Читать книгу Pokuta - Anna Kańtoch - Страница 5

Część I
3 listopada 1986

Оглавление

Po pięciu latach spędzonych w Przeradowie starszy sierżant Krzysztof Igielski znał już wszystkie rodzaje jesiennego deszczu. Wiszącą w powietrzu mżawkę, która kleiła się do skóry jak namoczona zimna chusta, siąpiący z nieba kapuśniaczek i ulewę niosącą w gwałtownych porywach wiatru słoną woń morza. Deszcz zacinający niemal poziomo, przed którym nie chroniła żadna parasolka, i deszcz podstępnie wciskający się za kołnierz, chlupoczący w butach, szary i pachnący gnijącymi w wodzie liśćmi.

Myślał o nich jeśli nie z sympatią, to przynajmniej z pewną dozą zrozumienia. Miał czterdzieści jeden lat i zdążył się nauczyć, że w życiu bywają niedogodności, na które nic nie można poradzić. Jak paskudna kawa zbożowa, którą kupował, kiedy w sklepach nie było prawdziwej, jak pani Krawiec (nie Krawcowa, co często podkreślała), która sprzątała komendę i zawsze przekładała papiery, zostawiając przy okazji na biurkach smugi niestartego kurzu. Jak tanie skarpetki, które przecierały się na piętach, i jak nocne dyżury. Te ostatnie zresztą Igielski nawet dość lubił. Czasem ktoś przychodził, by poskarżyć się na nocną awanturę w mieszkaniu sąsiadów, czasem wpadały cierpiące na bezsenność staruszki ze swoimi opowieściami o czających się w ogrodach złodziejach czy zaglądających przez okna zboczeńcach. Część z nich była już w tym wieku, kiedy fantazja miesza się z rzeczywistością, większość jednak po prostu potrzebowała towarzystwa, a starszy sierżant, misiowaty, nieco flegmatyczny i generalnie życzliwie nastawiony do świata, chętnie im to towarzystwo oferował.

Ostatnio częściej też przychodzili rodzice, zaniepokojeni tym, że ich nastoletnia pociecha zabalowała gdzieś i nie wróciła wieczorem do domu. Śmierć Reginy Wieczorek, choć jej morderca od miesiąca siedział w areszcie, odcisnęła na mieszkańcach piętno strachu, to wyraźnie wyczuwalne przekonanie, że noc nie jest już tak przyjazna, jak wydawała się jeszcze do niedawna.

Najczęściej jednak nie przychodził nikt, Igielski miał więc mnóstwo czasu, by siedzieć pod migającą żarówką z nogami na biurku, czytać Alistaira MacLeana i powtarzać francuskie słówka – uczył się tego języka jeszcze w liceum i od czasu do czasu odkurzał stare notatki. Nie żeby wyjechać na Zachód czy choćby porozmawiać z jakimś cudzoziemcem – tych w Przeradowie i tak nie było – po prostu ćwiczył pamięć. Poza tym lubił brzmienie tego języka: miękkie, śpiewne, trochę nawet frywolne.

Comment allez-vous aujourd’hui?

Bien, merci, mais j’ai mal à la tête.


Starszy sierżant zapalił papierosa i odsunął zeszyt. Siedział przez chwilę, leniwie wydmuchując dym i gapiąc się w ścianę, na której wisiał kalendarz z nagimi dziewczynami – kapral Jacek Bąk kupił go od jakiegoś marynarza, podobno Hiszpana, choć równie dobrze mógł to być Portugalczyk albo nawet Włoch. Słowo novembro mogło należeć do dowolnego romańskiego języka, z wyjątkiem, rzecz jasna, francuskiego.

Listopadowa dziewczyna leżała na plaży, wyciągnięta na pasiastym leżaku. W jednej ręce trzymała drinka z parasolką, drugą unosiła do twarzy, by poprawić ciemne okulary. Oprócz tych okularów nie miała na sobie nic, a na jej ustach błąkał się cierpliwy uśmiech, jakby pozowanie do rozebranych sesji zdjęciowych było tylko przejściową niedogodnością. Ona i starszy sierżant Igielski mieli jednak ze sobą coś wspólnego.

Obok wisiało zupełnie inne zdjęcie: powiększona fotografia przedstawiająca jasnowłosą maturzystkę. W białej bluzce i bez śladu makijażu dziewczyna wyglądała absurdalnie młodo. Jak dziecko, któremu przed chwilą wyszorowano buzię mydłem i zaprowadzono do fotografa, a nie jak kobieta u progu dorosłości. Był czas, gdy Igielski zastanawiał się, dlaczego rodzice Reginy udostępnili milicji właśnie tę fotografię – żeby podkreślić, jak bardzo niewinna była ich córka? Wzbudzić jeszcze większe współczucie, odsunąć najmniejsze podejrzenia o to, że jej śmierć mogła w jakikolwiek sposób być sprowokowana przez nią samą? A może nie chodziło o nic takiego, może zwyczajnie było to ostatnie dobrej jakości zdjęcie przedstawiające zmarłą. Potem powstawały już tylko prześwietlone, nieostre fotki z wakacji, z koleżankami na plaży albo w tłumie ludzi na molo.

Pomyślał, że teraz, kiedy sprawa została zamknięta, ktoś powinien tę fotografię zdjąć, sam jednak nie zamierzał tego robić. Przyzwyczaił się do towarzystwa martwej nastolatki, tak samo jak zdążył się już przyzwyczaić do towarzystwa śniadej rozebranej piękności. Zdarzało mu się nawet mówić do zdjęcia – jednego albo obydwóch – kiedy nuda dawała mu się we znaki.

Zgasił papierosa i dopił herbatę.

– Co tam u ciebie? – zapytał, patrząc na blondynkę. A potem powiedział mozolnie po francusku: – Ça fait quoi d’être mort?

Deszcz za oknem przeszedł właśnie we wściekłą ulewę, walącą w szyby grubymi strugami wody. Wiatr napierał na okno, wciskając się przez szparę pod jedną z okiennic. Na parapecie utworzyła się już niewielka kałuża, stojąca w kącie farelka grzała podkręcona na pełen regulator, od przodu więc buchało na Igielskiego gorąco, a od tyłu odsłonięty kark łaskotały zimne, wilgotne podmuchy. Niedogodności, pomyślał, moszcząc się wygodniej na krześle.

Sięgnął po Działa Nawarony. Do mętnego listopadowego świtu było daleko, a dziś i tak raczej nikt nie przyjdzie. Rano być może znajdą jakiegoś samobójcę – ludzie zabijali się najczęściej w takie właśnie wietrzne i deszczowe noce – ale teraz czekało go kilka godzin spokoju.

Mylił się jednak, bo gdy kończył rozdział, rozległo się ciche, niepewne skrzypnięcie drzwi. Igielski uniósł głowę znad kartek, czujny, gotów w każdej chwili odłożyć książkę, a jednocześnie też wrócić do czytania, gdyby się okazało, że to tylko wiatr. Na wszelki wypadek zdjął nogi z biurka. Drzwi skrzypnęły raz jeszcze, zupełnie jakby ktoś, ośmielony, otworzył je szerzej, a potem na korytarzu rozległ się odgłos kroków. Przybysz minął dyżurkę i chwilę później zastukał do gabinetu starszego sierżanta. To stukanie było już zupełnie inne: mocne, zdecydowanie pewniejsze. Kimkolwiek był niespodziewany nocny gość, właśnie przestał się wahać.

– Można? – zapytał męski głos, drzwi uchyliły się i do pomieszczenia wszedł ociekający deszczem starszy pan w foliowej pelerynie, jaką da się kupić w większości kiosków. – Dyżurny śpi, a u pana paliło się światło, więc… Mogę wejść?

Igielski odchrząknął.

– Siadajcie, obywatelu. Płaszcz możecie powiesić przy drzwiach na wieszaku. Zaparzę herbaty.

Mężczyzna zdjął pelerynę. Spodnie miał w miarę suche od pasa aż do kolan i całkiem przemoczone od kolan do kostek, a kiedy szedł w stronę biurka, zostawiał za sobą na podłodze błyszczące wilgocią ślady. Igielski ocenił go na jakieś sześćdziesiąt–siedemdziesiąt lat; stary, ale jeszcze w niezłej formie, szczupły, z głębokimi zmarszczkami na twarzy. Był świadkiem przestępstwa czy może sam padł ofiarą?

Usiadł na krześle naprzeciwko Igielskiego i uśmiechnął się lekko. To był zaskakująco uroczy uśmiech, nie miły ani sympatyczny, ale właśnie uroczy, jakby mężczyzna był starym, zużytym arystokratą, wciąż pełnym swoistego wdzięku, choć lata hulaszczego życia wyryły mu na twarzy głębokie bruzdy.

– Zawsze częstujecie ludzi herbatą? – zapytał.

– Nie zawsze – przyznał starszy sierżant – ale w taką noc nie zaszkodzi napić się czegoś gorącego.

– W takim razie chętnie skorzystam, dziękuję.

Igielski przeszedł do wnęki kuchennej i postawił czajnik na palniku gazowym. Mężczyzna czekał z rękami na kolanach, woda kapała z jego peleryny, zostawiając pod wieszakiem kolejną kałużę. W pokoju słychać było bębnienie deszczu o szyby, a potem gwizd czajnika, najpierw cichy, później coraz głośniejszy.

– Mleka? – zapytał starszy sierżant.

– Tak, poproszę. I łyżeczkę cukru, jeśli można.

Igielski postawił na biurku dwie szklanki w wiklinowych koszyczkach. Nie powinien pić więcej herbaty, bo pełny pęcherz już od jakiegoś czasu dawał mu się we znaki, uznał jednak, że dzięki temu nieznajomy poczuje się swobodniej.

Starszy pan zamieszał gorący płyn i odłożył łyżeczkę na spodek. Igielski milczał, chcąc dać mu czas – niektórzy petenci już od progu wyrzucali z siebie to, co ich dręczyło, inni potrzebowali kilku minut, by zacząć mówić. Tyle tylko, uświadomił sobie starszy sierżant, że ten siwowłosy mężczyzna nie wyglądał na zdenerwowanego czy wystraszonego. Nie sprawiał wrażenia, jakby spotkało go coś złego.

Starszy pan upił łyk herbaty.

– Powinienem wyjaśnić, po co przyszedłem, prawda? – powiedział, odstawiając szklankę na biurko. Ręce mu nie drżały: Igielski zwrócił na to uwagę, bo była to częsta przypadłość u starych ludzi, zdenerwowanych czy nie.

– Zacznijmy od czegoś prostego. Na przykład możecie się przedstawić.

– Jan Kowalski.

– Mieszka pan w Przeradowie? – Igielski zrezygnował z formalnego „obywatelu”. Robił tak zwykle w przypadku nieśmiałych petentów, choć instynkt podpowiadał mu, że gość niezupełnie należy do tego gatunku.

– Nie.

Starszy sierżant skinął głową. Tak właśnie mu się wydawało. Nie znał oczywiście wszystkich mieszkańców miasteczka, ale miał wrażenie, że gdyby wcześniej spotkał gdzieś Kowalskiego, na pewno by go zapamiętał.

– Turysta? – Wciąż nie miał pomysłu, co powiedzieć. Większość rozmów z ludźmi, którzy przychodzili zgłosić przestępstwo, biegła według stałego schematu, niezależnie od tego, czy Igielski miał przed sobą zrozpaczoną matkę, okradzioną staruszkę czy agresywnego pana w średnim wieku. Zawsze szczycił się tym, że umie rozmawiać, ale tutaj nie znajdował żadnego punktu zaczepienia. Siwowłosy mężczyzna nie potrzebował pocieszenia, nie wydawał się zdenerwowany ani zagubiony. I odwrotnie, nie był też przesadnie pewny siebie. Ostrożny – może to było najwłaściwsze określenie. Człowiek, który waży każde słowo.

– Nie.

Starszy sierżant odetchnął.

– Może w takim razie po prostu powie mi pan, po co przyszedł.

– Tak. – Kowalski przymknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, wpatrywał się w ścianę i wiszące na niej dwa zdjęcia. – Tak będzie najprościej. Zabiłem ją.

– Słucham? – Oszołomiony Igielski przez krótką chwilę myślał, że starszy pan mówi o egzotycznej piękności z kalendarza, ale oczywiście miał na myśli drugą dziewczynę.

– Zabiłem ją – powtórzył Kowalski cierpliwie.

– Reginę Wieczorek?

– Chyba tak. Mówiła, że ma na imię Renia, ale nazwiska nigdy nie poznałem. Udusiłem ją na plaży, tam, gdzie ją potem znaleźliście.

Kurwa mać, pomyślał Igielski bezradnie. Nacisk na pęcherz stawał się z każdą chwilą coraz większy i starszy sierżant przyłapał się na tym, że przebiera pod biurkiem nogami jak stojący pod zamkniętą toaletą chłopczyk.

– Przepraszam na chwilę – powiedział, wstając. – Zaczeka pan?

– Oczywiście. Nigdzie się nie wybieram.

