Читать книгу Sala balowa - Anna Hope - Страница 10

Ella

Оглавление

– Będziesz grzeczna? – Głos mężczyzny odbijał się echem. – Będziesz grzeczna?

Krzyczała. Może będzie grzeczna, może nie, ale zdjęto jej z głowy koc i z trudem łapała oddech.

Przed oczami miała łukowato sklepioną salę oświetloną lampami. Gaz syczał cichutko. Wszędzie rośliny i zapach mydła karbolowego. Na podłodze płytki wypolerowane do połysku, niektóre w kształcie kwiatów, ale te kwiaty były czarne. Domyśliła się więc, że to nie posterunek policji i zaczęła krzyczeć ze strachu, aż w końcu z ciemności wyłoniła się młoda kobieta w kitlu i wymierzyła jej policzek.

– Dość tego!

Irlandka. Ella odrzuciła głowę do tyłu, w oczach miała łzy, choć nie płakała. Znała te irlandzkie dziewczyny. Pełno ich było w przędzalni. Wredne jak diabli.

Przyszła druga kobieta, wzięły ją pod pachy i zaczęły ciągnąć w kierunku drzwi. Ella się opierała, kobiety musiałyby ją wlec, ale biły ją po twarzy, dopóki nie zaczęła iść o własnych siłach. Obie miały u pasków pęki kluczy. Jakieś dwadzieścia lub trzydzieści pobrzękujących kluczy. Przepchnęły ją przez drzwi, zamknęły je i wszystkie trzy znalazły się teraz w korytarzu tak długim, że nie było widać jego końca.

– Gdzie ja jestem?

Bez odpowiedzi. Tylko syk gazu i ciągnący się korytarz. Skręciły w lewo, przeszły przez kolejne drzwi i jeszcze jedne, kitle szeleściły przy każdym ruchu. Wszędzie unosił się ten sam ostry zapach mydła i coś jeszcze; coś złego czaiło się pod spodem.

Wreszcie ostatnie drzwi i duży pokój, w którym śmierdziało jak w chlewie. Kobiety wciągnęły Ellę i pchnęły na wąskie łóżko.

– Zajmiemy się tobą później.

W szarawym świetle widać było mnóstwo łóżek. Na każdym ktoś leżał, trudno było jednak zgadnąć, czy to kobieta, czy mężczyzna. Pod pomalowanymi ciemną farbą ścianami stały ciężkie sprzęty. Ella widziała duże podwójne drzwi, te, przez które weszła. Zamknięte.

Czy to więzienie? Już?

Przysiadła na łóżku, ciężko dysząc. Policzek pulsował. Pomacała go; był mocno opuchnięty, rozcięty w miejscu, gdzie wcześniej uderzył ją ten mężczyzna. Naciągnęła na kolana szorstki koc. Gdzieś obok ktoś śpiewał, chyba kołysankę. Ktoś inny płakał. Ktoś mamrotał do siebie.

Tuż obok rozległo się nucenie. Wydawało się dochodzić z sąsiedniego łóżka, Ella widziała jednak tylko stopy o podeszwach niczym żółty papier ścierny, dopóki kobieta nagle nie usiadła prosto. Była stara, ale włosy miała związane w kucyki niczym mała dziewczynka. Z jej chudych ramion zwisała skóra.

– Pójdziesz ze mną? – zapytała kobieta.

Ella przysunęła się do niej trochę. Może ona zna jakieś wyjście.

– Dokąd?

– Do Niemiec. – Wilgotne oczy kobiety błyszczały. – Będziemy tam tańczyć, śpiewać. – Zaczęła nucić jakąś melodię łamiącym się, dziecinnym głosem. A potem rzuciła głośnym szeptem: – W nocy, gdy śpię, dusza mi wychodzi… wymyka się, myk, myk, jak małe białe stworzenie. – Wskazała na Ellę i uśmiechnęła się. – Ale ty musisz dać temu spokój. Ona wraca rano, bez dwóch zdań.

Ella zakryła oczy dłońmi, odwróciła się od kobiety i zwinęła w ciasny kłębek. Ktoś walił w ścianę.

– Dodomuchcędodomuchcędodomu.

Przyłączyłaby się do tego. Tylko że nie wiedziała, gdzie jest ten dom.

