Читать книгу Pokuta - Anna Kańtoch - Страница 7

Część II
4 listopada 1986

Оглавление

– Renia nigdy nie miała takiego wisiorka. – Ilona Wieczorek przeciągnęła między palcami błyszczący łańcuszek.

– Jest pani pewna?

– Tak. To tania błyskotka, prawie jak z odpustu. Moja córka nie nosiła takiej biżuterii. – W jej głosie zabrzmiał ślad dumy, kobieta wyprostowała się na chwilę, a potem znowu zgarbiła. – Zresztą to już nie ma znaczenia.

Od rozpalonego kominka biło nieznośne gorąco, ale pani Wieczorek i tak siedziała na tapczanie otulona pseudoludową wełnianą chustą. Miała przetłuszczone włosy, spierzchnięte usta ze śladami szminki i głębokie cienie pod oczami. W ciągu ostatnich kilku tygodni postarzała się o dobre dziesięć lat, jeśli nie więcej.

– Rozumiem. – Wyciągnął rękę, a zdezorientowana kobieta po chwili oddała mu wisiorek. – W takim razie jeszcze tylko jedno małe pytanie. Czy Regina była religijna?

Zamrugała niepewnie. Igielski miał wrażenie, że Ilona Wieczorek jest pod wpływem środków uspokajających i słowa z trudem do niej docierają.

– Pyta pan z powodu tego krzyżyka?

– Na przykład.

– Była religijna tak samo jak wszyscy. Posłaliśmy ją do komunii i do bierzmowania, ale poza tym… – Wzruszyła ramionami, a Igielski nie musiał dalej pytać.

Wieczorkowie byli wierzący, bo „tak wypadało”, ale Bóg nie zajmował ważnego miejsca w ich życiu. Jak w przypadku wielu polskich rodzin, które jedną nogą tkwiły w nowej socjalistycznej rzeczywistości, a drugą w starej, tradycyjnej, która nakazywała chrzcić dzieci i brać ślub w kościele, święcić palmy, jeść kolację wigilijną i wielkanocne śniadanie.

Ilona Wieczorek oblizała usta, a Igielski zauważył, że jej wargi nie tylko są spierzchnięte, ale też pod cienką warstwą szminki poranione, jakby kobieta nabrała zwyczaju przygryzania ich do krwi.

– Nie rozumiem – powiedziała niepewnie. – Po co te wszystkie pytania? Myślałam, że śledztwo jest zamknięte.

– Jest, po prostu sprawdzamy jeszcze różne drobiazgi.

– Aha. – Twarz Ilony Wieczorek była pusta, ręce spoczywały na kolanach, splecione palcami. – To znaczy…

– Tak?

– Nic, chyba już nic. – Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Myślałam o czymś, ale potem zapomniałam. Nie będzie kłopotu, prawda?

– Z czym?

– Ze skazaniem. – Przełknęła ślinę. – Bo on się przecież przyznał, prawda?

Igielski skinął głową. Nie dodał, że Andrzej Biały odwołał swoje zeznania, a potem przyznał się znowu. To nie miało znaczenia, nie w tym momencie, nie dla tej kobiety.

– Chciałabym… – zawahała się, a Igielski czekał cierpliwie. – Chciałabym, żeby go powiesili. – Usta jej zadrżały. – Czasem się zastanawiam, czy to duży grzech tak pragnąć czyjejś śmierci. Czy przez to sama jestem złą osobą. Ale on mi odebrał coś najcenniejszego… Ma pan dzieci?

– Nie mam, niestety. – Starszy sierżant czekał na to, co nieuchronne.

– W takim razie pan nie zrozumie.

Igielski z pokorą skłonił głowę, pożegnał się i wyszedł.

* * *

Pola spoglądała na leżący na biurku telefon, jakby patrzyła na zwiniętego w kłębek węża. Aparat miał nawet odpowiedni kolor: szarozielony. Okrągła tarcza zdawała się wpatrywać w dziewczynę.

Zadzwonić czy nie?

Wyciągnęła rękę i zaraz ją cofnęła. Niebieska kartka, którą rano włożyła do kieszeni, paliła ją przez materiał dżinsów. Pięć minut wcześniej pani Magnusson wyszła na jeden ze swoich tajemniczych spacerów, z piętra dobiegało uspokajające postukiwanie maszyny do pisania, a w kuchni pobrzękiwała naczyniami Katarzyna Filipiak. Matka była dziś wyjątkowo miła dla Poli: pozwoliła jej zjeść śniadanie w łóżku i zaproponowała, że w czwartek wybiorą się do Gdyni na kolejne zakupy. Katarzyna uwielbiała chodzić po sklepach, nawet jeśli niewiele w nich było, Pola wprost przeciwnie – szczerze tego nie znosiła, zareagowała jednak entuzjastycznie, jakby matka sprawiła jej Bóg wie jaką przyjemność. Zawsze tak się zachowywały, kiedy dochodziło między nimi do spięć: następnego dnia były przesadnie radosne i uprzejme. Ich kruchy rozejm zdawał się nie dopuszczać najmniejszego wyrazu niezadowolenia czy nawet obojętności. Dziś matka chciała nawet dać Poli dzień wolny, ale dziewczyna, która w każdym innym przypadku chętnie skorzystałaby z okazji, uparła się, że to żaden kłopot, że może przecież posiedzieć przy biurku jak zwykle. Teraz trochę tego żałowała, jednak było za późno, żeby się wycofać. Poza tym w holu stał telefon i jeśli chciała zadzwonić…

Pytanie, czy naprawdę tego chciała.