Igielski pobiegł na półpiętro, zamknął drzwi niewielkiej ubikacji i wysikał się z ulgą. Przecież stary nie zniknie teraz, kiedy sam do nas przyszedł, tłumaczył sobie później, myjąc ręce. A jeśli nawet, co z tego? Jeden kłopot mniej. Bo to przecież kompletny wariat, a nie żaden morderca.

Jan Kowalski był trzecią osobą, która z własnej woli przyznała się do zabójstwa Reginy Wieczorek. Pierwszą był pewien człowiek, który zachowywał się całkiem normalnie, dopóki na pytanie, w jaki sposób zabił, nie wygłosił długiego i mętnego wywodu na temat nieczystości kobiecych narządów płciowych. Drugą był długowłosy młodzieniec, który rozpłakał się, nim dotarł do trzeciego zdania w zeznaniu – potem powtarzał już tylko, że należy go ukarać, bo jest złym człowiekiem. Szybko się okazało, że facet od narządów miał za sobą długą historię chorób psychicznych, a długowłosy chłopak wieczór morderstwa spędził w izbie przyjęć, gdzie trafił po nieudanej próbie samobójczej. Igielski sądził więc, że ma niejakie doświadczenie z wariatami, kłopot w tym, że Kowalski nie przypominał żadnego z nich.

Sierżant wrócił do pokoju, trochę licząc, że gość zniknął w międzyczasie, a trochę się tego obawiając. Kowalski jednak tkwił grzecznie na swoim miejscu, trzymając w dłoni szklankę z herbatą.

– Przepraszam. – Starszy sierżant chrząknął, zakłopotany. – Możemy kontynuować. Ale zanim przejdziemy do zeznań, chciałbym zobaczyć pana dokumenty.

– Nie mam dokumentów.

– Jaja pan sobie robisz? – wyrwało się Igielskiemu. Sytuacja stawała się z minuty na minutę coraz bardziej absurdalna. – Zgubił je pan? Ukradli panu?

– Zgubiłem – przyznał Kowalski. – Dawno temu, jeszcze w pięćdziesiątym czwartym. A może piątym? Tak, to chyba był pięćdziesiąty piąty.

– Adres zameldowania? Miejsce pracy?

– Nie mam ani jednego, ani drugiego – wyjaśnił Kowalski spokojnie. – Od trzydziestu lat mieszkam kątem u różnych dobrych ludzi, latem czasem w namiocie albo i pod gołym niebem. To mi wystarcza.

– I żywi się pan powietrzem? – zadrwił Igielski. – Czy może ci dobrzy ludzie także karmią pana i ubierają?

– Bywa i tak. – Starszego pana najwyraźniej nic nie było w stanie wytrącić z równowagi. – Ale zazwyczaj odwdzięczam się za jedzenie i dach nad głową. Wykonuję drobne prace gospodarskie, pilnuję dzieci i wyprowadzam psy. Przyznaję, że zdarzało mi się też pracować na czarno. U prywatnej inicjatywy, najczęściej w sadach albo przy szklarniach. Zawsze miałem dobrą rękę do roślin.

– Ci dobrzy ludzie to przeważnie kobiety, co?

– Całkiem często, owszem. – Kowalski skinął głową.

Przynajmniej to miało odrobinę sensu. Starszy sierżant wiele razy widział kobiety utrzymujące z jakichś niepojętych powodów swoich konkubentów-darmozjadów. A ten mężczyzna miał w sobie wystarczająco dużo uroku, by zbałamucić niejedną emerytkę.

– I przez trzydzieści lat nie przyszło panu do głowy, żeby wyrobić sobie nowe dokumenty?

– Przyszło, ale w urzędzie kazali mi donieść akt urodzenia, a ja go nie miałem. Jestem sierotą, przez całą wojnę tułałem się po różnych sierocińcach i tak naprawdę nie mam pojęcia, skąd pochodzę. Jedna zakonnica mówiła mi kiedyś, że z Kraśnika, ale nie wiem, czy to prawda, zresztą Kraśników w Polsce jest kilka, więc gdzie miałem szukać? A poza tym trochę wtedy piłem i nie miałem głowy do wykłócania się z urzędnikami.

– I przez te wszystkie lata nigdy nie zatrzymała pana milicja? Nie miał pan nawet książeczki zdrowia, żeby zarejestrować się u lekarza?

– Nie. Jestem ostrożny i wiem, jak unikać kłopotów. A zdrowie zawsze mi dopisywało. To znaczy wcześniej, teraz już nie, teraz jest za późno. Mam raka. Znalazła go lekarka, u której przez jakiś czas mieszkałem. Powiedziała, że zostały mi jakieś trzy miesiące życia. Dlatego przyszedłem się przyznać do zabójstwa tej dziewczyny ze zdjęcia i wszystkich pozostałych też.

– Jakich pozostałych? – Igielski był już pewien, że żadne słowo tego mężczyzny nie jest prawdą. To wariat, powtarzał w myślach, owszem, uprzejmy, potrafiący gadać z sensem, ale jednak wariat. Nie było innej możliwości.

– Zabiłem w tym miasteczku sześć dziewczyn. – Starszy pan mówił spokojnie, jakby opowiadał o tym, co zjadł dziś na śniadanie i gdzie pojechał na wycieczkę. – Pierwszą jeszcze na początku lat pięćdziesiątych. Nie pamiętam jej imienia. Może Stanisława albo Franciszka. Wiem, że to nie są podobne imiona, ale mnie się zawsze myliły. Taka chuda, ładna brunetka. Spotkałem ją w lesie i zaczęliśmy rozmawiać. Była samotna, biedactwo, bo wojna zabrała jej całą rodzinę, i musiała mieszkać kątem u obcych ludzi, którzy traktowali ją jak służącą. Plotkowaliśmy więc o tym i owym, a potem zaproponowałem jej, żeby przyszła do mnie w nocy.

– Do pana, czyli gdzie?

– Do lasu, bo tam obozowałem. Był koniec września, właściwie już jesień, ale słońce ciągle jeszcze grzało. Zgodziła się. Byłem wtedy młody, przystojny i dziewczyny mnie lubiły. Myślałem, że pokochamy się pod drzewem, a potem rozstaniemy jak dwoje dorosłych ludzi. Ona miała jakieś osiemnaście-dziewiętnaście lat, młodsza ode mnie, ale już nie dziecko.

– I co się stało? – Igielski sięgnął po paczkę klubowych. Nie powinien tyle palić, ale w takiej sytuacji był chyba usprawiedliwiony.

– Przyszła, jak się umawialiśmy, ale kiedy chciałem przejść do rzeczy, nagle zmieniła zdanie. Zirytowało mnie to, przyznaję, i trochę się poszarpaliśmy.

– I zabił ją pan.

– Zabiłem, tak. Krzyczała, a ja chciałem tylko, żeby wreszcie była cicho, więc zarzuciłem jej na szyję pasek od spodni i ciągnąłem, aż przestała się ruszać.

– Zgwałcił pan tę dziewczynę?

– Nie, ale… – mężczyzna zawahał się – to, co zrobiłem, sprawiło mi przyjemność. Czułem uciekające z niej życie, a to jest coś lepszego niż miłość. Rozumie pan?

– Niech pan mówi dalej.

– Fantazjowałem wcześniej o zabijaniu, ale nigdy przedtem nie próbowałem tego zrobić. Dopiero tam, w lesie, właściwie czystym przypadkiem. Byłem przerażony, kiedy się okazało, że dziewczyna nie żyje, ale myślałem trzeźwo. Zarzuciłem ją sobie na plecy, bo była lekka, i wyniosłem na plażę, do zatoczki. Tam cumowały łodzie. Wziąłem jedną z nich i wypłynąłem na morze.

– Umiał pan?

– To nie była duża łódka, tylko taka zwykła, na dwa wiosła. Zawinąłem tę dziewczynę w koc, obciążyłem kamieniami i wrzuciłem do wody. Rano zwinąłem obóz i już mnie nie było. Da pan papierosa?

– Wolno panu palić?

Kowalski wzruszył ramionami.

– Mnie już nic nie zaszkodzi.

Starszy sierżant podsunął mu paczkę i patrzył, jak mężczyzna przypala papierosa.

– A reszta dziewczyn? – zapytał, kiedy starszy pan wypuścił z płuc dym.

– To we mnie siedziało, ta świadomość, że przez chwilę byłem panem czyjegoś życia. Chciałem ją poczuć jeszcze raz, a jednocześnie się bałem, że teraz już na pewno mnie złapią. Raz mogło mi się udać, ale nie dwa. Dlatego wróciłem do Przeradowa siedem lat później, jesienią pięćdziesiątego ósmego. Myślałem, że po takim czasie nikt mnie już nie rozpozna, a ja będę mógł pójść na miejsce, gdzie tę dziewczynę zabiłem, i może to mi wystarczy. Że gdy przywołam wystarczająco intensywne wspomnienia, nie będę więcej myślał o zabijaniu. Wtedy spotkałem następną dziewczynę, Różę, też w lesie. Pomyślałem sobie… śmieszne, wiem, ale pomyślałem, że ten las i ta zatoczka to moje szczęśliwe miejsce, że tu nic złego nie może mi się przytrafić. Dlatego zabiłem Różę, a potem wrzuciłem jej ciało do morza, zupełnie tak samo, jak zrobiłem wcześniej ze Staśką czy Franią. Potem wracałem tutaj co siedem lat, kręciłem się przez jakiś czas po mieście, znajdowałem dziewczynę, która mi się podobała, i namawiałem ją, żeby przyszła do lasu. Siedem to magiczna liczba, wie pan? Wierzyłem, że ona też przynosi mi szczęście. I najwyraźniej miałem trochę racji, bo nikt mnie nigdy nie podejrzewał.

– I te wszystkie dziewczyny przychodziły, skuszone pana urokiem osobistym?

– Ostatnie już nie – przyznał Kowalski, odkładając papierosa. – Piątą i szóstą wziąłem zwyczajnie na litość. Mówiłem im, że mieszkam w lesie, i prosiłem, żeby przyniosły mi trochę jedzenia. A przy okazji prosiłem też, żeby nikomu o mnie nie mówiły, bo milicja aresztuje takich włóczęgów jak ja. Czasem nie wychodziło, ale prędzej czy później znajdowałem dziewczynę, która się godziła.

– I nigdzie indziej pan nie zabijał?

– Nie. Jeździłem po całej Polsce, ale tylko tutaj mordowałem. Naprawdę wierzyłem w to szczęśliwe miejsce, wie pan. Co nie znaczy, że nie byłem ostrożny, szczęście nie pomoże, jeśli człowiek nie potrafi używać rozumu. I starałem się nie być chciwy. Jedno zabójstwo na siedem lat. Tak sobie postanowiłem i tego się trzymałem.

– Wszystkie dziewczyny utopił pan w morzu?

– Z wyjątkiem ostatniej. Ją też chciałem wrzucić do wody, ale okazało się, że już nie jestem w stanie zepchnąć łódki na morze. Zwyczajnie byłem zbyt słaby. Dlatego zostawiłem zwłoki na plaży. A potem dowiedziałem się o chorobie i pomyślałem, że tamta słabość to był znak, że to już koniec, i powinienem się przyznać. Tych dziewczyn wcześniej nikt nawet za bardzo nie szukał, a w każdym razie ja nic o tym nie wiem. Wszyscy założyli chyba, że uciekły z domów i włóczą się gdzieś po Polsce. Z Renią było inaczej, milicja zaczęła śledztwo, a potem aresztowaliście tego chłopaka. Cóż, nie wątpię, że w pana oczach jestem złym człowiekiem, ale nie chciałbym, żeby ten chłopak siedział w więzieniu do końca życia za coś, co ja zrobiłem.

– To czemu nie zgłosił się pan od razu, jak tylko zatrzymaliśmy Andrzeja Białego?

– Bo wtedy nie wiedziałem jeszcze ani o moim raku, ani o aresztowaniu. O tym, że niedługo umrę, dowiedziałem się dwa dni temu, dokładnie pierwszego listopada. Dzień w sam raz na taką wiadomość, nie sądzi pan? A o tym, że macie już mordercę, powiedział mi pewien człowiek w barze na dworcu. Przyjechałem pociągiem z Warszawy wieczorem o dziewiątej piętnaście, zjadłem porcję bigosu i usiadłem w poczekalni, zbierając się na odwagę, żeby do was przyjść. Chciałem przeczekać do rana, ale potem pomyślałem sobie, że w sumie co za różnica, równie dobrze mogę się przyznać w nocy. Macie wtedy mniej pracy, więc może chętniej mnie wysłuchacie.

Igielski chrząknął, po czym powiedział już bardziej oficjalnym tonem:

– Obywatelu Kowalski, ma pan jakikolwiek dowód na to, że to właśnie pan jest mordercą?

– Opowiedziałem przecież, jak zginęła ta dziewczyna.

– O tym wszystkim można było przeczytać w gazecie. Ma pan coś więcej?

Kowalski westchnął, po czym sięgnął do kieszeni.

– Tak się składa, że mam. Zabrałem jej wisiorek, o proszę. Pozostałym też zabierałem różne drobiazgi, ale pogubiły mi się przez lata. Teraz mi pan wierzy?