*

Czuwała przez całą noc, ale nie mogłaby usnąć, nawet gdyby chciała. Policzek ją palił, a gdy tylko jedna kobieta przestawała biadolić, inna zaczynała wrzeszczeć, śpiewać, mówić do siebie.

– Atobyłon.

– Zabierzcietęelektryczność.

– Smród! Smród! Boję się.

– Ale to tam duch przychodziwksiędze.

W miarę jak niebo jaśniało, chór stawał się głośniejszy, a przewodziła mu Stara Niemka z sąsiedniego łóżka, straszliwy ptaszek witający śpiewem poranek. W sali rozległ się dźwięk dzwonka. Ale przynajmniej coś się zaczęło dziać. Ella zobaczyła w drugim końcu sali kobietę w takim samym kitlu, w jakie ubrane były te, które przyprowadziły ją tu ostatniej nocy. Wyśliznęła się z łóżka i szybko ruszyła na środek sali.

– Chcę z kimś porozmawiać.

– Co takiego?

– Z kimś, kto tu rządzi.

– Ja tu rządzę. – Kobieta wygładziła fartuch na brzuchu i zaczęła nakręcać swój zegarek.

– Gdzie ja jestem?

– Nie wiesz? – Kobieta uśmiechnęła się do okrągłej tarczy zegarka, jakby im obojgu udał się jakiś miły żarcik. Gdzieś na zewnątrz zadźwięczał dzwonek, teraz głośniejszy. Kobiety zaczęły się tłoczyć, przepychać przy drzwiach. Ella zacisnęła pięści. Na chwilę znów znalazła się w pracy – była siódma rano, wszyscy pędzili na wzgórze, aby się nie spóźnić i by nie obcięto im wypłaty, a przypływ paniki sprawiał, że czuła w ustach metaliczny posmak. Przy bramie stał służbista Jim Christy, z wybiciem siódmej gotów zamknąć tę bramę każdemu przed nosem.

– Powinnaś poczekać, dopóki czegoś nie zjesz.

Odwróciła się i zobaczyła stojącą tuż obok wysoką, bladą dziewczynę.

– Nigdy nie bij się na pusty żołądek. – Dziewczyna uśmiechała się lekko. – No, chodź. – Dotknęła jej ramienia. – Pokażę ci drogę.

Ella zignorowała dziewczynę. Nie potrzebowała przyjaciółek. A zwłaszcza nie tutaj.

Weszła za tłumem do dużej, rozbrzmiewającej echem sali, gdzie kobiety siadały na ławkach przy długich drewnianych stołach. Wszystkie drzwi znajdowały się z jednej strony pomieszczenia, a przy każdych stała kobieta z pękiem kluczy. Wszystkie okna były po drugiej stronie, lecz szybki miały tak małe, że nawet gdyby je wybić, dałoby się przecisnąć przez nie zaledwie dłoń.

– Siadaj. – Kobieta w kitlu, przechodząc, pchnęła ją na ławkę. Miska przed Ellą zaklekotała o stół.

– Owsianka – powiedziała blada dziewczyna, która usiadła po drugiej stronie stołu. – Tu jest mleko. – Podniosła duży dzbanek, nalała trochę sobie, a potem Elli. – Jedzenie nie jest takie złe.

Młoda, ciemnowłosa kobieta siedząca obok Elli pochyliła się ku nim.

– To mysz – oznajmiła, pokazując owsiankę. – Dorzucają je zmielone. – Twarz miała szarą, wychudzoną. Wydawała się bezzębna.

Ella odsunęła miskę. Żołądek skręcał jej się z głodu, ale gdyby to zjadła, to byłoby w niej. Byłoby realne. A gdziekolwiek to jest, nie jest realne.

– Zraniłaś się w policzek – zauważyła blada dziewczyna.

– Wiem.

– Powinnaś to pokazać. – Dziewczyna przechyliła głowę. – Jestem Clem – powiedziała, wyciągając rękę.

Ella siedziała bez ruchu.

– Twoje oczy też wyglądają źle.

– Są w porządku.

– Nie wyglądają w porządku.

– Czy mogę zjeść twoją? – Ella poczuła na ramieniu gorący oddech kobiety od myszy.

Skinęła głową, a kobieta przysunęła sobie miskę.

W sali musiało znajdować się jakieś pięćset kobiet i było tam głośniej niż w przędzalni przy wszystkich włączonych maszynach. Stara dama po drugiej stronie stołu kołysała w ramionach zrolowany szal, nucąc do niego, uciszając go i głaszcząc. Przechadzająca się wzdłuż stołu kobieta w fartuchu stanęła nad nią i postukała ją w ramię.

