Читать книгу Pokuta - Anna Kańtoch - Страница 8

Część II
5 listopada 1986

Оглавление

W świetlicy oddziału psychiatrycznego szumiał zawieszony pod sufitem telewizor. Dźwięk był tak ściszony, że Igielski nie był w stanie wyłapać żadnego słowa, widział tylko przesuwające się po ekranie czarno-białe ziarniste sylwetki japońskich aktorów. W fotelach przed odbiornikiem siedziały dwie osoby: jedną z nich był przysypiający w fotelu staruszek z zapadniętymi policzkami, które zdradzały brak zębów, a drugą Jan Kowalski, z gazetą na kolanach, w eleganckiej piżamie i welurowym szlafroku. Igielski przypomniał sobie, że i piżamę, i szlafrok kupiła osobiście żona Nowackiego. W porównaniu ze staruszkiem ubranym w wystrzępioną, pocerowaną flanelę, Kowalski wyglądał niemal absurdalnie elegancko, jak angielski arystokrata, który jakimś cudem trafił do tego ponurego pomieszczenia, gdzie ściany miały paskudny zielonożółty kolor, a jesienne słońce wpełzało przez okna, oświetlając wytarte oparcia foteli i wypalone w ceratowych obrusach dziury po papierosach.

Na widok Igielskiego mężczyzna odłożył gazetę na stolik. Były to „Przeradowskie Wieści”, dziennik, którego szpalty zapełniały monotonne sprawozdania z lokalnych imprez i szkolnych rozgrywek sportowych. „Czy odwiedzi nas arcybiskup?”, brzmiał wytłuszczony tytuł na pierwszej stronie. Igielski nie miał pojęcia, o jakiego arcybiskupa chodzi, ale mógł się założyć, że nie odwiedzi.

– Chciałbym z panem porozmawiać – powiedział, siadając obok Kowalskiego. Na ekranie starszy Japończyk mówił do młodszego tak głośno, że mimo ściszonego dźwięku coś musiało dotrzeć do drzemiącego staruszka, który poruszył się lekko, otworzył jedno oko i zaraz je zamknął.

– Może pan mówić swobodnie. – Kowalski pobiegł wzrokiem za spojrzeniem starszego sierżanta. – Hajduk całe dnie przesypia, a kiedy się budzi, to i tak niewiele rozumie.

Igielski sięgnął do teczki i rozłożył na stoliku kilka czarno-białych zdjęć, starannie omijając przy tym lepiącą się różowawą plamę, w którą przed chwilą wsadził łokieć. Prawdopodobnie rozlany kompot, choć równie dobrze mógł to być kisiel.

– Czy rozpoznaje pan którąś z tych osób?

Kowalski podnosił do oczu każdą fotografię z osobna, wpatrywał się w nią uważnie, a potem odkładał. Trwało to dłuższą chwilę, a starszy sierżant nie mógł oprzeć się wrażeniu, że całe to przyglądanie się to wyreżyserowany specjalnie dla niego spektakl. Kowalski od początku doskonale wiedział, jaka jest odpowiedź.

– Nie, przykro mi. – Położył na stole ostatnie zdjęcie. Była to czternastoletnia Paulina Wąs, z wystającymi zębami i przerzuconym przez ramię grubym warkoczem. Nie wyglądała na starszą, ale kto wie, może w makijażu, odpowiednich ciuchach i z dorosłą fryzurą mogłaby uchodzić za szesnasto- czy siedemnastolatkę.

– Jest pan pewien?

– Sądząc po pana minie, niektóre z nich to moje ofiary. Być może, nie mam pamięci do twarzy.

– Ale pamięta pan, że zabijał we wrześniu, co siedem lat.

– Tak, przecież już mówiłem.

– Czyli odpowiednio w latach 1951, 1958, 1965, 1972, 1979 i ostatni raz w tym roku. Zawsze w tym samym miesiącu.

– Zgadza się. Nie rozumiem…

– Nigdy to nie był październik albo sierpień? Rok do przodu albo do tyłu?

– Nie. – Usta Kowalskiego drgnęły w ledwo zauważalnym wyrazie irytacji. – Czas miał dla mnie znaczenie, to też panu mówiłem. Dlatego musiał być wrzesień, dokładnie co siedem lat.

– W porządku, czas miał dla pana znaczenie, a te dziewczyny nie, dlatego pamięta pan daty, a nie pamięta twarzy. Niech będzie. Ale jeśli naprawdę zabił pan dziewczynę w Przeradowie w roku 1972, to mamy problem, bo tamtej jesieni nikt żadnego zaginięcia nie zgłosił.