Igielski wyciągnął rękę po cienki łańcuszek, na końcu którego dyndał złoty krzyżyk.

– Nikt z rodziny Reginy Wieczorek nie zgłaszał, że ofierze brakowało takiego wisiorka.

Po raz pierwszy wyglądało na to, że Jan Kowalski stracił nieco pewności siebie. Zakłopotany spojrzał najpierw na starszego sierżanta, a potem na zdjęcie dziewczyny, jakby tam szukał odpowiedzi. Wreszcie wzruszył ramionami.

– Jeśli mi pan nie wierzy, nic na to nie poradzę. Ale to ja zabiłem. Popełnicie wielki błąd, jeśli nie zwolnicie tego chłopaka i nie aresztujecie mnie.

– Zdaje pan sobie sprawę, że musielibyśmy mieć coś więcej niż jakąś mało prawdopodobną historyjkę, w dodatku niepopartą żadnymi dowodami?

– Czy to oznacza, że mam wstać, wyjść i nie zawracać panu więcej głowy?

Starszego sierżanta kusiła taka perspektywa. Wyrzucić Kowalskiego z komendy, tak jak wcześniej kapitan Rychert wyrzucił wariata bredzącego o złowrogich kobiecych narządach. Bez namysłu i bez najmniejszych wątpliwości. Nie mógł jednak tego zrobić – historyjka Kowalskiego, jakkolwiek fantastycznie by brzmiała, mogła przynajmniej częściowo być prawdziwa.

– Nie – powiedział, przysuwając bliżej maszynę do pisania. – Teraz opowie pan wszystko, co tylko pamięta pan z tych morderstw. Daty, imiona i nazwiska ofiar, co pan z nimi robił wcześniej i później. Wszystko.

* * *

Cztery godziny później Igielski schował do szuflady plik luźnych kartek i wstał, próbując rozruszać zesztywniałe kości. Za oknem deszcz już ustał, ale niebo wciąż było zaciągnięte chmurami, przez które z trudem przebijały się pierwsze promienie słońca.

– Aresztuje mnie pan teraz? – zapytał Kowalski.

Igielski pokręcił głową.

– Mógłbym zatrzymać pana za brak dokumentów, ale mam lepszy pomysł. Pójdzie pan ze mną.

Kowalski wziął z wieszaka suchą już pelerynę i bez słowa ruszył za starszym sierżantem.

– Wychodzę na chwilę. – Igielski poinformował chłopaka, który w maleńkiej dyżurce przecierał zaspane oczy. – I biorę służbowy samochód.

Młody skinął głową z roztargnieniem, a potem zmarszczył brwi na widok Kowalskiego, najwyraźniej rozwiązując w myślach trudny problem, skąd mężczyzna się tutaj wziął.

Wsiedli do poloneza zaparkowanego pod komendą i ruszyli. Ulice o tej porze były niemal puste, tylko gdzieniegdzie przemykali zaspani ludzie śpieszący na pierwszą zmianę do niedalekiej fabryki konserw. Igielski odruchowo rozejrzał się za rybakami, których widywał bladym świtem, jak w gumowych płaszczach i kaloszach zmierzają w stronę przystani, ale ci pewnie wypłynęli już na morze. Chyba że listopad nie był sezonem na ryby? Starszy sierżant powinien był już to wiedzieć, ale zawsze jakoś zapominał.

Plandeki przykrywające zamknięte budy z pamiątkami, frytkami i goframi łopotały na jesiennym wietrze, przypominając wszystkim, że lato dawno minęło. Trzy miesiące temu o tej porze na deptaku widać by już było pierwszych wczasowiczów, raźno zmierzających w kostiumach kąpielowych w stronę plaży, by zająć jak najlepsze miejsca. Teraz miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego. Wiatr szarpał dziecięcym butem, który z jakiegoś powodu zwisał z latarni, a pod zamkniętym sklepem kulił się zarośnięty mężczyzna wyglądający tak, jakby dręczył go solidny kac. Wychudzony pies obwąchiwał właśnie kępę uschłej trawy, a kiedy przejeżdżali obok, odskoczył i zaszczekał nerwowo.

– Dokąd jedziemy? – zapytał Kowalski.

– Zobaczy pan.

Starszy mężczyzna wyglądał na zdezorientowanego, może nawet lekko zaniepokojonego, i to sprawiło Igielskiemu jakąś dziecinną satysfakcję. Skręcił w stronę przystani, a potem w prawo, w stronę wyjazdu z miasta. Kowalski nie odzywał się więcej, tylko patrzył w szybę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– To tutaj – powiedział starszy sierżant, zatrzymując się przed dwupiętrowym budynkiem w kolorze przybrudzonego beżu. Napis nad wejściem głosił „Szpital Miejski w Przeradowie”.

Kowalski spojrzał zdziwiony.

– Nie rozumiem – odparł ostrożnie.

– Mówił pan, że jest chory, prawda?

– Mówiłem też, że nie mam książeczki zdrowia.

Igielski wzruszył ramionami.

– Coś się załatwi.

* * *

Pola Filipiak siedziała w holu pensjonatu Rybaczówka, patrząc na wskazówki wiszącego na ścianie zegara, które przesuwały się leniwie po tarczy. Dziesiąta siedem, dziesiąta osiem. Przeniosła wzrok na rozwieszoną na drugiej ścianie sieć, zakurzoną i wciąż lekko zalatującą rybą, potem na wypchanego turbota i serię obrazów przedstawiających port oraz kołyszące się na morzu łódki, aż wreszcie zatrzymała spojrzenie na stojącym w rogu imponującym kaktusie, który wyraźnie gryzł się z rybackim wystrojem holu.

Znajome otoczenie nie mogło jej pomóc, o dziesiątej dziesięć wróciła więc wzrokiem do leżących na biurku przygód Tytusa, Romka i A’Tomka. Stare komiksy, jeszcze z czasów, gdy chodziła do podstawówki. Kontury niektórych postaci były zaznaczone niebieskim długopisem – Pola ćwiczyła w ten sposób rysowanie, dawno temu, kiedy była dzieckiem i wydawało jej się, że ma do tego talent. Teraz skończyła dziewiętnaście lat i pozbyła się większości złudzeń, choć pod niektórymi względami, jak myślała czasem ponuro, pozostała równie głupia.

Dziesiąta piętnaście.

Nie miała pojęcia, po co właściwie tu siedzi. O tej porze roku mieli tylko dwoje gości, a szansa, że zjawi się ktoś jeszcze, była minimalna. Nie teraz, w listopadzie, który turystycznie był najbardziej martwym miesiącem ze wszystkich. Późną wiosną i latem Przeradowo było oblężone przez turystów, w grudniu pojawiali się ludzie, którzy uciekali przed świątecznymi spędami – albo przeciwnie, przed świętami spędzanymi w pustym mieszkaniu. W styczniu i w lutym przyjeżdżali ci, którym nie udało się dostać dobrego miejsca w domu wczasowym w Szczyrku czy w Zakopanem (i którzy bez większego przekonania wmawiali dzieciom, że zbieranie muszelek nad zimnym morzem to taka sama frajda jak jazda na nartach), a w kwietniu pojawiały się zielone szkoły. Ale późną jesienią nie przyjeżdżał nikt i tak naprawdę już tych dwoje gości stanowiło coś w rodzaju wymodlonego przez matkę Poli cudu. Ksawery Janeczek, który postanowił pisać tu książkę, i staruszka ze Szwecji, która przyjechała Bóg wie po co – przy czym ani jedno, ani drugie z pewnością nie potrzebowało pomocy siedzącej w holu dziewiętnastolatki. Zresztą gdyby potrzebowali, na ladzie wciśniętego w kąt biurka leżał przecież dzwonek, którego dźwięk słyszalny był doskonale w każdym pomieszczeniu na parterze.

Dziesiąta trzydzieści.

Pola zastanowiła się, czy zdołałaby wytłumaczyć to matce, ale uznała, że nie warto ryzykować. Katarzyna Filipiak na pewno od razu by zapytała, czy córka dobrze się czuje, a samopoczucie zdecydowanie nie było czymś, o czym dziewczyna chciałaby teraz rozmawiać.

Metaliczny posmak paniki wypełnił jej usta, kiedy ściągała niżej rękawy swetra w jaskrawe żółto-czarne pasy. Kupiła go tydzień temu w Gdyni, dokąd wybrały się z mamą na zakupy. Nie będzie ci pasować, powiedziała matka, ale oczywiście możesz go wziąć, jeśli chcesz. Pola uparła się wtedy, że owszem, chce, a teraz czuła, że mama jak zwykle miała rację: sweter poszerzał jej i tak już dość szeroką sylwetkę, żółty nie pasował do ziemistej cery. Brzydka dziewczyna w brzydkim swetrze, która kuliła się za każdym razem, kiedy na piętrze rozlegał się stukot obcasów.

Tuż po jedenastej drzwi się otworzyły, wpuszczając do holu powiew zimnego, wilgotnego powietrza. Pola wyćwiczonym ruchem schowała komiksy pod biurko, ale kiedy zobaczyła, że do środka wchodzi zgarbiona staruszka, wyjęła je z powrotem. Caroline Magnusson miała tak słaby wzrok, że leżące w recepcji zeszyty były dla niej niewiele więcej niż kolorową plamą.

– Jak się udał spacer? – zapytała Pola grzecznie.

Matka zawsze nalegała, aby nawiązywać z gośćmi „przyjacielskie stosunki”, tak by „czuli się jak w domu”. Myśl, że część z nich mogła cenić sobie hotelową anonimowość, najwyraźniej nie przyszła jej do głowy.

Starsza pani uśmiechnęła się z roztargnieniem.

– Dziękuję, pogoda jest całkiem ładna.

No, przynajmniej chwilowo nie leje, pomyślała Pola. Dobre i to.

– Była pani nad morzem? – ciągnęła, bez większej nadziei na sukces. Jej matka potrafiła rozmawiać z ludźmi, ona nie.

Staruszka pokręciła głową.

– Poszłam w stronę miasta.

– Aha. To… eee… znacznie bezpieczniejsza trasa.

Dziewczyna poczerwieniała, pewna, że popełniła właśnie faux pas. Choć z drugiej strony Magnusson musiała przecież zdawać sobie sprawę, że w jej wieku niebezpiecznie jest spacerować po mokrych od deszczu i morskiej wody kamieniach, nie mówiąc już o schodzeniu na plażę po stromych schodach, które jesienią pokrywała warstwa śliskiego błota. Była na wpół ślepa i miała… ile mogła mieć lat? Pola stawiała, że ponad osiemdziesiąt, ale oczywiście nie mogła wiedzieć na pewno. W rejestrze gości były wpisane tylko imię i nazwisko: Caroline Magnusson, obywatelka Szwecji. Jak na Szwedkę pani Magnusson zaskakująco dobrze mówiła po polsku, Pola założyła więc, że ma do czynienia ze swojską Karoliną, która kiedyś tam, prawdopodobnie dawno temu, wyjechała za granicę, i to było wszystko.

Odprowadziła wzrokiem staruszkę, która powoli, krok za krokiem wchodziła na pierwsze piętro. Na parterze nie było pokoi gościnnych, tylko pomieszczenia gospodarcze, niewielka jadalnia i dwupokojowy apartament, gdzie mieszkały Pola z matką. Gdy pani Magnusson zjawiła się w Rybaczówce kilka dni temu, zajeżdżając pod pensjonat wyładowaną eleganckimi torbami taksówką prosto z gdańskiego lotniska, matka Poli przywitała ją i od razu przeprosiła za brak windy. Staruszka oznajmiła wtedy, że to nie ma znaczenia – odrobina ruchu dobrze jej zrobi, a poza tym z piętra widać będzie morze.

Człap, człap, szur, szur. Powoli, ale zdecydowanie, bez zatrzymywania się, z czymś, co Pola, gdyby ktoś ją zapytał, określiłaby pewnie jako determinację. Pani Magnusson wychodziła każdego ranka po śniadaniu i czasem też po obiedzie – na godzinę, może dwie. Nigdy nie mówiła, dokąd się wybiera, a dziewczyna nie dopytywała. Jej matka prawdopodobnie potrafiłaby to zrobić tak, żeby wyszło naturalnie i grzecznie, Poli pozostawało domyślanie się, po co stara, bogata Szwedka przyjechała nad polskie morze w najbardziej deszczowym i ponurym miesiącu w roku.

O jedenastej trzydzieści, równo jak w zegarku, rozległ się dobiegający z pierwszego piętra stukot maszyny do pisania. Znak, że Ksawery Janeczek przystąpił właśnie do pracy. W połowie września, gdy pisarz się meldował, Pola liczyła po cichu na jakieś ekscesy z jego udziałem – zawsze przecież powtarzano jej, że artyści są ekscentryczni, ale Janeczek okazał się wyjątkowo nudny. Jedyną jego nietypową cechą była skłonność do wychodzenia na spacer wcześnie rano, jeszcze przed śniadaniem, ledwo na dworze się rozwidniło. Mówił, że o tej porze najlepiej mu się myśli.

