwo trzymając się na nogach ze zmęczenia – zdobyłam się na mały szantaż: „ta albo idę w mojej prywatnej”. Ponieważ i oni byli zmęczeni, zgodzili się na suknię z dżerseju w kolorze koralowym, rajstopy tego samego koloru i srebrne francuskie pantofle. Francuskie, bo ja noszę 40 numer pantofli, a wśród włoskich nie ma takiego, to znaczy jest, ale w rzeczywistości odpowiada on najwyżej naszej dziewiątce (39). Na to miałam narzucić płaszczyk ze sztucznego futra w kolorze różowym. Tylko narzucić – nie z powodu sprzyjających warunków atmosferycznych, lecz dlatego, że ubrać się w ten płaszczyk po prostu nie mogłam. Plecy były za wąskie, a rękawy za krótkie. Włosy kazano mi rozpuścić, a ponieważ nie mam prostych z natury – długo je prostowałam u fryzjera. Ale i tak czułam się jak Ofelia w scenie obłędu. Wsiadając następnego dnia w kompletnym „rynsztunku” do samochodu, pomyślałam z goryczą: „i po co to wszystko, dla kogo?!”.
Rzekomo dla mnie – ale dużo bym wtedy dała za to, by móc pójść na to spotkanie w mojej prywatnej sukience, z włosami uczesanymi w warkocz opadający na plecy, aktualnie zresztą bardzo modny. Nie – ta dziewczyna w różowościach, uśmiechająca się, pozująca do zdjęć, udzielająca autografów to nie byłam ja.
Już po godzinie czułam się jak bokser na ringu tuż przed znokautowaniem. A tu do końca rundy jeszcze nieskończenie daleko. Trzeba było ciągle odparowywać nowe ciosy przeciwnika, tzn. udzielać wywiadów dla różnych gazet i czasopism w paru językach, nie dopuszczać do powstania spięć na tle politycznym, odpowiadać na pytania głupie i prowokujące – dowcipem. To moja niezawodna broń, do której uciekałam się często, gdyż szczerość i prawda były, niejednokrotnie świadomie, zupełnie opacznie przyjmowane, wywołując odwrotny skutek. Pozytywem tej imprezy było poznanie wielu interesujących ludzi – muzyków, kompozytorów, aktorów. Był tam również obecny przedstawiciel naszego konsulatu w Mediolanie.
Przez cały czas trwania tego spotkania z nienagannie działających głośników – umieszczonych tak sprytnie, że zupełnie niewidocznych – płynęły dyskretnie dźwięki moich piosenek z polskiej płyty. To było dla mnie ostrzeżenie, którego wtedy jeszcze nie rozumiałam. Skończyć się miały niebawem czasy, kiedy mogłam sobie śpiewać. Teraz nie śpiewanie miało być najważniejsze, a nawet wkrótce znalazło się na marginesie. Teraz miałam mówić, mówić… przede wszystkim mówić i pozować do zdjęć, tego bowiem wymaga tak zwane wejście na rynek. A ponieważ jestem raczej pogodna niż mściwa, w miarę możliwości wyrozumiała – nie zemściłam się strajkiem za te różowości, nie tupnęłam srebrnym pantofelkiem, wołając „veto”, a nawet przyjęłam ze zrozumieniem plany średniowiecznego wyzysku człowieka przez człowieka na wszystkie dni następne, aż do powrotu do domu. Mało tego, udzieliłam sobie w duchu nagany za staroświeckość i nienadążanie za duchem czasu. Celowo użyłam poprzednio określenia „średniowieczny wyzysk”, gdyż szczerym podaniem faktów pragnę osłabić zachwyt (tu i ówdzie przeradzający się w zazdrość) niewtajemniczonych bliźnich nad sytuacją piosenkarki polskiej za granicą.
Pagart udziela zezwolenia każdemu artyście wyjeżdżającemu na występ za granicę na zaopatrzenie się w kilka dolarów, które mają mu umożliwić:
1. skorzystanie z telefonu w wypadku nieprzybycia nikogo z organizatorów na lotnisko (czy dworzec), 2. zafundowanie sobie napoju chłodzącego w celu uspokojenia systemu nerwowego. Jest to bowiem sytuacja, w której największe poczucie humoru zawodzi. Na taksówkę ww. kilka dolarów już nie wystarcza, gdyż lotniska znajdują się zazwyczaj daleko od centrum miasta, a skorzystanie z państwowych środków lokomocji w obcym mieście obcego kraju, do tego z bagażem, jest – przynajmniej dla mnie jako kobiety – nader skomplikowane.