Przełknęła ślinę, z trudem przepychając ją przez zaschnięte gardło. Znowu zrobisz z siebie kretynkę, mówił głos w jej głowie, podczas gdy drugi pytał hardo: i co z tego? Nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu, a poza tym, idiotko jedna, nie musisz nawet się odezwać, wystarczy, że posłuchasz, kto odbierze. To miejscowy numer, może rozpoznasz właściciela po głosie…

Wyciągnęła rękę i ostrożnie podniosła słuchawkę. Włożyła palec w dziurkę przy liczbie siedem i zakręciła tarczą.

Gdy skończyła, w słuchawce rozległ się przeciągły dźwięk, jeden, potem drugi i trzeci. Pola czekała dłuższą chwilę, wyobrażając sobie telefon dzwoniący gdzieś daleko, w opuszczonym domu pełnym kurzu, pajęczyn i duchów. Gdzieś w innym świecie, choć przecież wiedziała, że to musi być blisko, bo przecież…

– Halo?

Męski głos i dźwięk wiszącego nad drzwiami wejściowymi dzwonka rozległy się niemal jednocześnie. Spanikowana Pola rzuciła słuchawkę na widełki i wyprostowała się za biurkiem, drugą ręką zgarniając leżące na blacie komiksy. Jeden z nich spadł na ziemię i kiedy podnosiła go, purpurowa ze wstydu, podszedł do niej siwiejący mężczyzna z wytartym plecakiem przerzuconym przez ramię. Miał imponującą, rozczochraną brodę, w której tkwiły jeszcze okruszki bułki, i pachniał wiatrem, co mogłoby być nawet romantyczne, gdyby przez ten zapach nie przebijała woń potu i przetrawionego alkoholu.

– Ile za pokój? – zapytał, gdy dziewczyna nerwowo upychała komiksy w szufladzie.

Pola podała cenę.

– Drogo – skrzywił się. – Może da panienka jakąś zniżkę? Listopad przecież jest.

– Musiałby pan porozmawiać z matką.

– Aha. A gdzie szanowna mamusia przebywa?

– W kuchni, przygotowuje obiad – odparła Pola. Mimo nieprzyjemnego zapachu włóczęga wyglądał porządnie, ubranie miał za ciasne, ale nowe i chyba nawet zagraniczne, o ile dziewczyna potrafiła to rozpoznać. Pewnie z tych paczek, co to je czasem na plebaniach rozdają, pomyślała.

– Aha – powtórzył, po czym sięgnął do kieszeni po skórzany portfel i wyjął z niego błyszczący nowością tysiąc. – Na ile mi to starczy?

– Na jedną noc – powiedziała zgodnie z prawdą, po czym dodała szybko, bo mężczyzna wyglądał na rozczarowanego: – Niech pan spróbuje w Mewie, tam mają taniej.

– Dziękuję – uśmiechnął się, prezentując poczerniałe zęby. – To może już szanownej mamusi nie będę przeszkadzał i sobie pójdę. Do zobaczenia. – Pstryknął w daszek nieistniejącej czapki i zniknął za drzwiami, zanim oszołomiona dziewczyna zdążyła odpowiedzieć „Do zobaczenia”.

Zachichotała nerwowo. Bogaty włóczęga, który chce wynająć pokój – przez chwilę wyobrażała sobie, że opowiada o tym matce, a potem śmieją się z całej tej sytuacji jak dwie przyjaciółki. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Katarzyna Filipiak pewnie zawiadomiłaby milicję, a Pola nie chciała kłopotów, ani dla nieznajomego mężczyzny, ani tym bardziej dla siebie.

Facet pewnie kogoś okradł, i co z tego? Nie jej sprawa, nie jej problem. Niech się inni martwią.

Myśl o milicji sprawiła, że Pola przypomniała sobie o śmierci Reginy, a tym samym o niebieskiej karteczce i telefonie. Zagryzła wargi.

Spróbować jeszcze raz czy nie?

Spojrzała na zegar. Dochodziła trzynasta trzydzieści, prawie pora obiadu. Jeśli chciała zadzwonić, powinna to zrobić teraz, dopóki matka krząta się w kuchni. Stamtąd nie było słychać prowadzonych w holu rozmów.

Zmotywowana tą myślą podniosła słuchawkę i ponownie wykręciła numer.

Rozległy się trzy przeciągłe dźwięki, a potem ten sam męski głos powiedział:

– Halo?

– To ja – pisnęła. Zabrzmiało to wyjątkowo głupio, więc zaraz się poprawiła: – Pola Filipiak.

Już żałowała, że podała swoje imię i nazwisko. Kolejny błąd, jakby w jej życiu było ich za mało.

– Tak?

– Znalazłam karteczkę z tym numerem – brnęła desperacko, czując, jak słuchawka ślizga jej się w spoconych dłoniach. – Niebieską karteczkę.

