Читать книгу Wróć do Sorento?... - Анна Герман - Страница 8

DRO­DZY CZY­TEL­NI­CY!

Оглавление

W okre­sie pię­ciu nie­skoń­cze­nie dłu­gich mie­się­cy le­że­nia w sko­ru­pie gip­so­wej, jak też w cza­sie wie­lu na­stęp­nych, kie­dy prze­by­wa­łam w łóż­ku już bez gip­su, przy­się­ga­łam so­bie czę­sto, że nig­dy nie wró­cę do Włoch, na­wet wspo­mnie­niem.

Moje po­sta­no­wie­nie zro­dzi­ło się jesz­cze tam, we Wło­szech, kie­dy po raz pierw­szy od­zy­ska­łam przy­tom­ność na do­bre. Teo­re­tycz­nie od­zy­ska­łam ją wpraw­dzie siód­me­go dnia po wy­pad­ku, ale rze­czy­wi­stość do­cie­ra­ła do mnie tyl­ko „na raty“. Więc w chwi­lach, kie­dy zda­wa­łam so­bie spra­wę z tego, co mnie spo­tka­ło i gdzie się znaj­du­ję, po­cie­sza­łam się wła­śnie tym wy­po­wia­da­nym pod no­sem: „już nig­dy tu nie wró­cę“, przy czymza­leż­nie od mego sta­nu psy­chicz­ne­go, uwa­run­ko­wa­ne­go bó­lem mniej lub bar­dziej ostrym – na­stę­po­wa­ło jesz­cze kil­ka epi­te­tów pod ad­re­sem Pół­wy­spu Ape­niń­skie­go i zdo­by­czy mo­to­ry­za­cyj­nych jego miesz­kań­ców.

Mu­szę tu zro­bić małą dy­gre­sję.

Nie prze­pa­da­łam nig­dy za tak zwa­nym moc­nym sło­wem. Jest to za­pew­ne wina mego wy­cho­wa­nia. Bab­cia jest temu win­na, że nie umiem (ba, nie lu­bię, co naj­gor­sze) pić al­ko­ho­lu, pa­lić pa­pie­ro­sów, ku­rzyć faj­ki, no i nie lu­bię „kwie­ci­stej mowy“.

Uwa­żam to za brak wy­obraź­ni. Nie zna­czy to jed­nak, że je­stem prze­ciw­nicz­ką tych cech bądź co bądź ludz­kich. Za­mie­rzam na­wet przy­znać, że może to być ko­ją­ce, a nie­kie­dy nie­zbęd­ne w pew­nych oko­licz­no­ściach.

Mam na my­śli „moc­ne sło­wo”. Ku bez­gra­nicz­ne­mu zdzi­wie­niu mo­jej mamy i na­rze­czo­ne­go (a na­wet mnie sa­mej) w naj­gor­szych chwi­lach mó­wi­łam wszyst­kie moc­niej­sze sło­wa, któ­re zna­łam ze sły­sze­nia czy też z li­te­ra­tu­ry. Tak po pro­stu, bez więk­sze­go lo­gicz­ne­go związ­ku, z rzę­du. A je­że­li po wy­re­cy­to­wa­niu mo­no­lo­gu nie od­czu­wa­łam wy­raź­nej ulgi – z bra­ku wy­kształ­ce­nia w tej dzie­dzi­niepo­wta­rza­łam wszyst­ko da capo al fine.

Nie­chęć do roz­śpie­wa­nej Ita­lii prze­śla­do­wa­ła mnie tak dłu­go, aż w koń­cu uda­ło mi się prze­ko­nać mamę, że trze­ba mnie od­tran­spor­to­wać do Pol­ski. Tak jak sto­ję. Prze­pra­szamleżę. W gip­sie po same uszy, zda­ną cał­ko­wi­cie na ła­skę oto­cze­nia. No i uda­ło się, o czym na­pi­szę da­lej.