– Skończ z tymi bzdurami i jedz.

Stara dama pokręciła głową.

– Nie, najpierw musi zjeść dziecko. – Zaczęła rozpinać sukienkę.

– To nie jest dziecko – powiedziała jakaś kobieta podniesionym głosem. Chwyciła szal, strzepnęła i podniosła do góry kawałek dziurawego materiału. – Widzicie? Nic tu nie ma.

– Dziecko! Zrobiłaś krzywdę mojemu dziecku! – krzyknęła stara dama, upadła na kolana i zaczęła po omacku szukać na podłodze. Kobieta w fartuchu pociągnęła ją do góry za łokieć. Zrobiło się zamieszanie, kilka kobiet dołączyło do wrzasków. W szczytowym momencie jakaś miska rozbiła się na podłodze.

– Co chciałaś przez to osiągnąć? – Pytanie zadała ta sama kobieta o surowej twarzy, z którą Ella miała do czynienia zeszłej nocy. Ta Irlandka. Ella zacisnęła pięści.

– Chcesz rurki? Chcesz znowu rurki?

Stara dama rzucała głową i krzyczała, gdy wywlekano ją z sali.

Po drugiej stronie stołu Clem spokojnie jadła. Skończywszy, położyła łyżkę obok miski i złożyła ręce na podołku.

Ella nachyliła się do niej.

– Gdzie ją zabrały? Gdzie one poszły?

Clem rzuciła jej szybkie spojrzenie.

– Do infirmerii.

– Dlaczego?

– Żeby nakarmić ją przez rurkę.

– Gdzie ja jestem?

– W zakładzie dla obłąkanych w Sharston. – W oczach Clem widać było niezmącony spokój. – A ty myślałaś, że gdzie?

Ella spojrzała na swoje dłonie zaciśnięte w pięści, rozprostowała palce na stole. Były wszystkie, ale nie wyglądały jak jej własne. Odwróciła dłonie wnętrzem do góry i wpatrywała się w nie. Chciała lustra. Choćby takiego starego odłamka, jaki miały na tyłach przędzalni. Tego, do którego przepychały się w piątki. Choćby takiego. Żeby się przekonać, że ona, Ella, wciąż istnieje.

Rozejrzała się. Drzwi. Przy każdych pielęgniarka niczym strażnik więzienny z pękiem kluczy na kółku.

Zakład dla obłąkanych w Sharston.

Słyszała o nim. Od dzieciństwa. Jeśli kiedykolwiek zrobisz coś głupiego, pójdziesz do zakładu. Dla obłąkanych. Nędzarzy. Wyślą cię do zakładu i nigdy stamtąd nie wyjdziesz.

Wstała. Chwyciła za rękę jedną z przechodzących pielęgniarek.

– Chwileczkę. To musi być pomyłka.

Kobieta spojrzała na nią.

– Zamknij się i siadaj.

– Nie! Nie rozumie pani. To pomyłka. Nie jestem obłąkana. Ja tylko zbiłam szybę. Nie jestem obłąkana.

– Śniadanie skończone. Wracaj do szeregu.

Szuranie ławek. Stukot stóp kilku setek kobiet ustawiających się rzędem przy drzwiach. Ścisk, przepychanki. Jeszcze więcej kobiet w fartuchach; jedna z nich, starsza, miała czepek pielęgniarski i plakietkę. To ona tu rządziła. Teraz szła przez salę w kierunku Elli. To musiała być pomyłka, teraz już wiedzieli. Poczuła taką ulgę, że zaczęła drżeć.

– Ella Fay?

– Tak.

– Jestem tu przełożoną. Pójdziesz ze mną.

Ella wygramoliła się z ławki.

– Powodzenia – rzuciła Clem.

Ella się nie obejrzała. Wyszła za kobietą na korytarz, a gdy drzwi się za nią zamknęły, poczuła, że kolana uginają się pod nią, jakby ktoś wymierzył jej kopniaka. Musiała oprzeć się ręką o ścianę, aby nie upaść.

Siostra przełożona cmoknęła.

– Gotowa? Chodź ze mną.

– Czy ja wychodzę?