– Czego chcesz?

– Chcę się dowiedzieć…

– Nie o to pytam. Czego chcesz w życiu?

Dziewczyna zamrugała nerwowo. Od dawna nikt nie zadawał jej takich pytań, ostatni raz chyba w ósmej klasie podstawówki, kiedy wychowawczyni zapytała, kim chcą zostać w przyszłości. Pola odpowiedziała, że pielęgniarką, co nie było prawdą – brzydziła się widoku krwi – ale taki wybór wydawał się bezpieczny. Zresztą prawdziwej odpowiedzi na to pytanie nie znała ani wtedy, ani teraz.

Czego chciała?

Żeby matka naprawdę ją kochała, a nie tylko udawała, że kocha. Zniknąć w niebycie i wynurzyć się stamtąd jako zupełnie inna dziewczyna: ładniejsza, milsza, bardziej towarzyska i inteligentna. Taka, z której nikt nie będzie się śmiał. Wymazać całe swoje życie i napisać je od nowa…

Niczego takiego nie mogła powiedzieć temu nieznajomemu mężczyźnie. Mogła być głupia i popełniać błędy, ale miała jeszcze resztki instynktu samozachowawczego. Milczała więc, a kiedy już zamierzała odłożyć słuchawkę, uświadomiła sobie, że przecież pytanie wcale nie było skierowane do niej. Niebieska kartka należała do Reginy i to ona powinna teraz odpowiedzieć.

A Pola doskonale wiedziała, jakie było największe marzenie martwej dziewczyny. Wszyscy o tym wiedzieli.

– Wyjechać z Przeradowa – odparła.

Mężczyzna po drugiej stronie linii milczał, jednak Pola z jakiegoś powodu była przekonana, że dobrze trafiła.

– Uciec stąd jak najdalej – dodała jeszcze dla pewności. – I nigdy nie wrócić.

– W takim razie przyjdź pod Bajkę, a potem idź za znakami na drzewach. I pamiętaj, musisz poświęcić to, co najcenniejsze. Musisz to spalić. Rozumiesz?

– Tak. – Nie rozumiała, ale jakiekolwiek tłumaczenia i tak mijałyby się w tej chwili z celem. Zastanowi się nad tym później, kiedy już będzie umiała myśleć.

– I pamiętaj, masz być sama.

– Będę pamiętać.

Rozłączyła się i utkwiła wzrok w ścianie, obgryzając paznokcie. Siedziała tak, dopóki matka nie przyszła zawołać jej na obiad, a i wtedy Katarzyna Filipiak musiała powtórzyć swoją prośbę dwa razy, zanim dziewczyna ocknęła się wreszcie i powędrowała do jadalni.

* * *

Helena Malcarek była niziutką blondyneczką z podkrążonymi ze zmęczenia oczami i włosami jak puch dmuchawca. Siedziała w pachnącej czystością kuchni i mówiła cichym głosem, bo „rozumie pan, mała niedawno zasnęła”.

– Tak, wydaje mi się, że Renia miała taki łańcuszek – powiedziała.

– Widziała go pani?

Skinęła głową.

– We wrześniu, kiedy przyszła do szpitala zobaczyć małą. Pochyliła się, żeby mnie uściskać, i wtedy ten łańcuszek wysunął jej się spod swetra. Zaraz go schowała, ale zdążyłam zobaczyć, że to krzyżyk. Trochę się nawet zdziwiłam, bo Renia raczej rzadko chodziła do kościoła.

– I jest pani pewna, że to jest ten sam krzyżyk?

Blondyneczka zakłopotała się.

– Tak mi się wydaje, chociaż na życie mojej matki tobym nie przysięgła. – Zaśmiała się cienkim, niepewnym chichotem, jakby sama za dobrze nie rozumiała, na czym miałby polegać żart. – Widziałam go tylko przez chwilę.

W pokoju zapłakało dziecko i Helena zerwała się z krzesła.

– Przepraszam – rzuciła już w biegu. – Muszę tylko…

Igielski został sam w ciepłej, przytulnej kuchni, gdzie na piecu stał już obiad czekający, aż mąż i ojciec wróci z pracy. Gołąbki w sosie pomidorowym – starszy sierżant nie powinien zaglądać do garnków, ale i tak tam zajrzał, a od smakowitego zapachu zaburczało mu w brzuchu. Jednocześnie poczuł ukłucie tęsknoty za czymś, czego nigdy nie było, bo tak przecież miało wyglądać jego życie. Wyszorowana kuchnia, obiad, w sypialni śliczna młoda kobieta, cichym głosem uspokajająca płaczące dziecko. Tyle że Helena Malcarek zapłaciła wysoką cenę za ten idylliczny obrazek. Dziewczyna wyglądała, jakby nie spała od dwóch miesięcy.

Wróciła, trzymając na ręku kwilące zawiniątko, i oparła się o framugę drzwi. Teraz już nie tylko jej podkrążone oczy, ale cała postawa zdradzały śmiertelne znużenie.

– Lubi, jak się ją kołysze – wyjaśniła, choć Igielski nie pytał.

– Jak ma na imię?