Te­raz chcę wy­ja­śnić, dla­cze­go jed­nak pi­szę, wra­cam wspo­mnie­nia­mi do tam­tych dni.

W cza­sie mo­je­go po­by­tu w trzech szpi­ta­lach wło­skich, jak i póź­niej w Pol­sce, otrzy­my­wa­łam i nadal otrzy­mu­ję dużo li­stów od lu­dzi ob­cych, a prze­cież tak ser­decz­nie re­agu­ją­cych na moje nie­szczę­ście. Nie je­stem w sta­nie od­pi­sać na wszyst­kie li­sty, mimo że bar­dzo bym chcia­ła.

Poza tym od cza­su do cza­su do­wia­du­ję się o nie­sły­cha­nych hi­sto­riach, któ­re krą­żą na mój te­mat. Nie dzi­wią mnie na­wet, bo wiem, że spo­wo­do­wa­ne są bra­kiem in­for­ma­cji i szcze­rą życz­li­wo­ścią. Dla­te­go też po­my­śla­łam so­bie, że win­na je­stem moim słu­cha­czom po­wrót do Włoch, we wspo­mnie­niach.

Po­sta­no­wi­łam opi­sać wszyst­ko, co pa­mię­tam, jak naj­do­kład­niej i naj­praw­dzi­wiej. Tym bar­dziej że mało jest chy­ba lu­dzi w Pol­sce, któ­rzy nie mie­li­by swe­go zda­nia na te­mat pio­sen­ki i spraw z nią zwią­za­nych.

A może prze­czy­ta­ją moje wspo­mnie­nia i ci, któ­rzy nie ob­da­rzy­li mnie swo­im za­an­ga­żo­wa­niem, a po­trak­tu­ją moją re­la­cję jako zwy­czaj­ny re­por­taż z po­dró­ży.

Głów­nym po­wo­dem skła­nia­ją­cym mnie do na­pi­sa­nia li­stu otwar­te­go do mo­ich słu­cha­czy jest przede wszyst­kim wdzięcz­ność dla tych, któ­rzy byli i są ze mną my­śla­mi w tym trud­nym dla mnie okre­sie.

Czy­nię to tym ła­twiej, że je­stem da­le­ko od Włoch, je­stem w domu, wśród bli­skich i przy­ja­ciół.

Mimo że moja umo­wa trwa do koń­ca 1969 roku – nikt nie może żą­dać ode mnie po­wro­tu do pra­cy, do śpie­wa­nia we Wło­szech. Już cho­ciaż­by z tego po­wo­du, że śpie­wać jesz­cze nie mogę i mam przed sobą dłu­gi okres re­ha­bi­li­ta­cji. A za­tem mój sta­tek za­ko­twi­czo­ny jest w ro­dzi­mym por­cie, gdzie mnie nie do­się­gną obce sztor­my. Stąd moja od­wa­ga! Mimo to pro­szę o wy­ro­zu­mia­łość. Wpraw­dzie mia­łam w szko­le z pol­skie­go 5, ale od tam­tych cza­sów mój kon­takt z pió­rem ogra­ni­czał się do li­stów pi­sa­nych z Włoch w to­na­cji ra­czej roz­pacz­li­wej. A więc na­wet po­czu­cie hu­mo­ru zo­sta­ło we mnie za­gip­so­wa­ne. Ale za to wszyst­kie moje zwie­rze­nia będą praw­dzi­we jak w li­stach do mamy, nie­za­bar­wio­ne chę­cią po­pi­sa­nia się, bez ak­cen­tów re­kla­mo­wych. Do ce­lów re­kla­mo­wych wy­star­czył mi w zu­peł­no­ści sam wy­pa­dek.

Anna Ger­man

War­sza­wa, czer­wiec 1969 roku


Fo­to­gra­fia Anny z po­ło­wy lat sześć­dzie­sią­tych

Wróć do Sorento?...

Подняться наверх