Na zewnątrz znów zaczął padać deszcz, monotonne uderzenia kropli brzmiały trochę tak, jakby ktoś pukał od zewnątrz w szybę. Stuk-stuk, a potem coraz szybciej: stuk-stuk-stuk, jakby ulewa próbowała przegonić pracującą w rytmie staccato maszynę na piętrze.

Koło pierwszej do stukania deszczu i maszyny dołączyło pobrzękiwanie garnków w kuchni. W sezonie Katarzyna Filipiak zatrudniała kucharkę i dwie pokojówki, ale w pozostałe miesiące wszystko robiły z córką same. Pola pomyślała, że dziś matka nie będzie jej potrzebowała, biorąc pod uwagę, że na obiad miały być wyciągnięte z zamrażalnika pierogi. Zjedzą punktualnie o trzynastej trzydzieści razem z gośćmi, w ramach tego, co matka nazywała „nawiązywaniem przyjacielskich stosunków”, choć Pola podejrzewała, że chodzi bardziej o to, że w ich ciasnym mieszkanku nie było nawet wystarczająco dużego stołu, by rozłożyć na nim dwa talerze. Poza tym „nawiązywanie stosunków” w przypadku pani Filipiak zaskakująco często sprowadzało się do zainteresowania mężczyznami, najlepiej przystojnymi panami po trzydziestce – a jeśli tych brakowało, nieco starszy, chudy i łysiejący pisarz science fiction sprawdzał się równie dobrze.

Pola sięgnęła do szuflady po długopis i czekając na obiad, bezmyślnie bazgrała po wewnętrznej stronie okładki komiksu. Narysowała Janeczka, który wyszedł dość koślawo, a potem panią Magnusson, która wyszła nieco lepiej, choć miała dziwnie grubą szyję i zeza. Później spróbowała narysować Renię Wieczorek, ale w połowie dała sobie spokój i już tylko bezmyślnie bazgrała po kartce.

Po głowie krążyły jej pytania, które miała ochotę zadać pani Magnusson:

„Czemu przyjechała pani do Przeradowa, i to akurat w listopadzie, kiedy tu niczego ciekawego nie ma? Dokąd pani chodzi rano i po południu? Jak to jest, kiedy w czasie wojny spadają bomby i giną ludzie?”

I pytania, które mogłaby zadać Janeczkowi:

„O czym jest pana nowa książka? Moja mama mówiła, że o kosmitach napadających na Ziemię, to prawda? Czy ci kosmici zabijają ludzi? Czy jest przy tym dużo krwi?”

Do trzynastej trzydzieści brakowało dziesięciu minut, gdy drzwi otworzyły się ponownie i do holu weszła kobieta trzymająca wielkie kartonowe pudło. Pola zastygła z na wpół otwartymi ustami i – była o tym przekonana – z wyjątkowo głupim wyrazem twarzy. Nie zdążyła schować komiksów, nie zdążyła nawet o tym pomyśleć.

– Pomożesz mi? – wysapała kobieta i dopiero wtedy dziewczyna podbiegła, by wziąć pudło. Było ciężkie i mokre od deszczu. Pola postawiła je na podłodze i przez chwilę, zdecydowanie zbyt długą, patrzyła na wysypujące się ze środka wilgotne zeszyty szkolne i podręczniki. Nie chciała patrzeć na kobietę, która przyniosła paczkę, ale wreszcie przyszła ta chwila, kiedy musiała unieść wzrok i spojrzeć.

Pani Wieczorek schudła, odkąd Pola ostatni raz ją widziała, i postarzała się: wyglądała teraz na zmęczoną życiem sześćdziesięciolatkę, a nie na energiczną, elegancką panią po czterdziestce, którą była jeszcze pięć tygodni temu. Jasne włosy z ciemnymi odrostami związała w coś, co miało być chyba kokiem, ale wyglądało bardziej jak wronie gniazdo, na wargach widniał niedbały, ciągnący się aż na podbródek ślad różowej szminki. Ale najbardziej rzucały się w oczy dziwnie rozbiegany wzrok i nerwowy tik w lewej powiece. Skurcz, rozkurcz, skurcz…

– To dla ciebie – powiedziała, nie patrząc na dziewczynę. – Postanowiłam rozdać rzeczy Reni. Tak się robi, prawda? Jej ubrania nie będą na ciebie pasować, ale książki mogą się przydać.

Mówiła szybko, nieco bezładnie, wciąż nie patrząc na Polę, jakby rzucała słowa w biegu, spiesząc się na jakieś ważne spotkanie. Dziewczyna zamrugała, oblizując wyschnięte nagle usta.

– Nie mogę… – odparła, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. – Na pewno jest ktoś inny…

– Byłyście przyjaciółkami, a Renia zawsze tak ciepło o tobie mówiła. Te rzeczy są dla ciebie.

Było jasne, że kobieta nie przyjmie odmowy, zresztą Pola nigdy nie była dobra w odmawianiu. I co mogłaby w takiej sytuacji powiedzieć? Że pani Wieczorek ma informacje nieaktualne od dobrych dziesięciu lat? Renia i Pola, owszem, były przyjaciółkami – w przedszkolu i w pierwszych klasach podstawówki. Potem spotykały się przez jakiś czas w liceum, tylko dlatego, że Regina udzielała Poli korepetycji z matematyki, ale i to się skończyło – wtedy, po tamtym dniu, o którym dziewczyna tak bardzo nie chciała myśleć.

– Dla ciebie – powtórzyła pani Wieczorek z uporem, jakby to był rodzaj jakiegoś osobliwego zaklęcia. – Bo ją lubiłaś.

Nieprawda, pomyślała Pola, kiedy kobieta wyszła, zamykając za sobą drzwi. Pozostały po niej mokre ślady w holu, zapach deszczu i to wielkie, rozpadające się od wilgoci pudło, pełne przemokniętych książek i Bóg wie czego jeszcze.

Wcale jej nie lubiłam. Tak naprawdę chyba jej nienawidziłam.

* * *

Edward Nowacki, pulchny mężczyzna w okularach, z wianuszkiem siwoblond włosów otaczających rozległą łysinę, był już w pracy i na widok Igielskiego uniósł wzrok znad rozłożonych na biurku papierów.

– O! – powiedział. – Co cię przywiało o takiej porze? Problemy ze snem? A może postanowiłeś wreszcie schudnąć? Maria przekarmiła cię tymi wszystkimi pierogami, co?

Temat tuszy Igielskiego – nie tak wielkiej swoją drogą, ot, kilka dodatkowych kilogramów tam, gdzie parę lat temu znajdowały się jeszcze mięśnie – był stałym tematem żartów Nowackiego, tak samo zresztą jak i kuchnia Nowackiej, która co tydzień zapraszała Igielskiego na obiad. Pani Maria gotowała dobrze, ale faktycznie bardzo tłusto.

– Mam sprawę. – Starszy sierżant zamknął za sobą drzwi. – Chciałbym, żebyś przyjął na oddział pewnego mężczyznę i potrzymał go przez jakiś czas. To włóczęga bez stałego miejsca zamieszkania i bez dokumentów, ale da się to chyba jakoś załatwić?

Nowacki zdjął okulary i przetarł je połą koszuli. Bez nich jego twarz wyglądała zaskakująco bezbronnie, jak twarz dużego, przedwcześnie postarzałego dziecka.

– Da się, co się ma nie dać. Mam go przyjąć do siebie na psychiatrię? To wariat?

Igielski zawahał się.

– Może, chociaż diabli wiedzą. W każdym razie facet przyznał się do sześciu morderstw, w tym do zabójstwa Reginy Wieczorek.

– Nie powinniście w takim razie go aresztować?

– To nie takie proste. Nie mamy żadnego dowodu, że mówi prawdę, a sprawa jest już zamknięta. Mogę go przymknąć za brak dokumentów, ale wtedy i tak wyjdzie po czterdziestu ośmiu godzinach, chyba że prokurator postawi mu zarzuty. Dlatego wolałbym, żeby został tutaj, przynajmniej będę wiedział, gdzie go znaleźć. Przy okazji możesz go wysłać na badania, bo facet twierdzi też, że ma raka.

– Jeśli ten człowiek zechce opuścić szpital, nie będę go mógł zatrzymać.

– Wiem. – Igielski skinął głową. – Ale nie wydaje mi się, żeby chciał uciec.

– Jest niebezpieczny?

Starszy sierżant zawahał się.

– Nie wiem. Prawdopodobnie nie, ale jest niewielka szansa, że naprawdę kogoś zabił. Dlatego zrozumiem, jeśli odmówisz.

Nowacki wzruszył ramionami.

– Nie z takimi już sobie radziliśmy. W razie czego przypniemy go pasami do łóżka i podamy takie środki, że gość nie pozna samego siebie w lustrze. Gdzie on jest?

– Czeka na korytarzu.

Nowacki wstał zza biurka. Idąc do drzwi, odwrócił się jeszcze w stronę starszego sierżanta.

– Mam jeden warunek – powiedział. – Wpadniesz dziś do mnie po południu, jak skończę pracę, i wszystko opowiesz. Mojej żony nie będzie, ale obiecała zostawić na piecu coś do jedzenia. Krwawe szczegóły w towarzystwie krwawej kiszki, co ty na to?

* * *

Pola schowała pudło w swoim niewielkim pokoiku – matka prawdopodobnie i tak je znajdzie, ale jeśli dziewczyna będzie miała odrobinę szczęścia, stanie się to raczej później niż wcześniej. Nie chciała w tej chwili odpowiadać na pytania, skąd ma te wszystkie rzeczy ani jakim cudem pani Wieczorek uznała ją za przyjaciółkę zmarłej córki.

Na obiad zdążyła w ostatniej chwili, ale na wszelki wypadek przeprosiła, jakby się spóźniła. Najchętniej jadałaby posiłki w swoim pokoju, wiedziała jednak, że nie ma na to szans. I oczywiście nie zadała żadnego ze swoich pytań, chociaż czasem kusiło ją, by to zrobić – tylko po to, żeby zobaczyć ich miny.

Zjadła szybko, przez cały czas pilnując, by rękawy swetra zakrywały jej nadgarstki, po czym poprosiła o zgodę na wstanie od stołu. Matka spojrzała z troską, a jednocześnie uważnie, jakby oceniała wadliwy egzemplarz, i skinęła głową. Katarzyna Filipiak była elegancką, zadbaną kobietą, wciąż ładną, choć zgrabna figura zaczynała się już trochę rozlewać. Polę uderzyła myśl, że jeszcze do niedawna jej mama i pani Wieczorek wyglądały bardzo podobnie: obie wysokie, farbowane blondynki w zachodnich ubraniach, zawsze starannie umalowane. Jak siostry, starsza i młodsza, które lubiły spotykać się od czasu do czasu i plotkować przy kawie. Tyle że te spotkania skończyły się wraz ze śmiercią Reni, a obu kobiet nikt już nie wziąłby za rodzeństwo.

Dziewczyna wyszła, starannie zamykając za sobą jadalnię, przeszła parę kroków, a potem wróciła na palcach i przyłożyła ucho do drzwi. Podsłuchiwanie nie było czymś, co jej matka by pochwalała, ale Pola miała tyle wad, że jedna więcej nie robiła różnicy.

– Moja córka to bardzo wrażliwa dziewczyna – mówiła pani Filipiak. – I jednocześnie bardzo trudna. Ma Problemy, rozumieją państwo.

Słowo „Problemy” (Pola wyraźnie słyszała wielką literę) zawierało całą gamę emocji: ostrzeżenie, by goście nie dopytywali o więcej, a jednocześnie sugestię, że pani Filipiak jest bardzo dzielna, bo z problemami córki sobie radzi. Była tam też inna sugestia: że problemy to coś niezwykłego, niemal godnego zazdrości. Nie każdy człowiek może takie mieć, dawał do zrozumienia jej ton. Kiedyś Pola poczułaby wdzięczność, ale od dawna wiedziała już, że to nie ma nic wspólnego z nią: Katarzyna Filipiak w swoim mniemaniu była zbyt dobra, by mieć zwyczajną brzydką córkę ze zwyczajnymi brzydkimi problemami.

Dziewczyna wróciła na swoje miejsce w holu: o szesnastej będzie miała wolne, choć i tak nie wiedziała, co zrobić z resztą popołudnia i całym długim, nudnym wieczorem.

* * *

Gdy Igielski wrócił do komendy, z piętra zbiegał właśnie jeden z młodszych milicjantów, z pokoju Krawczyka i Jacha dobiegało stukanie na maszynie, a na ławce w korytarzu siedziała sztywno wyprostowana staruszka z zaciętym wyrazem twarzy. Stara Chojniakowa, którą dobrze znał. Powiedział jej „dzień dobry”, a potem, zanim kobieta zdążyła otworzyć usta, przemknął do pokoju, który współdzielił z kapralem Bąkiem.

W środku, rozparty za biurkiem, siedział kapitan Wiesław Rychert. Był to chudy mężczyzna z ziemistą cerą i szarymi wąsami, które wyglądały, jakby pod nosem zmarła mu mysz. Okrągłe oczy wpatrywały się w Igielskiego podejrzliwie.