– Aldona. To tradycja w naszej rodzinie, po jednej z babek. Połowa moich kuzynek tak ma na imię, a połowa chłopaków to z kolei Beniaminy, po przodku, który walczył w powstaniu. Nie pamiętam którym. Mniejsza z tym. Chce pan jeszcze coś wiedzieć o Reni?

– Czy ona się z kimś spotykała?

Zmarszczyła brwi.

– Przecież już o to pytaliście.

– Wiem, ale może coś się pani przypomniało. Regina mogła wspomnieć o jakimś chłopcu. Albo nawet o starszym mężczyźnie.

– Nie, ona myślała o nauce, nie o randkach.

– Ale przecież chodziła z Andrzejem, prawda? W drugiej klasie liceum.

Z ust blondynki wyrwał się kolejny słaby, zakłopotany chichocik.

– Nie no, co pan. Ona z nim nie chodziła, tylko tak jakby… litowała się nad nim. Andrzej zawsze był dziwakiem, jego ojciec siedział w więzieniu, a jak wyszedł, to w ogóle gdzieś zniknął, matka chorowała… Znaczy – zreflektowała się – nie mówię, że dlatego nikt go nie lubił, ale z nim się nie dało nawet normalnie pogadać, bo tylko burczał coś pod nosem albo nawet mówił sam do siebie jak jakiś wariat. Dlatego ludzie woleli się trzymać od niego z daleka.

– Z wyjątkiem Reginy?

Skinęła głową.

– Ona taka była. Wszystkimi chciała się opiekować, i dziećmi, i takimi cudakami jak Andrzej też. A że on sobie zaczął wyobrażać coś więcej, to już nie jej wina, prawda?

Igielski przyznał, że owszem, prawda.

Helena przerzuciła niemowlę na drugą rękę.

– Coś jeszcze?

– Nie mam więcej pytań, dziękuję.

Starszy sierżant odniósł wrażenie, że przeszkadza tej dziewczynie. Nie doczekał się nawet standardowego pytania, po co ta wizyta, skoro śledztwo zostało oficjalnie zakończone. Kiedy wychodził, pożegnała go z roztargnieniem, mówiąc o praniu, które musi jeszcze nastawić. Przez chwilę, stojąc w progu, Igielski miał absurdalną ochotę zapytać, czy to wszystko – ciąża w klasie maturalnej, błyskawiczny ślub i przyspieszony kurs dorosłości przed skończeniem dwudziestu lat – było tego warte. Nie miał jednak odwagi, a poza tym to przecież nie była jego sprawa.

* * *

– Wyjdę na chwilę, dobrze? – powiedziała do matki.

– Dokąd? – Katarzyna Filipiak uniosła głowę znad książki. W tle szumiał telewizor, z piętra jak zwykle dobiegało postukiwanie maszyny do pisania.

– Tak tylko się przejść. Może zajrzę do biblioteki i do księgarni.

– Byłaś w bibliotece wczoraj.

– Wszystko już przeczytałam. – Była to poniekąd prawda, bo Władcę Pierścieni czytała tyle razy, że praktycznie znała go na pamięć.

Mogłaby powiedzieć, że idzie do koleżanki, ale matka doskonale wiedziała, że córka żadnych koleżanek nie ma – wszystkie jej kontakty urwały się w dniu, kiedy klasa czwarta B skończyła liceum. Latem było prościej, wtedy mówiła zwyczajnie, że ma ochotę na spacer, teraz za każdym razem, gdy chciała wyjść z domu, musiała wymyślać niekończące się wymówki.

– Dobrze się czujesz? – Katarzyna Filipiak otaksowała córkę podejrzliwym wzrokiem.

– Doskonale. – Zabrzmiało to jak kłamstwo, choć Pola naprawdę czuła się dobrze.

– Nie robisz… nic głupiego?

– Nie, mamo. – I mogłabyś nazwać to po imieniu, dodała w myślach. Nie tnę się żyletką, nie myślę o samobójstwie. A przynajmniej nie robię tego zbyt często.

Matka uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały czujne.

– Pojutrze jedziemy na zakupy, pamiętasz?

– Jasne. – Pola zmusiła się do wykazania entuzjazmu. – Już nie mogę się doczekać.

– Świetnie. Jak będziesz grzeczna, może nawet zabiorę cię na lody.

To miał być żart, Pola wiedziała o tym, ale i tak poczuła się urażona. Jakby miała pięć lat, a nie prawie dwadzieścia.

W swoim pokoju wpakowała do torby książki z biblioteki, po czym zatrzymała się i w zamyśleniu przygryzła paznokieć kciuka.

Musisz poświęcić to, co najcenniejsze. Musisz to spalić.

Co Pola miała cennego?

Zastanawiała się przez chwilę nad zieloną sukienką, którą kiedyś bardzo lubiła, ale trudno byłoby wytłumaczyć matce jej zniknięcie. Poza tym sukienka od jakiegoś czasu i tak była za ciasna. Książki? Pola miała ich sporo, ale żadna nie zasługiwała na nazwanie „czymś najcenniejszym”. Komiksy?

Pomyślała z bólem o Tytusie, Romku i A’Tomku, towarzyszach jej nieszczęśliwego dzieciństwa. Tak, prawdopodobnie powinna spalić ulubione komiksy. Dawno już należało się ich pozbyć. Pora dorosnąć.