Kobiecie drgnęła szczęka, jakby właśnie usiadła na niej mucha, a ona nie mogła strząsnąć natręta. Nieważne. Wkrótce Ella będzie na zewnątrz. W rąbku sukienki miała zaszyte dwa szylingi i tym razem je wyda. Zrobi to, co powinna zrobić wczoraj. Pojedzie pociągiem. Daleko – tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna morze.

Przechodziły przez kolejne drzwi – drugie, trzecie, czwarte. Za każdym razem, gdy do którychś dochodziły, milcząca pielęgniarka przytrzymywała Ellę za ramiona, podczas gdy siostra przełożona pobrzękiwała kluczami. Doszły do jaśniejszego korytarza, prowadzącego do pełnego zieleni holu wejściowego. Ella widziała już wcześniej te rośliny, setki roślin i tysiące płytek posadzki. Minęła frontowe drzwi i znalazła się w dusznym pokoju, gdzie stał stół, parę krzeseł i niewiele więcej.

Pielęgniarka popchnęła ją na krzesło, położyła na stole przyniesione papiery i Ella została sama. Okna nie miały tu krat; wychodziły na szeroki żwirowy podjazd. Otworzyły się drzwi, wszedł mężczyzna. Mruczał coś pod nosem. Jasne włosy, długie, szpiczasto zakończone wąsy, odstające uszy zaróżowione na czubkach. Zanim usiadł, szybko przyjrzał się Elli bladoniebieskimi oczyma. Przysunął sobie papiery. Napisał coś, potem zaczął czytać, nie przestając mruczeć pod nosem.

Wreszcie podniósł wzrok.

– Nazywam się doktor Fuller i jestem tu jednym z lekarzy – powiedział powoli, jakby mówił do głuchej. – Do moich obowiązków należy przyjęcie pani.

– Przyjęcie mnie?

– Tak. – Rozsiadł się na krześle, muskając koniuszki wąsów. Wydawały się tak ostre, że można by się o nie ukłuć. – Wie pani, dlaczego tu pani jest?

– Tak.

– Tak? – Pochylił się lekko do przodu. – Niech pani powie.

Słowa popłynęły same.

– Zbiłam szybę w oknie. W przędzalni. Wczoraj. Przykro mi. Zapłacę za nią. Ale nie jestem obłąkana.

Mężczyzna wytrzymał jej spojrzenie, lecz jego oczy się zwęziły. Skinął głową, potem znów spojrzał w papiery i coś napisał.

– Nazwisko?

Nie odpowiedziała. Cmoknął.

– Jak się pani nazywa?

– Ella Fay.

– Dziękuję. Zawód?

– Nie jestem obłąkana.

– Zawód, panno Fay.

– Prządka.

– Ile lat pracowała pani jako prządka?

– Zaczęłam, jak miałam dwanaście lat.

Pióro skrobało po papierze.

– A przedtem? Pracowała pani jako dziecko?

– Od ósmego roku życia.

– Co pani wtedy robiła?

– Byłam zbieraczką.

– To znaczy? Proszę mi przypomnieć…

– Zdejmowałam szpule nici, gdy były gotowe. Zawiązywałam końce.

Skinął głową i znów coś zapisał.

– Jest pani zamężna?

– Nie.

– W papierach, które tu mam, jest napisane, że wciąż mieszka pani ze swoją rodziną. Zgadza się?

– Z rodziną mojego ojca. To jego rodzina. Nie moja.

– A pani matka?

– Nie żyje.

Znów pisanie, znów skrzyp, skrzyp, skrzyp.

– A gdzie mieszka pani ojciec?

W pokoju zapadła cisza. Za oknem widać było chmury ścigające się po niebie jakby w pogoni za lepszym miejscem. Przed oczyma stanął jej dom, w którym mieszkała i w którym dorastała. W którym umarła jej matka. Czarny dom, który nigdy nie dawał bezpieczeństwa. Ojciec, jego nowa żona, ich dzieci. I ona. Niczym nikomu niepotrzebny, wystrzępiony łach.

– Victoria Street pięćdziesiąt trzy.

Lekarz kiwnął głową, zapisał i podszedł do niej. Wziął ją za nadgarstek i lekko go nacisnął. Drugą ręką wyjął z kieszonki zegarek i wpatrywał się weń.

– Język.

– Co?

– Proszę pokazać język – powiedział ostro.