– Nie było cię – oznajmił, zupełnie jakby dokonywał dedukcji na miarę Sherlocka Holmesa. – Przyszedłem, a ciebie nie było. Poszedłeś się napić? Wiesz, że mam do ciebie słabość i mogę tolerować kieliszek czy dwa po pracy, ale nie toleruję…

– Musiałem zawieźć człowieka do szpitala – przerwał mu Igielski, a potem dodał szybko: – Jan Kowalski, bez dokumentów, pracy i stałego miejsca zameldowania. Przyznał się do zabójstwa Reginy Wieczorek, a także kilku innych dziewczyn z Przeradowa na przestrzeni ostatnich trzydziestu pięciu lat. W biurku są jego zeznania. Potem źle się poczuł – starszy sierżant uznał za stosowne nieco minąć się z prawdą – więc zabrałem go na dyżur.

Kapitan milczał, mrugając powoli i sennie jak sowa. Igielski nie przepadał za komendantem – Rychert był hipokrytą i służbistą jednocześnie, nieustannie wprawianym w zły humor przez piątkę hałaśliwych dzieci, zołzowatą żonę i, jak głosiła plotka, wymagającą kochankę. Mimo to starszy sierżant miał do niego odrobinę szacunku. A przynajmniej starał się mieć, choć starania te ostatnio coraz częściej były wystawiane na próbę.

– W biurku jest jego zeznanie – powtórzył, gdy nie doczekał się ze strony przełożonego żadnej odpowiedzi.

Rychert sięgnął do szuflady i zaczął czytać. Igielski w tym czasie zrobił sobie kolejną szklankę herbaty, a potem zjadł zachomikowaną na czarną godzinę kanapkę z salcesonem. Żałował, że nie ma porządnej, mocnej kawy. Po bezsennej nocy oczy zaczynały mu się kleić, poszedł więc do łazienki, gdzie przemył twarz zimną wodą. Podziałało lepiej niż kofeina. Przejrzał się w lustrze, zauważając worki pod oczami i poszarzałą cerę. Powinien zacząć zdrowo jeść i ćwiczyć. Po rozstaniu z Beatą przestał o siebie dbać. Nie załamał się, kiedy został sam, wręcz przeciwnie – zazwyczaj całkiem szczerze uważał, że radzi sobie świetnie: prasował koszule, które niegdyś prasowała ona, nie spóźniał się do pracy, a nawet przez jakiś czas chodził na niezobowiązujące randki z sekretarką z wydziału dróg i mostów. Żal jednak jakimś podstępnym sposobem i tak zdołał wyryć na jego twarzy kilka dodatkowych zmarszczek i niepokojąco powiększył czoło pod coraz wyraźniej rzednącymi włosami. Igielski wciąż był przystojnym mężczyzną, wciąż mógł podobać się kobietom – niektóre nadto wyraźnie dawały mu to do zrozumienia – ale czasami, zwłaszcza rano, w takich chwilach jak ta, miał wrażenie, że od człowieka, którym był jeszcze niedawno, dzielą go lata świetlne.

Wytarł twarz ręcznikiem i wrócił do pokoju. Rychert odkładał właśnie na biurko plik kartek. Ułożył je w schludny stosik, po czym postukał w tę leżącą na wierzchu długim, nieco pożółkłym paznokciem.

– To stek bzdur – oznajmił. – Jakiś facet zjawia się znikąd i opowiada, że zamordował Reginę Wieczorek i jeszcze jakieś dziewczyny, o których nigdy nie słyszeliśmy? Bzdury. Wina Białego jest niepodważalna. Żaden sprytny adwokat chłopaka nie wybroni.

– Wiem, jak to brzmi, ale mimo wszystko… – Igielski czuł ku swojemu niezadowoleniu, że zaczyna się pocić. Był zmęczony i najchętniej poszedłby do domu. Właściwie po co teraz walczył? Z czystej przekory, bo nie lubił przełożonego? Z jakiegoś osobliwego poczucia obowiązku? Przecież kapitan miał rację, to zeznanie było bełkotem – …chciałbym sprawdzić chociaż kwestię tego łańcuszka. Może ktoś go rozpozna. I sprawdziłbym jeszcze, czy nie było tu wcześniej jakichś niewyjaśnionych zaginięć.

– W każdym mieście zdarzają się od czasu do czasu niewyjaśnione zaginięcia. To o niczym nie świadczy.

Rychert westchnął, wciąż nerwowo stukając w plik papierów. Starszy sierżant dobrze wiedział, o co chodzi – rozwiązanie sprawy zabójstwa Reginy Wieczorek było największym jak dotąd sukcesem kapitana. Dostał oficjalną pochwałę, a nieoficjalnie mówiło się o awansie i stanowisku w jakimś większym mieście. Wymagająca kochanka, o ile Igielski wiedział, również zjawiła się kilka dni po zatrzymaniu Andrzeja Białego. Gdyby teraz okazało się, że aresztowali niewłaściwego człowieka, to wszystko poszłoby w diabły.

Patrzył więc, jak na twarzy przełożonego walczą sprzeczne uczucia. Jeśli każe mi dać sobie spokój, pomyślał, zadzwonię do Nowackiego i powiem mu, żeby zrobił z Kowalskim, co chce. Potem pójdę spać, a jak się obudzę, zjem obiad w Ormiańskiej i wybiorę się do kina. Nowacki pewnie się obrazi, ale co tam, szybko mu przejdzie.

Rychert najwyraźniej podjął wreszcie decyzję, bo przestał stukać paznokciem.

– Naszym obowiązkiem jako organów ścigania jest sprawdzić każdą poszlakę, nawet jeśli wydaje się kompletnie niewiarygodna. Z drugiej strony – chrząknął – mamy też obowiązek oddzielać sprawy ważne od mniej ważnych i nie poświęcać tym ostatnim zbyt wiele uwagi, bo inaczej odbywałoby się to kosztem tych pierwszych. Rozumiesz?

Igielski skinął głową. Miał zająć się tą sprawą, ale nieszczególnie intensywnie – ot, na tyle, żeby zachować pozory, a jednocześnie żeby, broń Boże, niczego ważnego nie znaleźć.

* * *

Ostatecznie Pola spakowała do torby wypożyczone książki i w zacinającym deszczu, skulona pod szarpanym wiatrem parasolem, powędrowała do biblioteki, gdzie zamieniła dwa tomy Przeminęło z wiatrem na trzy Władcy Pierścieni. Wszystkie już czytała, ale w bibliotece nie było szans na nowości, a Tolkien zawsze poprawiał jej humor. Wzięła też romans dla matki i pod wpływem impulsu powieść science fiction zatytułowaną Cylinder van Troffa. Nie wyglądała zbyt ciekawie, ale może matka zechce ją przeczytać, żeby mieć o czym rozmawiać z Janeczkiem.

Potem, również pod wpływem impulsu, skręciła na drogę prowadzącą w stronę cmentarza. Deszcz wciąż wściekle uderzał w czaszę parasola, a brodzące w głębokich błotnistych kałużach jaskrawożółte kalosze Poli były jedyną plamą koloru na tle wszechobecnej jesiennej szarości. Dziewczyna minęła kilka zamkniętych budek z pamiątkami, jedną, również zamkniętą, smażalnię ryb i sklep spożywczy, dla odmiany otwarty, choć w środku nie było żadnego klienta. Pomachała przez szybę znudzonej nastolatce za ladą, ale ta, zajęta lekturą „Przyjaciółki”, nawet jej nie zauważyła. Jeszcze niedawno Pola siedziała z Zuzą w jednej ławce i odpisywała od niej zadania z biologii, teraz ich drogi rozeszły się bezpowrotnie.

Pola tęskniła za czasami, kiedy chodziła do szkoły. Nie dlatego, że ją lubiła, wręcz przeciwnie – zdarzały się poranki, kiedy na samą myśl o lekcjach robiło jej się niedobrze. Ale tamto cierpienie przynajmniej miało jakiś sens, dawało nadzieję, że kiedyś będzie lepiej. Jak wizyta u dentysty, którą trzeba przetrwać. Wytrzymać do osiemnastki i do matury: magicznej granicy dorosłości, która zmienia brzydkie kaczątka w piękne łabędzie. Tyle że w przypadku Poli żadna zmiana nie nastąpiła. Jej koleżanki zaręczały się, wychodziły za mąż, znajdowały sobie pracę albo przeciwnie: decydowały się zostać w domu i wychowywać dzieci (dwie z nich w pół roku zdążyły już zajść w ciążę) i tylko Pola miała poczucie, że wciąż jest dzieckiem, nieporadnie próbującym udawać kobietę. Jakby istniał jakiś tajemniczy klucz do dorosłości, który wszyscy z wyjątkiem niej znajdowali z taką łatwością.

Skrzypnęła cmentarna furtka i dziewczyna wkroczyła na błotnistą ścieżkę prowadzącą między moknącymi w deszczu nagrobkami. Grób Reni znajdował się blisko wejścia, piąty z lewej. Łatwo go było rozpoznać, bo całą płytę pokrywały wypalone znicze: dwa dni temu, na Wszystkich Świętych, miejsce ostatniego spoczynku zamordowanej dziewczyny było lepiej oświetlone niż stojący na środku cmentarza krzyż, pod którym ludzie zwyczajowo zapalali świece. Prawdziwa rzeka świateł, spływająca z płyty nagrobnej aż na ścieżkę. Pola pamiętała, że patrzyła na te światła i wyobrażała sobie, że każde z nich coś symbolizuje: czasem miłość i żal, ale zdecydowanie częściej strach i wściekłość. Teraz część lampek leżała na płycie przewrócona przez wiatr, a w tych, które wciąż stały, zebrała się woda. Przemoczony miś opierał się plecami o napis Regina Wieczorek 1968–1986. Bóg tak chciał, wyżej widniało zdjęcie ślicznej blondyneczki z dołkami w policzkach i kręcącymi się nad czołem włosami. Renia, najlepsza uczennica w całym liceum i przewodnicząca samorządu uczniowskiego, która zawsze pierwsza zgłaszała się do odpowiedzi i miała gładką cerę nawet wtedy, kiedy wszystkie dziewczyny w pierwszej klasie chodziły obsypane pryszczami, która nigdy nie pyskowała nauczycielom i nie brała udziału w imprezach – a jeśli nawet, to wracała z nich pachnąca i świeża, a nie wymięta, śmierdząca dymem i wymiocinami.

Prawdziwy pieprzony ideał.

– Cześć.

Pola drgnęła, gdy usłyszała za plecami zachrypnięty głos. Odwróciła się. Chłopak, który stał za nią, nie miał parasola ani kaloszy, ciemnoblond włosy kleiły mu się do czoła, a lekka, bardziej letnia niż jesienna kurtka, była cała przemoknięta. W ręku trzymał papierosa, też mokrego, i patrzył na niego smętnym wzrokiem, jakby właśnie do niego dotarło, że z palenia nici.

– Kurwa, ale pogoda, nie? Co tam u ciebie?

– Nic. – Wzruszyła ramionami.

– Stara bida, co?

– Aha.

– Dobrze, że nie nowa. – Łukasz Woźniak wyszczerzył górne jedynki, które zdecydowanie wymagały interwencji dentysty.

Pola i Łukasz chodzili razem do liceum przez pierwsze dwa lata – potem chłopak rzucił naukę i od tego czasu widywano go głównie pod sklepem z butelką piwa w ręku. Pola pamiętała, jak swego czasu śmiała się z niego z koleżankami, odprawiając rytuał dziobania słabszych właściwy nastolatkom. Teraz nie było jej do śmiechu.

– Szkoda laski, nie? Fajna z niej dziewczyna była.

Skinęła głową, w milczeniu zgadzając się z tym osobliwym epitafium.

– Petrol widział zdjęcia i mówił, że po śmierci wyglądała paskudnie. Znasz Petrola?

– Tak sobie.

Sebastian Paszko, zwany z jakiegoś powodu Petrolem, był trzy lata starszy i kiedy Pola zaczynała liceum, on już dawno pracował. Albo przynajmniej udawał, że pracuje.

Łukasz spojrzał raz jeszcze na papierosa, a potem zniechęcony rzucił go na ziemię, gdzie biel papierowej otoczki natychmiast zniknęła w błotnistej brei.

– Biały to świr. Kurwa, wiedziałem o tym od początku. Gość zbierał zdjęcia martwych zwierząt, wiedziałaś o tym?

– Andrzej nie jest świrem.

– Zabił Renię, nie?

Pola zacisnęła usta. Nigdy nie potrafiła się kłócić, zresztą nie miała przecież żadnych argumentów. Nikt w Przeradowie nie wątpił w winę Andrzeja Białego.

– Często tu przychodzisz? – zmieniła temat.

– Czasem. – Tym razem to chłopak wzruszył ramionami. – Tu jest spokój, nie? Można obalić piwko albo zajarać szluga. Wpadnij kiedyś, to może się podzielę.

Pola prawie się uśmiechnęła na myśl, jaką minę zrobiłaby Katarzyna Filipiak, gdyby córka oznajmiła jej, że wybiera się na cmentarz „obalić piwko”.

– Może wpadnę.