Dorzuciła do torby zaczytane zeszyty i wyszła z domu.

Zajrzała do księgarni, ale nie znalazła tam żadnych nowości, później oddała Tolkiena do biblioteki. Wreszcie, już z lżejszą torbą, powędrowała w stronę lasu oddzielającego miasteczko od morza.

Przyjdź do Bajki, a potem idź za znakami na drzewach.

Bajka była kawiarenką z różowym, mocno już wyblakłym napisem na szybie głoszącym: LODY, GOFRY, RURKI Z KREMEM. Od połowy czerwca aż do końca sierpnia kłębił się tu tłum turystów, a z wnętrza dobiegały dźwięki letnich przebojów. Teraz lokal był zamknięty na kłódkę. W środku przez brudne szyby Pola mogła zobaczyć ustawione na stołach krzesła. Ich sterczące w górę nogi w półmroku wyglądały jak długie, wąskie zęby, a całe pomieszczenie sprawiało wrażenie zakurzonego i porzuconego. Cofnęła się. Główną ulicą nadjeżdżał autobus, który wypuścił na przystanku kilka obładowanych siatkami kobiet i pojechał dalej, rozchlapując wokół wodę z błotnistych kałuż. Nie padało, ale w powietrzu wisiała klejąca się do włosów i skóry wilgoć, a nisko nad ziemią snuły się pasma srebrzystej mgły.

Kobiety, które wysiadły z autobusu, zdążyły zniknąć w bocznych uliczkach. Pola widziała już tylko starszego, grubego mężczyznę, cierpliwie oczekującego, aż jego równie stary i gruby pies wysika się pod krzaczkiem. Z okna jedynego czynnego sklepu sączyło się mdłe światło, które ginęło w coraz gęstszej mgle. Miasto duchów, pomyślała. Przeradowo było miastem duchów, żyło naprawdę tylko w tych krótkich letnich miesiącach, kiedy promienie słońca budziły je z długiego zimowego snu.

Brodząc w mokrych, gnijących liściach, obeszła kawiarnię dookoła, ale znalazła tylko kilka pustych butelek po piwie i rozpadający się but z wywalonym językiem i bez sznurówek. Choć miała patrzeć na drzewa, prawda? Uniosła głowę. Białe brzozy zlewały się z opływającą je mgłą. Przesunęła dłońmi po najbliższym pniu: był mokry, chropowaty. I nic więcej, żadnych znaków. Zresztą o jakie znaki mogłoby chodzić? Turystyczne, jak zaznaczone kolorami szlaki? Przygryzła wargę. Z głębin pamięci przyszło wspomnienie: bawiła się kiedyś w tym miejscu z… Hanką? Dorotą? I oczywiście była też Renia, jej śmiech i włosy połyskujące w słońcu złotem. Bawiły się w… podchody, jak w harcerstwie. Miały po sześć, może siedem lat i były zbyt małe, by przyjęto je do drużyny, ale tamtego lata wszystkie trzy marzyły tylko o tym. Sądziły wtedy, że to harcerskie znaki, ale oczywiście się myliły: żaden harcerz, o czym Pola dowiedziała się znacznie później, nie nacinałby pnia żywego drzewa. A tamte cięcia były tak głębokie, że dziecięce paluszki Poli zapadały się w nie aż po kłykcie, dotykając zimnej miazgi i sączącej się z rany lepkiej żywicy.

Teraz, kiedy je wreszcie znalazła, znaki okazały się znacznie płytsze, znajdowały się też zdecydowanie niżej, niż zapamiętała z dzieciństwa: na wysokości piersi dorosłego człowieka. Strzałka kierująca w prawo, potem następna, wiodąca w głąb lasu. Pola szła za nimi, niepewnie stawiając kroki we mgle. Dawno temu musiała tu być ścieżka i dziewczyna potrafiła ją jeszcze chwilami wyczuć, ale przez większość czasu przedzierała się przez bezlistne krzewy głogu i kaliny.

Odgłosy miasta ucichły za jej plecami, za to zaczęła słyszeć szum morza, dźwięk fal, uderzających raz za razem w kamienisty brzeg. Mgła przesiąknięta była zapachem soli i wilgotnej ziemi. Dziewczyna zatrzymała się, spocona, by poprawić torbę na ramieniu, i szła dalej. Gdyby ktoś zapytał, po co to robi, nie potrafiłaby chyba odpowiedzieć. Nie spodziewała się, że znajdzie coś, co przegapiła milicja badająca śmierć Reni, nie była na tyle naiwna. Nie liczyła też na to, że tajemniczy głos rzeczywiście umożliwi jej ucieczkę. Zresztą wcale nie była pewna, czy chciałaby wyjechać z Przeradowa. Matka zawsze powtarzała jej, że w dużych miastach ludzie są inni, bardziej brutalni, myślący tylko o sobie. Pola nie wiedziała, czy poradziłaby sobie, gdyby przyszło jej mieszkać w takiej na przykład Warszawie albo w Gdańsku, czy nie czułaby się tam zawsze gorsza, napiętnowana pochodzeniem z prowincji.