Ponieważ za wyżywienie hotelowe, jak i za sam hotel, płacił pan Cariaggi, a wożona byłam przez straż osobistą – Ranucia, wydawać by się mogło, że niczego mi nie brakowało. Ale człowiek jest to takie przewrotne stworzenie, które chciałoby czasem wyjść na ulicę za róg i kupić gazetę. Można jej nawet nie czytać, byleby poczuć przez chwilę swoją wolność i niezależność. Tego przywileju byłam, niestety, pozbawiona.
Największym upokorzeniem jednak była chwila celowego ociągania się kelnera w drzwiach po przyniesieniu posiłku. Przecież nie mogłam nawet powiedzieć: „przepraszam, nie mam ani grosza”, bo reprezentowałam interesy firmy CDI, byłam gwiazdą zagraniczną, której zdjęcia ukazywały się w prasie, a piosenki brzmiały w radiu. Przekonywałam się coraz bardziej, że lekceważący uśmiech kelnera to jedno ze zdecydowanie największych nieszczęść w życiu człowieka.
Ale nie każdy kelner obdarzał mnie takim uśmiechem. W małym barku hotelowym, mieszczącym się na parterze, pracował między innymi czarnooki, mały, krępy Sycylijczyk – Giuseppe. Uniwersytetów to on chyba nie kończył, ale za to właśnie znał się na ludziach i psychologiem był wybornym. Toteż i moją sytuację przejrzał w lot i dlatego w jego obecności nigdy nie czułam się źle. Opowiedział mi kiedyś swą krótką typową historię życia człowieka z Południa. Pochodził z bardzo licznej rodziny wieśniaczej. „Pewnego dnia – opowiadał – głód zmusił mnie do trudnej decyzji. Powiedziałem matce, że idę poszukać pracy. Nie mogłem nawet powiedzieć, dokąd idę. Rozpłakałem się przy pożegnaniu. Miałem dopiero 13 lat. Nie muszę wyjaśniać, że chwytałem się każdej pracy, jaka mi się nadarzała. Za zarobione grosze utrzymywałem się w obcym mieście i oczywiście pamiętałem zawsze o matce, toteż okres służby wojskowej, którą właśnie niedawno odbyłem, wspominam po tym wszystkim jak najpiękniejsze wakacje. Niedawno udało mi się znaleźć pracę w hotelu w charakterze barmana”.
Jak już wspomniałam, był to typowy życiorys południowca. Przede wszystkim młodzież zmuszona jest do porzucania rodzinnych stron i wędrówek do miast „za chlebem”, a ponieważ jedynym ich bogactwem są młode, silne ręce – nie mają zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o rodzaj pracy w mniej lub więcej uprzemysłowionych miastach. Przecież na naukę nigdy nie było ani czasu, ani możliwości. Z różnych regionów południowych pochodziły również pokojówki, sprzątaczki w moim hotelu.
Byłam we Włoszech pół roku, z przerwami na krótki odpoczynek w Polsce, ale nawet tak krótki okres pozwolił mi na zorientowanie się w czysto wewnętrznych sprawach Włoch. Włosi z Północy odnoszą się do swoich braci z Południa jeśli nie pogardliwie (nie wiem, czy wolno mi użyć tak mocnego określenia na podstawie moich obserwacji), to w każdym razie mało życzliwie, często dość ironicznie. Uważają się za absolutnie lepszych. Konferansjerzy i komicy w programach rozrywkowych, chcąc wzbudzić na widowni śmiech – posługują się na przykład dialektem neapolitańskim. To wystarczy, by zupełnie mierny kawał wywołał ogólną wesołość. Albo inny dowód podziału na Północ i Południe. Na znany festiwal piosenki w Neapolu nie przyjeżdża żadna z szanujących się gwiazd Północy, a kiedy w Mediolanie po festiwalu w Neapolu chciałam włączyć do swojego repertuaru kilka piosenek w dialekcie neapolitańskim – skwitowano moją propozycję wzruszeniem ramion. Wiem, taka „dyskryminacja geograficzna” w mniejszym lub większym stopniu istnieje w każdym państwie. Nie słyszałam jeszcze o absolutnym braterstwie i jedności w obrębie jednego państwa w normalnych warunkach pokojowych. Natomiast znany jest fakt, że w obliczu niebezpieczeństwa z zewnątrz – nieważne stają się drobne waśnie i różnice regionalne.