– Spoko. Jak coś, to mnie znajdziesz. Zawsze byłaś w porządku, nie? Nie zadzierałaś nosa, jak niektóre.

– Jak Renia? – Pola niemal desperacko pragnęła usłyszeć o zmarłej dziewczynie coś negatywnego, ale Łukasz tylko pokręcił głową.

– Ona była w porządku.

W jego głosie zabrzmiał nieoczekiwany smutek. On też był w niej zakochany, pomyślała Pola w nagłym przypływie złości. Jak wszyscy chłopcy w podstawówce i potem w liceum. I część nauczycieli pewnie też.

– To cześć – powiedziała sztywno. – Muszę lecieć.

Kiedy otwierała furtkę, obejrzała się jeszcze za siebie. Chłopak wciąż stał przy grobie zgarbiony, moknąc w deszczu. Wyglądał na nieszczęśliwego, ale Poli ani przez chwilę nie było go żal.

* * *

Starszy sierżant wrócił do domu, przespał się sześć godzin i zrobił szybkie zakupy: chleb, mleko, parę jajek. Obiady i tak jadał albo na mieście, albo u Nowackiego. Smutek pustego mieszkania zawsze go przygnębiał, uciekał więc stąd, kiedy tylko mógł. Do pracy, do kina, do biblioteki albo do knajpy, gdzie godzinami przesiadywał nad jednym piwem. Kiedy była tu Beata, mieszkanie wydawało się jaśniejsze, przyjaźniejsze. Teraz Igielski dostrzegał całą jego brzydotę: poszarzałą tapetę, którą dawno powinien był zmienić, tapczan z narzutą we wściekle rudym kolorze i chyboczący się nocny stolik. Ich meble były starociami, które dawno temu ze śmiechem zbierali po znajomych Beaty. Wtedy nie przeszkadzała im ani ciasnota kawalerki, ani niedobrane sprzęty. To przecież i tak miało być tylko na chwilę, ot, miejsce, żeby przeczekać, zanim znajdą coś większego, zanim urodzą się dzieci. Tylko że nie było ani większego mieszkania, ani dzieci, a Beata odeszła pewnego dnia, zostawiając kartkę na chyboczącym się nocnym stoliku. Część jej rzeczy, spakowanych w turystyczną torbę, wciąż leżała w kącie, pokrywając się kurzem. Jakieś płyty, buty, których nigdy nie lubiła, trochę na wpół zużytych słoiczków z kosmetykami. I gliniana figurka górala z fajką, którą dziewczyna kupiła podczas urlopu w Zakopanem, a która w jej nowym lepszym życiu najwyraźniej okazała się niepotrzebna. Powinien to wszystko wyrzucić albo oddać komuś, ale jakoś nie miał serca.

Włożył zakupy do lodówki, zmył talerze po wczorajszej kolacji, a potem zrobił pranie. Kiedy skończył, dochodziła szesnasta. Przyczesał włosy, założył świeżą koszulę i wyszedł. Nowacki mieszkał daleko, na obrzeżach Przeradowa, ale Igielski nie chciał ani brać taksówki, ani łapać jednego z rzadko kursujących autobusów, które krążyły między miasteczkiem a sąsiednimi wsiami. Uznał, że przechadzka dobrze mu zrobi, naciągnął więc na głowę kaptur kurtki i szedł szybkim krokiem w zacinającej drobnej mżawce. Przejeżdżające obok samochody chlapały błotem, na chodniku rozlewały się wielkie mętne kałuże, w których rozkwitały kręgi deszczowej wody. W oddali słyszał huk fal rozbijających się o nabrzeże. Pod wpływem impulsu skręcił i poszedł dłuższą drogą, najpierw przez las, a potem wzdłuż kamienistej plaży. Morze miało ołowiany kolor, z pióropuszami białej piany, którą porywisty wiatr pędził w stronę brzegu. Pachniało solą i gnijącymi wodorostami. Minął dwie dziewczynki w kaloszach i obszernych płaszczach przeciwdeszczowych, szukające muszelek albo bursztynów. Ostrzegł je, żeby nie podchodziły zbyt blisko wody, a one gorliwie pokiwały głowami i powiedziały „Tak, proszę pana”, ale kiedy się odwrócił, znowu biegały tuż przy linii, gdzie sięgały fale. Dzieci.

Dotarł do miejsca, w którym ponad miesiąc temu znaleźli ciało Reginy, i zatrzymał się na moment. Wtedy, pod koniec września, plaża wyglądała zupełnie inaczej: świeciło słońce, a morze było spokojne. Przez chwilę próbował odtworzyć obraz, który wtedy ujrzał, ale część szczegółów – tych, co do których był przekonany, że zostaną z nim do końca życia – już zatarła się we wspomnieniach. Leżała bliżej wody czy bliżej lasu? Jak miała ułożone ręce? Pamiętał niebieski płaszcz i jasne, rozrzucone na kamieniach włosy, pamiętał, że dziewczynie brakowało prawego buta, którego nigdy nie znaleźli – prawdopodobnie zabrały go fale. I pamiętał mewę, która usiadła na twarzy zmarłej i z wyraźną ciekawością dziobnęła ją w nos.

Deszcz z każdą chwilą padał coraz mocniej. Igielski pochylił się i walcząc z wiatrem, poszedł dalej. Dwadzieścia minut później w mokrych spodniach i kompletnie przemoczonych butach zastukał do drzwi przedwojennej willi. Nowacki otworzył niemal natychmiast.

– Wchodź – powiedział. – Jak ty wyglądasz? Czekaj, dam ci coś suchego do przebrania.

Igielski próbował protestować, ale gospodarz nie słuchał. Przyniósł spodnie dresowe i ciepłe skarpetki, które gość z ulgą założył. W domu pachniało świeżo upieczonym ciastem. Starszy sierżant wszedł do pokoju, gdzie cicho szumiał telewizor, i zapadł się w miękką kanapę, podczas gdy Nowacki krzątał się, przynosząc talerze i sztućce.

– Pomóc ci? – zapytał Igielski, ale gospodarz pokręcił głową.

– Siedź, dam sobie radę. Jeszcze taki stary nie jestem. Zjemy tutaj, co? Stół w gościnnym jest trochę za duży na dwie osoby.

– Jasne. – Sierżant lubił ten pokój, niewielki w porównaniu z innymi pomieszczeniami w willi, wypełniony ciężkimi orzechowymi meblami i z grubym dywanem na podłodze. Na ścianach wisiały szkice przedstawiające drapieżne ptaki, podpisane łacińskimi nazwami. Accipiter gentilis. Falco peregrinus.

– Piwa?

– Pewnie.

Barek Nowackiego był pełen drogich alkoholi, które lekarz dostawał od wdzięcznych rodzin pacjentów, ale i on, i jego gość woleli zwyczajne piwo. Była to jedna z rzeczy, które swego czasu ich do siebie zbliżyły.

Na stoliku wylądowała gorąca kaszanka, a Igielski dopiero teraz poczuł, jaki jest głodny. Jadł, niemal parząc sobie usta, i popijał piwem. Przez dłuższą chwilę w pokoju panowała cisza przerywana tylko dźwiękiem widelców drapiących o talerze, a w tle słychać było monotonny szum deszczu i szmer gałęzi ocierających się o szyby. Starszy sierżant myślał o całym tym wielkim domu i jeszcze większym zarośniętym ogrodzie, który dla pięciorga wnucząt doktorostwa musiał być prawdziwą dżunglą. Kiedyś wyobrażał sobie, że za dwadzieścia pięć lat będzie taki jak Edward Nowacki: szanowany obywatel, dom wypełniony zapachem świeżego ciasta, żona w czystym fartuszku witająca męża pocałunkiem, trójka dzieci i kilkoro wnuków. Spokojne życie w spokojnym cichym miasteczku, gdzie największym problemem były rozrabiające wieczorami nastolatki, a największym źródłem plotek proboszcz sypiający ze swoją gospodynią.

Wiedział, że to banalne marzenia, ale w głębi duszy, choć nigdy się nikomu do tego nie przyznał, był trochę dumny z tej swojej sympatii dla zwyczajności. Ludzie gonili nie wiadomo za czym, a przecież tak naprawdę mało kto był stworzony do czegoś bardziej oryginalnego niż przeciętność. Piękne kobiety, przygody i skomplikowane zagadki – wszystko to było dobre w książkach, ale nie w życiu. Im szybciej człowiek to zaakceptował, tym lepiej dla niego.

Nowacki wymienił brudne talerze na czyste i przyniósł blachę drożdżowego ciasta ze śliwkami i kruszonką. Nałożył sobie kawałek, po czym rozparł się wygodnie w fotelu.

– Wysłałem dzisiaj tego twojego Kowalskiego na internę i tam zrobili mu parę badań – powiedział. – Ale na wyniki trzeba będzie poczekać.

– Teraz niczego nie można powiedzieć? Jak na kogoś, komu zostało parę miesięcy życia, facet wygląda dość zdrowo.

Lekarz wzruszył ramionami.

– Podobno przy raku trzustki zdarza się, że długo nie ma żadnych poważnych objawów: ot, niestrawność, ból w nadbrzuszu po posiłkach czy biegunka. Tacy pacjenci dopiero w ostatnich tygodniach życia potrzebują morfiny. Dlatego owszem, Kowalski może umierać, ale równie dobrze może się okazać, że facet ma zwyczajną chorobę wrzodową albo po prostu zmyśla. To wróżenie z fusów. Pogadamy, jak będą wyniki. Nawiasem mówiąc, potem powiem ci coś ciekawego.

– Co takiego?

– Potem, powiedziałem. – Nowacki uśmiechnął się szelmowsko. – Obiecałeś mi krwawe szczegóły, pamiętasz?

– Najpierw powiedz, czy twoim zdaniem Kowalski jest wariatem, czy nie. I nie wykręcaj się, że to skomplikowana sprawa i nie można tego tak po prostu ocenić.

– Kiedy to prawda, że takie sprawy bywają skomplikowane i trudne do oceny. Ale jeśli chcesz znać moje prywatne zdanie…

– Chcę.

– Facet jest normalny jak ty czy ja. Tylko pamiętaj, że to nieoficjalna opinia.

– Będę pamiętał. – Igielski dolał sobie jeszcze piwa, a potem streścił zeznania nocnego gościa. Lekarz słuchał uważnie, nie przerywając, od czasu do czasu tylko w zamyśleniu pocierał podbródek.

– Brzmi dość fantastycznie – oznajmił, kiedy starszy sierżant skończył. – I jeszcze to nazwisko, Jan Kowalski. Jakby rzucał nam w twarz, że cała ta historia jest wymyślona.

– Wiem.

– …a jednak jest w niej coś, co nie daje ci spokoju. Inaczej byś do mnie nie przyszedł.

Igielski potarł czoło.

– Nie mam pojęcia, co o tym myśleć – przyznał. – On nie może mówić prawdy, ale z drugiej strony…

– Z drugiej strony? – podchwycił lekarz.

– Nie widzę powodu, dla którego miałby zmyślać, i to mnie męczy. Gdyby ten człowiek był czterdzieści lat młodszy, podejrzewałbym, że to jakiś głupi zakład. Ale w tym wieku nikt przecież nie robi młodzieńczych dowcipów. Na wariata też nie wygląda. Myślałem, że może próbuje kogoś kryć, ale to też nie ma sensu. Sprawa jest zamknięta, a gdyby Kowalski chciał wyciągnąć Białego z aresztu, zgłosiłby się wcześniej, od razu kiedy chłopaka zatrzymaliśmy. Poza tym gdyby kogoś krył, przyznałby się tylko do morderstwa Reginy. Opowiadanie o dziewczynach, które zabił wcześniej, sprawia tylko, że cała ta historia jest jeszcze mniej wiarygodna. Jedyne wyjaśnienie, jakie widzę, jest takie…

– Że Kowalski mówi prawdę?

Igielski z niechęcią skinął głową.

– A twoim zdaniem to niemożliwe? – Nowacki pochylił się do przodu. – Spróbujmy się zastanowić nad wszystkim po kolei. Na początek ta sprawa z dokumentami. Są ludzie, którzy żyją poza systemem, prawda?

– Przez trzydzieści lat? I przez ten czas nikt nigdy nie sprawdził mu dowodu? Nawet w stanie wojennym?

– Kowalski sam przecież powiedział, że zawsze starał się być ostrożny. Jeśli nie wychylał wtedy nosa z domu, czy gdzie tam mieszkał, to był bezpieczny.

– I przez te wszystkie lata bezkarnie zabijał dziewczyny?

Lekarz wzruszył ramionami.

– Za pierwszym razem miał zwyczajnie szczęście. Przyjechał tu we wrześniu, a to idealny moment: na plaży nie ma już tłumu wczasowiczów, bo morze jest zimne, a jednocześnie do Przeradowa od czasu do czasu przyjeżdżają jeszcze turyści, działa większość knajp i restauracji, więc obca twarz na ulicy nie będzie się rzucać w oczy.

Igielski znowu skinął głową, tym razem z nieco mniejszym ociąganiem.

– Przypadkiem też wybiera idealne miejsce na morderstwo. Odludny las i zatoczka, w której cumuje kilka łodzi. Swoją drogą, interesowałeś się, do kogo należą te łódki? I czy trzydzieści pięć lat temu też tam były?