Jednak ciekawiło ją, po co Regina trzymała w kalendarzu tę niebieską kartkę i kim był człowiek, który odebrał telefon.

Ścieżka – czy raczej to, co z niej zostało – prowadziła teraz ostro w dół, Pola szła więc ostrożnie, czepiając się gałęzi. Mgła podnosiła się, sięgała już pasa dziewczyny, później piersi, aż wreszcie Pola wpadła twarzą w lepki biały tuman. Pozbawiona wzroku, spanikowała na moment, a potem desperacko postawiła jeszcze jeden krok, na ślepo, w stronę morza, i jeszcze jeden, pośliznęła się na zboczu i jakimś cudem utrzymała równowagę. I już, było po wszystkim, mgła została za nią, a Pola rozejrzała się wokół. Znajdowała się w zatoczce, z jednej i drugiej strony ograniczonej zwałami spiętrzonych głazów. Usiłowała sobie przypomnieć, czy w dzieciństwie dotarła aż tak daleko, ale nie potrafiła. Zatoczka była trudno dostępna, od strony morza można było przypłynąć łódką, ale zejście od strony lądu wymagało sporego samozaparcia, nie mówiąc już o wiedzy, dokąd się idzie. Nic dziwnego, że kamienista plaża była czysta, bez śladu śmieci, które zostawiali po sobie turyści. Wczasowicze woleli miejsca, do których można dotrzeć, zwyczajnie schodząc po schodach. Jak zatoka, w której umarła Regina.

– Jest tu ktoś? – zapytała, czując się strasznie głupio. Oczywiście, że nikogo nie było, na tak niewielkim terenie nikt nie zdołałby się ukryć. Dziewczyna potrzebowała jednak usłyszeć coś innego niż szum fal i skrzeczenie mew, choćby dźwięk własnego głosu.

Kucnęła, niepewna, czy ta pustka ją uspokaja, czy wręcz przeciwnie – jest rozczarowaniem. Dopiero potem sięgnęła do torby po komiksy i podpaliła je wyjętymi z kieszeni płaszcza zapałkami. W zimnym, wilgotnym powietrzu płomień ledwo pełgał po zadrukowanych stronach i gasł, gdy tylko dziewczyna wypuściła komiksy z rąk. Ostatecznie musiała wydrzeć z Tytusa, Romka i A’Tomka wszystkie kartki i ułożyć na plaży stosik papierowych kul. Wtedy podpaliła je jeszcze raz, osłaniając własnym ciałem przed podmuchami wiatru. Kiedy patrzyła, jak twarz Romka kurczy się, czernieje i znika pożarta przez płomień, chciało jej się płakać.

Teraz powinno się coś wydarzyć, pomyślała, prostując nogi.

Jednak nic się nie wydarzyło. Morze wciąż uderzało o brzeg z monotonną regularnością kogoś, kto dobija się do drzwi, ale stracił już nadzieję, że ktokolwiek mu otworzy, mewy krążyły, szukając między wodorostami śniętych ryb, a wiatr rozwiewał pozostały po komiksie popiół.

Pola poczuła się oszukana, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w życiu.

* * *

– Jedna na pięć – powiedział Igielski, popijając piwo w gabinecie Nowackiego.

W brzuchu czuł błogi ciężar zapiekanki ziemniaczanej, uszy wychwytywały uspokajające odgłosy domowej krzątaniny: szczęk otwieranych i zamykanych szafek, szum sypanego cukru i dźwięk jajek rozbijanych o brzeg miski. Pani Nowacka przygotowywała na deser ciasto.

– Pytałem pięć osób, czy Regina miała złoty krzyżyk, i tylko jedna powiedziała, że tak, ale nawet ona nie była pewna, czy to ten sam wisiorek.

– Krzyż to popularny motyw – przyznał lekarz, odchylając się w fotelu i popuszczając pasa po sutym obiedzie. – I nie tylko głęboko wierzący go noszą. Poza tym nawet jeśli ten wisiorek należał do Reginy, to wcale nie znaczy, że Kowalski naprawdę jest mordercą. Dziewczyna mogła krzyżyk zgubić albo ktoś jej go ukradł.

– Dziwne, że próbowała ten wisiorek ukryć, bo kiedy wysunął jej się spod swetra, od razu schowała go z powrotem. Ale może to nic nie znaczy, może po prostu zawsze nosiła biżuterię pod ubraniem. Nie mam pojęcia, nie znam się na zwyczajach kobiet.

– Jeśli wisiorek jest duży, nosi się go na bluzce czy swetrze – oznajmił Nowacki z pewnością człowieka żonatego od ponad trzydziestu lat. – Z drobiazgami takimi jak ten krzyżyk już jest różnie.

– Czyli nadal niczego nie wiemy.

Lekarz uśmiechnął się.

– Ja wiem, że Kowalski bynajmniej nie umiera na raka.

– O! Zrobili mu już badania?

– Owszem, i wyszło, że facetowi nie dolega nic oprócz niestrawności.

– Powiedziałeś mu o tym?

Nowacki skinął głową, po czym dodał usprawiedliwiająco:

– Nie wspominałeś, że mamy trzymać wyniki w tajemnicy.

Igielski machnął ręką.