Nie zamierzam wygłaszać krytyki panujących stosunków we Włoszech ani tym bardziej ostro ich potępiać. Po prostu nie mam do tego prawa ani podstaw. Nie znam na tyle historii Włoch, by znaleźć w dziejach minionych przyczyny usprawiedliwiające obecną sytuację, ale jedno mogę stwierdzić bez wahania, a nawet przysiąc, gdyby ktoś tego wymagał – moja sympatia jest po stronie braci barmana Giuseppe. Nawet nie dlatego, że zawsze taką reakcję wywołują u nas wszyscy skrzywdzeni niesłusznie, niesprawiedliwie. Po prostu ci ludzie podobają mi się. Oni są naprawdę ż y c z l i w i innym. Obojętne, czy z Północy, czy z Południa. Nie poraziła ich jeszcze najstraszniejsza choroba naszych czasów – znieczulica, obojętność na losy człowieka żyjącego czy umierającego obok. Wszystkich cechuje ogromne, głębokie i szczere umiłowanie ojczystego skrawka ziemi. Kto raz usłyszał południowca śpiewającego o swojej ojczystej wsi w czasie pracy tu w mieście – pędzącego na obładowanym rowerze, zamiatającego ulicę czy myjącego okna – ten mi uwierzy.
Włochów na ogół cechują bardzo silne więzy rodzinne. Zwłaszcza miłość synów do matek stała się już przysłowiowa. Ale często ta miłość do matek jest trochę na pokaz, w celach autoreklamy – „popatrzcie, jaki ze mnie dobry syn”. Zresztą każdy Włoch ma w sobie żyłkę aktorską i próżno by z tym walczyć, ale barman Giuseppe nie miał chyba przed kim grać, gdy wysyłał matce swoje marne grosze. To samo dotyczy spraw związanych z religią. Wierzą gorliwie i głęboko. Taki był właśnie Giuseppe.
Kiedy po raz drugi przyjechałam do Mediolanu, przywiozłam mu z Polski drewnianą cepeliowską szopkę. Zbliżało się Boże Narodzenie i taka pamiątka wydawała mi się odpowiednia. Ucieszył się. Postawił szopkę na półce swego barku i długo podziwiał ręczną pracę góralskiego artysty. Stała tam aż do mego wyjazdu. Może tam jeszcze stoi…
Ponieważ przemierzałam ulice Mediolanu tylko samochodem, i to w największym pośpiechu, niewiele miałam do opowiedzenia znajomym w Polsce o samym mieście i jego zabytkach. Jedynie dolne fragmenty przepięknej, koronkowej katedry widywałam często, i to z różnych stron. Piszę „dolne fragmenty”, bo z samochodu widzi się tylko tyle, ale nawet te fragmenty wprawiały mnie w szczery zachwyt za każdym razem.
Już w samolocie cieszyłam się na samą myśl o możliwości pójścia do słynnej „La Scali”. Niestety, mój plan zajęć tego nie przewidywał. Wprawdzie kilka dni później Ranucio zawiózł mnie pod gmach opery (nawiasem mówiąc, trochę się rozczarowałam jego brzydotą z zewnątrz), ale tylko po to, by zrobić serię zdjęć w towarzystwie bardzo przystojnych karabinierów. Nie wiem, czym się kierują Włosi w wyborze mundurów. Może miłością do teatru, bo ci piękni panowie w swoich pelerynach, pióropuszach i złotych hełmach wyglądają jak statyści, którzy z próby w teatrze wyskoczyli na szklaneczkę wina do pobliskiego baru.