– Nie, ale popytam miejscowych. Chociaż wątpię, czy po tylu latach ktoś będzie pamiętał.

– W porządku, zostawmy to na razie. Kowalski, czy jak on się tam naprawdę nazywa, zabija dziewczynę i morderstwo uchodzi mu na sucho. Osiemnastolatki prawdopodobnie nikt jakoś intensywnie nie szukał, zwłaszcza tuż po wojnie, kiedy ludzie mieli ważniejsze rzeczy na głowach. A to była sierota, na której nikomu tak naprawdę nie zależało.

Starszy sierżant przytaknął po raz trzeci.

– Nie wiem, jak Kowalski wyglądał w czasach młodości, ale teraz jest na tyle mało charakterystyczny, że nie zwraca na siebie uwagi…

– Mnie się wydał dość charakterystyczny – zaprotestował Igielski.

– Jest charakterystyczny, kiedy zaczyna się odzywać. Mówi jak człowiek wykształcony, zauważyłeś? I ta jego arystokratyczna poza. To się rzuca w oczy, zwłaszcza w kontraście do zniszczonych ubrań. Ale gdybyś zobaczył go po prostu na ulicy, tobyś nie zwrócił na niego uwagi. Ot, zwyczajny stary, biednie ubrany człowiek, jakich jest mnóstwo.

– Może…

– Te dziewczyny też mógł zbajerować. Ma w sobie sporo uroku, nawet ja to widzę. Nawiasem mówiąc, nie pozwoliłem, żeby zajmowała się nim któraś z młodszych pielęgniarek. Powierzyłem go czułej opiece Krysi Paluch.

Igielski uśmiechnął się. Krystyna Paluch ważyła dziewięćdziesiąt kilo, miała pięćdziesiąt lat, tubalny głos i sypiący się nad górną wargą czarny wąs. Jeśli Kowalski był wielbicielem wiotkich blondynek, czekała go przykra niespodzianka.

– Na początku leciały na niego, bo był przystojnym facetem, a potem, bo zgrywał przed nimi biednego staruszka?

– Czemu nie? Dziewczyny lubią przystojnych facetów, a starcy mają tę zaletę, że nikt się ich nie boi. On jest szczupły i niezbyt wysoki, ale na moje oko wystarczająco silny, żeby udusić dziewczynę. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nie zrobił tego rękami, tylko czymś w rodzaju cienkiego sznurka. To się zgadza, prawda? Regina zginęła od sznurka, którego nigdy nie znaleźliście.

– Owszem, a Kowalski zeznał, że mordował te wszystkie dziewczyny paskiem od spodni albo linką z namiotu. Uznałbym to za dowód, że mówi prawdę, gdyby nie fakt, że o tym cholernym sznurku też można było przeczytać w gazecie.

– Poza tym przypływ adrenaliny może sporo zmienić… – zamyślony lekarz kontynuował, nie zwracając uwagi na gościa. – To by tłumaczyło, czemu był w stanie zabić Reginę, a jednocześnie nie potrafił zepchnąć łódki na morze. Minęła chwila największego napięcia…

– Naprawdę w to wierzysz?

– Nie, skąd? – Nowacki ocknął się i zamachał dłonią. – Po prostu tworzę teorię.

– Niech będzie. A więc facet ma szczęście, bierze dziewczyny na litość i co dalej?

– Założę się, że opowiadał im fantastyczne historyjki ze swojego życia. Mnie też paroma poczęstował. Dla nastolatek, które nigdy nie wyjeżdżały z Przeradowa, to musiało być wyjątkowo atrakcyjne. Wiesz, starszy mężczyzna, który włóczył się po całej Polsce, pracował w różnych zawodach i ma teraz mnóstwo anegdot. Taki romantyczny, skrzywdzony przez los włóczęga. Która dziewczyna by się na to nie nabrała?

– Mądra?

Lekarz uśmiechnął się lekko.

– Osiemnastolatki rzadko są mądre. A jeśli on naprawdę jest zabójcą, to wiedział, jakie dziewczyny wybierać. Tego typu ludzie mają szósty zmysł. – Ruchem głowy wskazał półkę, na której stały książki o seryjnych mordercach.

Zainteresowanie kryminologią było drugą rzeczą, która kilka lat temu sprawiła, że mężczyźni zaprzyjaźnili się ze sobą, choć jak na ironię to zainteresowanie okazało się silniejsze w przypadku lekarza. Starszy sierżant, któremu Nowacki czytał czasem urywki z angielskich książek, szybko miał dość. Wolał trzymać się zwyczajnych małomiasteczkowych przestępstw i wykroczeń, takich jak kradzież węgla z piwnicy, włamania do zamkniętych na zimę domków letniskowych czy szyby wybijane w sylwestrową noc przez pijaną młodzież. W tych rejonach czuł się pewnie.

– To wszystko nadal nie wyjaśnia, jakim cudem gościowi udało się zabić sześć razy w tym samym miejscu i nie zostać przy tym złapanym. Nikt go nie zauważył, nikt nie powiązał z morderstwami. Więcej nawet, cholera, nikt nie zauważył, że w ogóle jakieś morderstwa się zdarzyły. To czysty nonsens.

– Czy ja wiem? Pięć dziewczyn w ciągu trzydziestu lat, bo Reginy przecież nie liczymy, to nie tak dużo jak na trzynastotysięczne miasto. Statystyki zaginięć mogą być w takim przypadku nieco wyższe niż w innych miejscowościach podobnej wielkości, ale nie na tyle, żeby ktoś zwrócił na to uwagę. A gdyby nawet, nikt by się tym nie przejął. W wieku kilkunastu lat większość ludzi marzy, żeby uciec do dużego miasta i tam zacząć nowe życie.

Beata, pomyślał Igielski z nagłym bólem. Ona co prawda była starsza, ale dla niej Przeradowo też okazało się za ciasne.

– A w ciągu siedmiu lat dużo może się zdarzyć – ciągnął Nowacki. – Rodzice godzą się z tym, że ich dziecko przepadło bez wieści, i nie przychodzą już na komendę, żeby zapytać, czy są jakieś nowe wiadomości, milicja odkłada sprawę ad acta… Tak mówicie, prawda? Ad acta?

Starszy sierżant nie skomentował, zajęty otwieraniem kolejnej butelki z piwem.

– Przez siedem lat pamięć potrafi się zatrzeć. Załóżmy na przykład, że kolega zaginionej dziewczyny zobaczył Kowalskiego na ulicy z inną nastolatką. Co z tego? Po takim czasie Kowalski wygląda już inaczej, a kolega ma teraz żonę, pracę i dziecko. Nie myśli o dawnej koleżance, nie pamięta żadnych szczegółów poza tym, że Basia, Zdzisia czy Kasia pewnego dnia rozpłynęła się w powietrzu. Naprawdę myślisz, że w takiej sytuacji potrafiłby Kowalskiego rozpoznać i skojarzyć ze sprawą sprzed siedmiu lat?

– Nie wiem… – Igielski pociągnął łyk piwa.

Lekarz pochylił się do przodu, a jego oczy rozbłysły entuzjazmem.

– Jeśli to prawda i ten człowiek rzeczywiście jest mordercą, to najbardziej nietypowym ze wszystkich, o których czytałem. Tacy ludzie zazwyczaj z czasem nabierają apetytu i zaczynają zabijać częściej. A ten sobie postanowił, że będzie mordował jedną dziewczynę na siedem lat, i ani razu się nie złamał. Ten facet… cholera, on musi mieć niesamowitą samodyscyplinę, musi być diabelnie inteligentny i ostrożny.

– Mówisz, jakbyś go podziwiał.

Nowacki zachichotał.

– Pantera nie przestaje być piękna dlatego, że zabija. Wręcz przeciwnie, w tym, że jest drapieżnikiem, tkwi cały jej urok. Poza tym Kowalski pomagał szczęściu, jak tylko mógł. Za pierwszym razem udało mu się fuksem, za drugim zrobił wszystko, żeby odtworzyć okoliczności wcześniejszej zbrodni. Znowu przyjechał we wrześniu, znowu zabił w lesie…

– Mógł sobie być dowolnie ostrożny i inteligentny. Żeby coś takiego uszło mu na sucho, i tak potrzebowałby znacznie więcej szczęścia, niż ma przeciętny człowiek.

– Owszem, ale statystyka nie polega przecież na tym, że wszyscy dostają tyle samo. Jeden ma pecha, drugi szczęście, a większość jednego i drugiego po trochu. Istnieją ludzie, którzy umierają, bo potknęli się na prostej drodze, i tacy, którzy wychodzą bez jednego zadrapania z poważnych wypadków. Oczywiście – dodał szybko, widząc, że Igielski już otwiera usta – to wszystko są spekulacje. Nie twierdzę, że wierzę Kowalskiemu. Twierdzę, że on może mówić prawdę. To mało prawdopodobne, ale możliwe. Będziesz się zajmował tą sprawą?

– O tyle, o ile. Rychert nie był szczęśliwy, kiedy mu pokazałem zeznania.

Usta Nowackiego rozciągnęły się w lekkim uśmiechu.

– Domyślam się, że nie. Swoją drogą, ja nigdy nie wierzyłem w winę tego chłopaka.

– Naprawdę? – Igielski zastanawiał się, czy lekarz sobie właśnie tego braku wiary nie wymyślił. Nowacki miał sporo zalet, jednak nadmierne przywiązanie do prawdy do nich nie należało. – Nigdy o tym nie mówiłeś.

– Andrzej Biały to słabeusz. Przyszedł do nas raz, jeszcze jako dziecko, bo sikał w łóżko i miał koszmary. Niespecjalnie mu pomogliśmy, szczerze mówiąc, ale zdaje się, że z czasem po prostu z tego wyrósł.

– Słabi ludzie też czasem zabijają.

Nowacki uparcie kręcił głową.

– Nie ten typ, uwierz mi. Znam się na tym.

Igielski mógł odpowiedzieć, że książkowa wiedza gospodarza to zupełnie coś innego niż jego wiedza wzięta prosto z życia. Nie powiedział, bo w gruncie rzeczy sam miał niewielkie doświadczenie z mordercami. Biały był jego drugim, tuż po pięćdziesięcioletniej kobiecie, która pewnego dnia, wciąż jeszcze obolała po kolejnym laniu, usiadła na piersi śpiącego pijackim snem męża i jedenaście razy wbiła mu nóż w gardło.

– A teraz – Nowacki chrząknął lekko – obiecana ciekawostka. Otóż zanim lekarz z interny zaczął jakiekolwiek badania, kazał Kowalskiemu się rozebrać i dokładnie go sobie obejrzał. Zgadniesz, co zobaczył?

– Nie mam pojęcia. Co takiego? – Igielski zapytał grzecznie, świadom, że jego przyjaciel od czasu do czasu lubi się popisywać.

– Po pierwsze, facet ma blizny. Te na brzuchu i w okolicy genitaliów wyglądają jak ślady po przypaleniach, być może papierosami, te na łydkach i stopach są jak ślady ugryzień jakichś drobnych zwierząt, prawdopodobnie szczurów. Zapytałem o nie, ale wzruszył ramionami i powiedział, że to pamiątka z bardzo dawnych czasów.

– Z dzieciństwa?

– Albo wczesnej młodości. Ktoś musiał go paskudnie traktować, i to przez dłuższy czas. Ale nie o to chodzi. Wiesz, co jest najciekawsze? Że potem już nic strasznego się z tym człowiekiem nie działo. Ciała włóczęgów wyglądają w bardzo charakterystyczny sposób. Ślady pasożytów, źle zagojone rany, poobijane, powykrzywiane stopy. A jeśli nie liczyć starych blizn, Kowalski wygląda zwyczajnie. Może jest nieco zbyt chudy, ale poza tym sprawia wrażenie raczej zadbanego. Nie jak ktoś, kto spędził w drodze sporą część ostatnich trzydziestu lat. To się oczywiście da jakoś wyjaśnić. Może te opowieści o podróżowaniu po całej Polsce to fantazje, a tak naprawdę przez większość czasu Kowalski siedział zadekowany w przytulnym domu jakiejś naiwnej kobiety. Ale jest jeszcze coś. Poprosiłem naszego chirurga szczękowego, żeby zajrzał mu do ust pod pretekstem, że to profilaktyka szkorbutu. Kowalski chyba nie uwierzył, ale też nie bardzo miał się jak sprzeciwić. I wiesz, co znaleźliśmy?

– Nowe plomby?

– Nowe plomby, tak. – Nowacki wyglądał na odrobinę rozczarowanego. – Cztery zrobione w ostatnim dziesięcioleciu i parę jeszcze starszych.

– Czyli Kowalski łże jak z nut.

Lekarz wzruszył ramionami.

– Nie wyciągałbym aż tak pochopnych wniosków. Może te plomby wstawiła mu jego kochanka-dentystka. Założę się, że on tak będzie twierdził, jak go zapytasz. To…

– Nieprawdopodobne, ale możliwe? – parsknął Igielski, który zaczynał mieć dość. – Daj spokój. Karmisz mnie tymi wszystkimi teoriami, a tak naprawdę od początku wiesz, że ten człowiek to oszust.