– W porządku. Zastanawiam się tylko, czy on nadal się upiera, że jest mordercą.

– O to już musisz go sam zapytać. – Nowacki osuszył kufel. – Ale gdyby chciał zmienić zeznania, to chybaby coś powiedział, nie?

– Wyglądał na zdziwionego?

– Wynikami? – Lekarz rozważał przez chwilę pytanie. – Nie wydaje mi się. Ale on w ogóle rzadko okazuje emocje. Taki typ, rozumiesz.

Igielski nie myślał w tej chwili o typach.

– Teoretycznie… – zaczął niepewnie.

– No?

– Teoretycznie jest możliwość, że Kowalski naprawdę sądził, że umiera na raka, tak?

– Owszem.

– Ludzie w takich sytuacjach robią różne rzeczy. Może ktoś go wynajął, żeby przyznał się do morderstwa, zdejmując w ten sposób winę z Białego… Nie, to bez sensu. Cholera. – Sfrustrowany Igielski potarł podbródek, niejasno uświadamiając sobie, że zapomniał się dziś rano ogolić. – Już to rozważaliśmy.

– Możemy rozważyć jeszcze raz – zaproponował Nowacki. – Myślałem trochę i wydaje mi się, że nasze wątpliwości można wyjaśnić. Powiedzmy, że ktoś, na przykład jakiś bogaty krewny, chciał ratować Białego i dlatego przekupił Kowalskiego. Nie pieniędzmi dla niego, bo umierającemu pieniądze na niewiele się przydadzą, ale jakąś sporą sumą dla rodziny. Poszukiwania osoby, która byłaby na tyle zdesperowana, żeby się na coś takiego zgodzić, długo trwały, dlatego Kowalski zgłosił się do ciebie w listopadzie, a nie we wrześniu, kiedy aresztowaliście chłopaka. I oczywiście facet miał się przyznać tylko do jednej zbrodni, ale poniosła go wyobraźnia i dlatego wymyślił tę dziwaczną historię o dziewczynach zabijanych co siedem lat. Albo pomyślał, że jeśli odchodzić, to z przytupem, jako seryjny morderca, a nie zwyczajny zabójca jednej osoby. Albo jeszcze inaczej: może bał się powolnego konania na raka i chciał mieć pewność, że go powieszą.

– Musiałby być wyjątkowo głupi, jeśli wierzył, że sąd kupi tę historię bez żadnych dowodów, a na idiotę nie wygląda…

– Bo ja wiem? Nawet stosunkowo inteligentni ludzie mają czasem dziwaczne pojęcie o tym, jak działa prawo. To przynajmniej byłoby jakieś wyjaśnienie.

Igielski z ociąganiem skinął głową.

– Jeśli to prawda, Kowalski powinien odwołać swoje zeznania.

– Niekoniecznie. – Nowacki sięgnął za fotel, gdzie czekał zapas schłodzonych wcześniej butelek. – Może uznał, że zabrnął za daleko, żeby teraz się wycofywać. Poza tym facet tak czy inaczej nie jest już młody. Jeśli ceną za przyznanie się było bezpieczeństwo finansowe jego rodziny, mógł dojść do wniosku, że warto poświęcić lata, które mu zostały. Jeszcze po piwku?

– Czemu nie. – Igielski sięgnął po otwieracz. Z kuchni dobiegał zapach świadczący o tym, że ciasto wylądowało już w piekarniku i właśnie zaczyna się rumienić. – Tylko że to wszystko nijak nie tłumaczy, kto mógłby zapłacić Kowalskiemu taką sumę.

– No, matka Andrzeja na pewno nie. – Lekarz uśmiechnął się lekko. – Biedaczka leży w naszym szpitalu, wiesz o tym? Już dawno powinna była umrzeć, ale jakimś cudem ciągle trzyma się życia.

– Wiem, byłem u niej, jak aresztowaliśmy chłopaka. Miałem jej o tym powiedzieć, ale jakoś nie wyszło… – Igielski wzdrygnął się na wspomnienie kobiety tak wychudłej, że przypominała obciągnięty pomarszczoną skórą szkielet. Biała to traciła przytomność, to znów ją odzyskiwała, ale nawet w takich momentach patrzyła na milicjanta zdumiona, najwyraźniej nie mogąc pojąć, co ten człowiek w mundurze robi obok jej łóżka. Starszy sierżant stchórzył wtedy: pomyślał, że to nie jest dobry moment, że przyjdzie później. A później zapomniał, bo było tyle innych spraw, którymi musiał się zająć. A może po prostu nie chciał pamiętać.

– Ja wpadłem do niej na chwilę wczoraj. Sam nie wiem, po co, chciałem chyba wymienić przy niej nazwisko Kowalskiego i zobaczyć, jak zareaguje.

– I co?

– Nic, nawet mnie nie usłyszała. Albo nie zrozumiała. Pytała tylko w kółko o syna, kiedy przyjdzie ją odwiedzić.

– Czyli ona nadal nie wie o jego aresztowaniu?

– Na to wygląda, chociaż możliwe, że ktoś jej powiedział, ale zdążyła zapomnieć. A jeśli nie wie, to w sumie chyba nawet dobrze.