Coś przemknęło przez twarz mężczyzny. Niepokój? Nagła czujność? Taką minę mógłby mieć człowiek, który zszedł z wygodnej ścieżki na bagna i zorientował się właśnie, że bezpieczny dotąd i pewny grunt ugina mu się pod stopami.

– To pana problem, nie mój.

– Czy w dziewczynie z siedemdziesiątego drugiego było coś nietypowego?

– W jakim sensie?

– Nie mam pojęcia. Coś, co by świadczyło, że jest przyjezdna. Albo cokolwiek, co by ją wyróżniało spośród innych.

– Nie pamiętam niczego takiego. – Kowalski zawahał się, zanim odpowiedział. Trwało to ledwo ułamek sekundy, ale Igielski był niemal pewny, że mężczyzna skłamał. Dziewczyna z 1972 roku, o ile rzeczywiście istniała, miała w sobie coś szczególnego.

– Pierwszą ofiarę opisał mi pan z całą jej historią rodzinną, a w przypadku pozostałych nie pamięta pan kompletnie niczego?

Kowalski wzruszył ramionami. Teraz, kiedy rozmowa nie dotyczyła roku 1972, nie był już tak czujny.

– Pierwszą zapamiętałem, bo była pierwsza. Pamiętam też imię drugiej.

– Róża.

– Mam rację, prawda? Jedna z nich – ruchem głowy wskazał zdjęcia – to właśnie Róża.

Wzrok Igielskiego pobiegł do jedynej fotografii, która została wycięta z gazety. Niszczenie archiwalnych zbiorów niewątpliwie było brzydkim postępkiem, ale starszy sierżant liczył, że miła bibliotekarka nigdy się nie zorientuje, co spotkało numer „Przeradowskich Wieści” z dnia 19 września 1958 roku.

Kowalski uśmiechnął się lekko, widząc spojrzenie starszego sierżanta.

– Reszta mi się myli. Pamiętam różne szczegóły, ale nie wiem, czy potrafiłbym je przypisać do konkretnych dziewczyn.

– Proszę podać te szczegóły.

Przez pięć minut Igielski notował swoim starannym, równym pismem: jedna dziewczyna lubiła rysować i chodziła do lasu ze szkicownikiem, jedna wspominała, że zawsze chciała być aktorką, jedna miała siostrę, z którą się nie dogadywała, jeszcze inna – a może ta sama? – została skrzywdzona w dzieciństwie…

– Moment. – Uniósł wzrok znad notesu. Rysowanie, aktorstwo, konflikty z rodzeństwem… to pasowało do wielu nastolatek, zwłaszcza tych wrażliwych, niedopasowanych, które w jakimś momencie życia znikały z domu, żeby popróbować szczęścia w szerokim świecie. Krzywda z dzieciństwa brzmiała już zdecydowanie ciekawiej. – W jaki sposób skrzywdzona?

– Nie mam pojęcia.

– Ktoś ją okaleczył? Pobił? – Igielski zawahał się. – Zgwałcił?

– Nie pamiętam, przykro mi.

O dziwo, tym razem starszy sierżant uwierzył, że mężczyzna naprawdę stara się przywołać wspomnienia.

Notował dalej: dziewczyna, która lubiła gotować i chodziła z aparatem fotograficznym na długie piesze wędrówki, i druga, która gotować nie cierpiała, za to w szkole była dobra z matematyki. Gdyby udało mu się przypisać którąkolwiek z tych cech do jednej z zaginionych nastolatek, to byłoby już coś. Niewiele, ale jednak coś.

– Wie pan oczywiście, że nie umiera pan na raka, prawda? – zapytał Igielski, zamykając notes.

– Wiem, lekarz mi powiedział. Uprzedzając pana pytanie: tak, nadal podtrzymuję swoje zeznanie. Najwyraźniej przyjdzie mi spędzić w więzieniu więcej czasu, niż sądziłem.

Starszy sierżant patrzył na Kowalskiego uważnie. Kim ten człowiek naprawdę był? Igielski miał przeczucie, że jeśli znajdzie odpowiedź na to pytanie, cała ta pokręcona sprawa nabierze sensu i wszystko się wyjaśni. Bo tego, że nieznajomy nie jest Janem Kowalskim, włóczęgą bez dokumentów, był pewien.

Mężczyzna spokojnie wytrzymał wzrok milicjanta.

– Plomby też mogę wytłumaczyć – powiedział po chwili milczenia z lekkim, prawie niedostrzegalnym uśmiechem.

– Słucham? – Igielski dał się zaskoczyć.

– Wiem, po co tamten lekarz zaglądał mi do ust. Nie jestem idiotą. Włóczędzy nie powinni mieć zadbanych zębów, prawda? Ale ja nie jestem typowym włóczęgą. Mówiłem panu, że pracowałem czasem i zarabiałem pieniądze.

Pokuta

Подняться наверх