– Możliwe, ale to nie znaczy, że nie może jednocześnie być mordercą.

– Którego ruszyło sumienie, kiedy dowiedział się, że umiera? To brzmi jak z jakiegoś taniego romansu. – Igielski skrzywił się, dopijając resztę piwa.

– Historie jak z taniego romansu też się zdarzają w życiu – odparł sentencjonalnie Nowacki. – Poza tym sam mówiłeś, że nie istnieje żaden powód, dla którego Kowalski miałby się przyznawać, jeśli nie jest mordercą.

– Mówiłem, że nie umiem wymyślić żadnego rozsądnego powodu, a nie, że żaden nie istnieje. Może to jednak wariat, tylko taki, którego trudno rozpoznać. Albo zwyczajnie chciał zwrócić na siebie uwagę.

– Wtedy przyznałby się od razu po zabójstwie, a nie teraz, kiedy największe emocje już opadły.

– Czyli co, zakładamy, że facet naprawdę zabił sześć nastolatek, po jednej co siedem lat?

– Ja niczego nie zakładam, od tego wy jesteście. – Nowacki uśmiechnął się lekko. – Ja mogę co najwyżej trochę wam pomóc i popytać o te zaginione dziewczyny. W Przeradowie mieszka sporo starych ludzi, może ktoś coś będzie pamiętał.

* * *

Gdy Pola wróciła, matka czekała na nią w swoim pokoju. Miała ten czujny, zaniepokojony i jednocześnie pełen troski wyraz twarzy, na widok którego dziewczynie ścisnął się żołądek, a w ustach znów poczuła metaliczny posmak strachu.

– Gdzie byłaś tak długo?

– Poszłam się przejść. – O cmentarzu przezornie nie wspomniała. Odwiedzanie grobów, podobnie zresztą jak czytanie Tolkiena, nie było w jej domu dobrze widziane.

– W tym deszczu? Źle się czujesz?

– Czuję się świetnie. – Zabrzmiało to jak kłamstwo, choć jeszcze przed chwilą czuła się, jeśli nie świetnie, to przynajmniej całkiem nieźle. Jakby słowa matki miały magiczną moc, jakby Pola była ludzikiem z plasteliny, kształtowanym przez oczekiwania innych osób. Albo przez ich podejrzenia i obawy.

– Pokaż ręce.

– Mamo… – Teraz już nie strach, tylko panika, nagłe gwałtowne uderzenie, które na chwilę pozbawiło ją tchu. Modliła się w duchu, tak jak to robiła, kiedy była małym dzieckiem: proszę, Boże, niech się nie domyśli, więcej tego nie zrobię, tylko niech się nie domyśli.

– Pokaż.

– Mamo! – wrzasnęła, kiedy kobieta złapała ją za nadgarstek, a drugą ręką podciągnęła rękaw swetra. Dziewczyna spróbowała się wyrwać, ale matka była silniejsza niż mogło się wydawać.

– Znowu to zrobiłaś.

– Przepraszam… – Pola czuła, jak zaczyna jej drgać podbródek, ale to Katarzyna Filipiak rozpłakała się pierwsza. Usiadła na tapczanie, a wielkie jak grochy łzy rozmazywały jej makijaż.

– Dlaczego zawsze mi to robisz? Czemu jesteś taka trudna? Przecież wiesz, że mamy tylko siebie. Nie poradzę sobie sama…

– Przepraszam, mamo. Naprawdę przepraszam. Już więcej nie będę. Obiecuję. Przysięgam.

Wierzyła w to szczerze, przynajmniej w tej chwili. Usiadła przy matce i objęła ją, czując opór sztywnego ciała. Pani Filipiak płakała jak dziecko, zwinięta na tapczanie i zatopiona we własnym nieszczęściu.

– Mamo…

– Nie wytrzymam tego dłużej… Jak mam wytrzymać, skoro ty mi wcale nie pomagasz?

– Przepraszam, naprawdę przepraszam… – Strach zmienił się w poczucie winy, a nagły przypływ adrenaliny przegonił resztki przygnębienia.

Przez cały dzień Pola bała się tego właśnie momentu jak pierwszego uderzenia burzy, a teraz, kiedy wreszcie nadszedł, czuła ulgę. Najgorsze miała za sobą, teraz powinna naprawić to, co zepsuła. Być silna tam, gdzie Katarzyna Filipiak była słaba. Kiedyś zauważyła ten paradoks: czuła się dobrze tylko wtedy, gdy jej matka czuła się źle, jakby znajdowały się po przeciwnych stronach huśtawki i nigdy razem nie potrafiły być szczęśliwe. Ale teraz o tym nie myślała, teraz mówiła, chaotycznie, powtarzając raz po raz nieporadne przeprosiny, aż wreszcie przynajmniej część z tych słów przebiła się do świadomości płaczącej i kobieta oderwała ręce od twarzy, a nawet, choć dość niechętnie, pozwoliła się przytulić.

– Wyglądam jak straszydło – wychlipała, pociągając nosem.

– Zaraz ci przyniosę chusteczkę. – Pola rzuciła się w stronę szuflady, a kiedy wróciła, matka odepchnęła ją lekko.

– Muszę się umyć.

– Zrobię ci herbatę – powiedziała dziewczyna szybko, miętosząc w ręku wzgardzoną chusteczkę. Strach znów załaskotał ją w żołądku, choć rozsądek podpowiadał, że nie ma się czego bać. Matka podąsa się jeszcze przez jakiś czas, a potem jej przejdzie. Zawsze przechodziło.

Gdy Katarzyna wróciła z łazienki z umytą twarzą i przyczesanymi włosami, wyglądała o niebo lepiej. Pola nigdy jej tego nie mówiła, ale wolała matkę bez makijażu i wymyślnej fryzury, w zwyczajnych, domowych ubraniach. Sprawiała wtedy wrażenie młodszej, bardziej niewinnej.

Kobieta włączyła telewizor, po czym usiadła na tapczanie, a córka podłożyła jej poduszkę pod nogi i podała herbatę. Matka nie podziękowała, ale kiedy Pola chciała już odejść, złapała ją za rękę i ścisnęła tak mocno, że dziewczyna poczuła ból.

– Bardzo cię kocham, wiesz o tym?

– Wiem, mamo.

To była prawda, choć prawdą było też, że Katarzyna czuła się córką rozczarowana. Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale Pola i tak wiedziała. Gdyby matka miała wybór, chciałaby mieć córkę taką jak Renia: zdolną, bezproblemową, a przede wszystkim ładną. Kiedyś, gdy Pola martwiła się swoją brzydotą, matka pocieszała ją, mówiąc, że z tego wyrośnie, a ona jej wierzyła. Ale to było dawno, jeszcze w połowie liceum. Teraz Katarzyna już chyba pogodziła się z myślą, że jej córka nigdy nie zmieni się w pięknego motyla.

– Przemyj te rany wodą utlenioną. Nie chcę, żebyś dostała zakażenia. I nie będziemy o tym więcej rozmawiać. W lodówce masz kanapki, zostały z kolacji.

– Dobrze, mamo.

Nie była głodna, ale wiedziała, że powinna coś zjeść, bo inaczej matka znowu zacznie się niepokoić. W łazience zdjęła sweter i przemyła pięć długich czerwonych nacięć znaczących jej przedramiona, tuż obok starszych, pobladłych już blizn. Nie było to potrzebne, bo rany od wczorajszego wieczora, kiedy sięgnęła po żyletkę, zdążyły się ładnie zasklepić, ale Pola zamierzała być dzisiaj bardzo grzeczną córką. Następnie powędrowała do kuchni, zjadła kanapkę, a potem, korzystając z nagłego przypływu energii, umyła leżące w zlewie naczynia i przygotowała gulasz na jutrzejszy obiad.

Być grzeczną, pożyteczną córką, jeśli nie można być ładną i zdolną.

Przez resztę wieczoru czytała Tolkiena, nasłuchując dobiegającego z piętra stukotu maszyny do pisania, który mieszał się z dolatującymi zza ściany odgłosami Teatru Telewizji. Nadawano sztukę, która nazywała się Nasza ukochana matka – Pola nie wiedziała, o co w niej chodzi, ale tytuł uznała za dość ironiczny.

Teatr się skończył i dziewczyna poszła się umyć. Kiedy wróciła z łazienki, Katarzyna Filipiak siedziała przed telewizorem wciąż w tej samej pozycji, tylko że teraz oglądała jakiś program publicystyczny. Paliła papierosa, a przed nią stał kieliszek czerwonego wina.

– Dobranoc, mamo.

Kobieta skinęła głową, nie odrywając wzroku od ekranu.

Pola długo leżała w ciemności, nie mogąc zasnąć. Myślała o wszystkich swoich nieporadnych próbach buntu. O tym, jak w pierwszej klasie poszła na sylwestra i upiła się tak bardzo, że dwie koleżanki musiały odprowadzić ją do domu jeszcze przed północą. O tym, jak rok później zrobiła sobie punkową fryzurę, w której wyglądała niczym kartofel z nastroszonymi włosami, i o tym, jak pojechała na wycieczkę z Jankiem Zygmuntem, starszym bratem koleżanki, a on zatrzymał samochód w lesie i bez słowa, jakby to było zupełnie oczywiste, wpakował jej rękę pod spódnicę. Nie to nie, powiedział, kiedy zaczęła protestować, po czym wzruszył ramionami i dodał: powinnaś być wdzięczna, że w ogóle mi się chciało, taka dziewczyna jak ty chyba nie ma wielu okazji.

O tym, jak po raz pierwszy w ciemności nocy sięgnęła po żyletkę i przejechała nią po przedramieniu: kiedy krew spływała po skórze, Pola czuła jednocześnie ulgę, winę i strach. Już wtedy wiedziała, że matka, jeśli się dowie, uzna to za akt wymierzony przeciwko sobie.

Wszystkie te myśli nieuchronnie prowadziły do Reni Wieczorek, z którą Pola dawno temu woziła w wózku dla lalek miot małych kociąt i z którą lata później uczyła się matematyki.

Obracała się jeszcze przez chwilę bezsennie, a potem wstała i zapaliła światło. Karton z rzeczami Reni, wciąż wilgotny od deszczu, leżał tam, gdzie go schowała: za zasłoną zakrywającą wnękę, która służyła za dodatkową szafę. Pola wyciągnęła go na środek pokoju i zaczęła przeglądać zawartość. Tak jak się spodziewała, były tam głównie podręczniki do chemii i biologii: żaden z nich nie miał pozaginanych kartek, podkreśleń ani notatek na marginesach, wszystkie były czyste, jakby nigdy nieużywane. Pola znalazła plik starych fotografii, parę lalek, które pamiętała z dawnych czasów, grę planszową w grzybobranie, wymiętą talię kart, plastikową figurkę niedźwiedzia i kubek z bawiącymi się kociętami. Lepsze rzeczy, czyli ubrania i kosmetyki, dostały pewnie inne koleżanki, te ładniejsze i szczuplejsze. Pola z niechęcią kopnęła pudło. Na co właściwie liczyła? Że Renia prowadziła pamiętnik, w którym zdradzała wszystkie swoje tajemnice? Nawet jeśli tak było, matka zmarłej dziewczyny zatrzymałaby go dla siebie. Najbliższy pamiętnika był kalendarz w skórzanej oprawie z zaznaczonymi datami wizyt u dentysty i spotkaniami towarzyskimi. Niektóre z nich Pola sama pamiętała z ostatnich szkolnych miesięcy. Impreza u Baśki Radeckiej, studniówka, ognisko na plaży z okazji zdanej matury. Potem przez wakacje przewijało się jeszcze sporo wpisów, ale od września kartki świeciły pustkami. Pola po raz pierwszy pomyślała, że ona i Renia mogły mieć jednak ze sobą coś wspólnego: obie straciły towarzystwo, w którym się obracały, kiedy ich koleżanki i koledzy zaczęli prawdziwe, dorosłe życie. Tyle że oczywiście Regina Wieczorek miała znacznie większy krąg znajomych.

Już miała zamknąć kalendarz, kiedy zauważyła wystający zza okładki róg niebieskiej kartki. Wysunęła ją ostrożnie i rozprostowała. Karteczka była mała, z biegnącym w poprzek numerem telefonu wypisanym tłustą kredką świecową. Pola pamiętała, że rysowała takimi kredkami, kiedy była dzieckiem, ale cyfry, duże i kanciaste, nie wyglądały na dziecięce pismo. Nie było to też pismo Reni, dziewczyna znała dobrze ze szkoły jej schludne drobne litery.

Numer mógł należeć do kogokolwiek, na przykład do koleżanki ze szkoły, lekarza albo któregoś z nauczycieli. Nic dziwnego, nic tajemniczego. Zresztą milicja pewnie już wszystko sprawdziła. Głupio było sądzić, że Pola mogłaby trafić na coś, co oni przegapili. Andrzej czekał na proces, sprawa była zamknięta.

A jednak cyfry uparcie przyciągały jej wzrok.

Pokuta

Подняться наверх