Byłam jednak w „La Scali” na Trubadurze, ale później, w czasie kolejnego pobytu w Mediolanie, z inicjatywy i za pieniądze przyjaciół. Muszę choć w kilku słowach wspomnieć o reakcji publiczności na popisowe arie ulubieńców. Było dużo obcokrajowców, gdyż sezon teatralny właśnie się zaczynał. Chwila odpoczynku w foyer nasunęła mi myśl o wieży Babel, tak wielojęzyczny był szmer, który dobiegał do moich uszu. Ale tak było tylko w hallu. Na sali zdecydowaną przewagę mieli Włosi i tylko ich było słychać. Każda aria wykonana przez ulubieńca publiczności wywoływała nie tylko burzę oklasków w najbardziej nieodpowiednich momentach (np. czasem zupełnie zagłuszając solistę), ale przede wszystkim z emfazą wykrzykiwane pochwały, poparte brawurową gestykulacją. Na przykład: „Cudowna jesteś, jesteś najlepszy! Niech się przy tobie wszyscy schowają! Mój zwycięzco! Kocham cię, ko-o-o-cham! Umieram z uwielbienia!”. Na ostatnim piętrze natomiast pracowała zawzięcie grupka mężczyzn – najwidoczniej klakierów. Ich zachowanie wyraźnie na to wskazywało, choć moim zdaniem wysiłek ten był zupełnie niepotrzebny. Całe przedstawienie stało bowiem na bardzo wysokim, wyrównanym poziomie.
Przez następne dni czekała mnie ciężka praca modelki. Ranucio przyjeżdżał po mnie do hotelu najczęściej z ogromnym opóźnieniem i odwoził do domu mody. Tam rozpoczynała się wielogodzinna ciężka praca. Może ktoś niewtajemniczony uśmiechnie się z pobłażaniem w tym miejscu, ale modelki zawodowe zrozumieją mnie na pewno i w razie potrzeby potwierdzą prawdziwość moich słów.
Do czysto fizycznego zmęczenia dochodziło zdenerwowanie, którego nie mogłam przecież okazać. Zawsze i wszędzie z powodu tych nieszczęsnych dziesięciu centymetrów, którymi mnie Stwórca nad stan obdarzył. W każdym więc nowym miejscu przyjmowałam z uśmiechem wszystkie „wydziwiania” na ten temat i mierzenie się ze mną. Co niżsi Włosi podskakiwali, ażeby pociągnąć mnie za warkocz. A ponieważ tak strasznie dużo było tych niskich – a podobno nawet święci mają ograniczoną cierpliwość – potrzebowałam wielu godzin w nocy, ażeby się jako tako uspokoić i pozbierać do następnej batalii.
Do tego dochodziły czasem uwagi fotografów. „Proszę pani – przekonywał mnie kiedyś jeden z nich – pani nie jest osobą miłościwie panującą, jest pani dziewczyną, która za wszelką cenę chce się podobać”. Za wszelką cenę?! – Wcale tego nie chciałam – pomyślałam w odpowiedzi na ten słuszny skądinąd zarzut. Rzeczywiście nie ma w moich żyłach ani jednej kropli błękitnej krwi… a do duszy mojej, już dość mocno zbolałej, napływało coraz wyraźniejsze zwątpienie i zniechęcenie. Człowiek nie powinien robić w życiu nic wbrew sobie, wbrew swoim przekonaniom, wbrew własnemu charakterowi. Nic, coby się później miało wspominać z niechęcią. Lubię się śmiać, ale tylko wtedy, gdy jest mi wesoło. Nawet bez powodu! Uwielbiam taniec i zabawę, ale nie mogłam przybrać na określony z góry czas maski kobiety zupełnie mi obcej pod każdym względem, tylko na pokaz, na sprzedaż, dla reklamy.
Zrozumieli to niebawem i moi fotografowie i nawet stwierdzili, że mi do twarzy z nutką „słowiańskiej melancholii”.
A więc uśmiech, od którego bolały mięśnie twarzy (i co gorsza, robiły się zmarszczki!), miałam z głowy! Niestety, zostały takie cechy moich miłych gospodarzy jak nieokiełznana rubaszność, która na mój widok kazała im wdrapywać się ze zwinnością linoskoczków na krzesło, przyjazne klepanie po plecach czy też – czego już zupełnie nie znosiłam – lekkie szczypanie w policzek. Na ten ostatni gest pozwalali sobie tylko ojcowie rodzin w obecności małżonek, a więc wszelka reakcja bardziej ostra niż uchylenie się, była właściwie nie na miejscu, gdyż miał to być gest pełen ojcowskiej sympatii.