Przyjrzał się językowi Elli, po czym wrócił na miejsce za stołem i coś napisał. Obserwowała litery wychodzące spod jego pióra, maszerujące od lewej do prawej niczym sznur mrówek, które zauważyła pewnego upalnego letniego popołudnia, gdy przekraczały ścieżkę w pobliżu Victoria Street. Była wówczas małą dziewczynką. Siedziała oparta plecami o nagrzany kamień, słysząc dochodzący z domu chrypliwy głos ojca, a później głuchy odgłos uderzenia pięścią o ciało. I krzyk matki, niski, zwierzęcy dźwięk. Patrzyła na mrówki. Wydawało się, że wiedzą, dokąd zmierzają. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby poszła za nimi. Dokąd by doszła.

– Tu jest napisane, panno Fay, że wczoraj rano wybiła pani szybę w oknie fabryki, w której pani pracowała. – Lekarz spojrzał na nią bacznie.

– To nie robi ze mnie obłąkanej.

– Zaprzecza pani, że to zrobiła?

– Ja…

Jak to wytłumaczyć? Jak opowiedzieć o tych kobietach, maszynach i oknach, które nie przepuszczały ani odrobiny światła? Wtedy wszystko było oczywiste, wiedziała jednak, że temu człowiekowi wyjaśnienie wyda się mętne.

Pokręciła głową, mamrocząc:

– Nie było szkód. Tylko ta szyba, a ja za nią zapłacę. Już mówiłam. Znajdę sposób.

Lekarz znów zaczął pisać.

– Nie jestem obłąkana – powiedziała, teraz już głośniej. – W każdym razie nie tak, jak te kobiety w tamtej sali.

Nie przestawał pisać.

Pokój wydawał się teraz trochę mniejszy, ciemniejszy. Pulsujący. Czuła, że pali ją twarz. I pęcherz.

– Co pan pisze?

Zignorował pytanie.

– Co pan pisze? – podniosła głos. Znów bez odpowiedzi. Tylko skrzypienie pióra. Meble, ciężkie i milczące, też ją obserwowały.

Uderzyła w stół. Gdy nie podniósł oczu, uderzyła jeszcze raz, wstała i walnęła prosto w papiery; pióro stuknęło o podłogę. Atrament rozprysnął się na ręce lekarza, który wyprostował się, chwycił dzwonek i zadzwonił. Pojawiły się dwie pielęgniarki, od razu, jakby tylko na to czekały.

– Wydaje się, że panna Fay ma gwałtowne usposobienie. Proszę zabrać ją na dół. Dokończymy badanie, gdy się uspokoi.

Pielęgniarki chwyciły ją, lecz ona ugryzła jedną z nich w ramię i zdołała się wyrwać. A potem drzwi, niezamknięte, bieg przez hol wejściowy, po czarnych kwiatach. Wielkie drzwi frontowe, również niezamknięte, schody na zewnątrz i świeże powietrze na twarzy. Wdycha je, wciąga łapczywie, pędząc po żwirze. Rozlegają się gwizdki, ostre, przenikliwe. Odwraca głowię i widzi pielęgniarkę zmierzającą w jej stronę. Skręca w lewo, rusza wzdłuż budynku. Dalej są inne budynki, mija je, biegnąc przez trawę. Potem boisko do krykieta. Wysokie drzewa. Brak tchu. I rozciągające się wokół błotniste pola, owce, wąska dróżka. Dwaj ludzie stojący w dole, jeden z nich macha rękoma, krzyczy. Odwraca się i widzi, że pielęgniarka z tyłu już ją dogania, robi gwałtowny zwrot, by ją wyminąć, lecz ślizga się na błocie, przewraca i stacza ze wzgórza.

Plask błota. Wszystko czerwone i czarne. Gorąca wilgoć między nogami.

Twarz przy jej twarzy, ciemnowłosy mężczyzna, wyciągnięta ręka, otwarta dłoń.

– Wszystko w porządku?

Ludzie dokoła niej. Na niej. Ona na czworaka, wypluwa z ust czarną ziemię. Ramiona szarpnięciem wykręcone do tyłu. Ból, gdy ludzie, których nie widziała, podciągają ją do góry i stawiają na nogi.

Ciemnowłosy mężczyzna wciąż tam był. Stał, przyglądał się jej. Z niewielkiej odległości. Patrzył, jakby było mu jej żal.

Nikomu nie było jej żal.

– No co?! – krzyknęła do niego. – Na co się gapisz?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sala balowa

Подняться наверх