Igielski skinął głową, czując lekką ulgę, jakby ksiądz właśnie rozgrzeszył go w konfesjonale.

– A ojciec chłopaka? – zapytał Nowacki. – Znalazłeś go?

– Tak, mieszka w Gdyni, z konkubiną i dwójką małych dzieci. Tyle dobrego, że ma wreszcie uczciwą pracę, bo zatrudnił się w szkole podstawowej jako woźny, ale w domu tak czy inaczej się nie przelewa. Nie byłoby go stać na wynajęcie kogoś, kto przyznałby się do morderstwa. Poza tym nie sądzę, żeby jakoś szczególnie zależało mu na najstarszym synu. Kiedy poinformowałem go, że aresztowaliśmy chłopaka pod zarzutem morderstwa, powiedział tylko „No, no, kto by pomyślał, że to chuchro jest do czegoś takiego zdolne”. Prawie jakby dopiero teraz był z niego dumny. – Igielski skrzywił się lekko.

– Biedny chłopak.

– Biały?

– A kto? Zabił Renię czy nie, i tak miał parszywe życie. I nikt nie próbował mu pomóc.

– Niektórzy próbowali – zaprotestował Igielski. – Rozmawiałem z jego wychowawcą, podobno i w podstawówce, i potem w liceum powszechna była opinia, że Andrzej to inteligentny chłopak z talentem do fotografii, tylko straszny odludek. Pogorszyło mu się, kiedy odszedł ojciec, a matka zachorowała, potem przez jakiś czas było lepiej, ale w kwietniu Biała dowiedziała się, że ma nawrót raka i tym razem raczej już się nie wywinie.

– Na miesiąc przed maturą syna.

– Taa, na miesiąc przed maturą. Nic dziwnego, że koncertowo ją zawalił. Wychowawca proponował, żeby podszedł jeszcze raz, ale chłopak nie chciał o tym słyszeć… – Igielski urwał.

Dwa tygodnie po niezdanej maturze Andrzej Biały znalazł pracę w fabryce konserw, gdzie zajmował się wycieraniem podłóg i wynoszeniem rybich flaków – aż do dnia, gdy Igielski i Bąk zatrzymali go pod zarzutem morderstwa.

Lekarz miał rację, biedny chłopak, oczywiście jeśli się nie wzięło pod uwagę, że ten nieszczęśnik z dużym prawdopodobieństwem udusił dziewczynę, której jedyną winą było to, że nie chciała go kochać.

Nowacka wkroczyła z tacą ciepłej jeszcze, pachnącej cynamonem i jabłkami szarlotki, przerwali więc rozmowę i zrobili miejsce na stole, odsuwając butelki.

– Może zjesz z nami? – zaproponował lekarz, ale żona potrząsnęła głową. Igielski widział to już wielokrotnie, jak odprawiany raz za razem rytuał.

– Gdzie tam miałabym czas siadać, zupę na piecu jeszcze mam.

Nowaccy byli małżeństwem tradycyjnym: on pracował, ona sprzątała, gotowała i nie lubiła wtrącać się w to, co nazywała „męskimi sprawami”. Jeszcze do niedawna Igielski tak wyobrażał sobie swój własny związek. Teraz coraz częściej przychodziło mu do głowy, że z Beatą to by nie wypaliło. A w każdym razie nie na dłuższą metę. Jego narzeczoną z panią Nowacką łączyło tylko zamiłowanie do gotowania, ale potrawy Beaty zawsze były fikuśne i zawierały składniki takie jak kardamon, oliwki czy mleko kokosowe, które starszy sierżant kupował w gdańskiej hali targowej – tam, gdzie trafiały towary przemycane przez zawijających do portu marynarzy. Kiedy jeszcze byli razem, tęsknił czasem za kawałkiem zwyczajnego kotleta schabowego z ziemniakami. Teraz tęsknił za potrawami o skomplikowanych zagranicznych nazwach, których nawet nie potrafił wymówić.

Nowacka wyszła, zabierając kilka pustych butelek po piwie, a jej mąż podsunął Igielskiemu tacę z ciastem.

– Częstuj się.

– Tylko mały kawałek, powinienem trochę schudnąć – powiedział milicjant, ale nałożył sobie duży. Jakoś tak samo wyszło. Dalej mówił już z pełnymi ustami. – Znalazłem sześć dziewczyn, które mogłyby pasować. – Schylił się, sięgając po teczkę, która leżała obok fotela, i wyjął z niej zdjęcia. – We wrześniu 1979 roku zaginęła dziewiętnastoletnia Izabela Chrzanowska, w październiku tego samego roku Paulina Wąs, czternastolatka. Jesienią 1972 nie zniknęła żadna dziewczyna, a przynajmniej nikt czegoś takiego nie zgłosił. Jedyne zaginięcie, jakie znalazłem, miało miejsce w lipcu: wtedy dwudziestoletnia Karina Powrózło wyszła z domu i już nie wróciła. W 1965 znowu mamy dziewczynę, która znika we wrześniu: Aneta Lambert, lat osiemnaście. Sprawdziłem też akta o rok wcześniejsze albo późniejsze, niżby to wynikało z tego, co mówił Kowalski, na wszelki wypadek, gdyby coś mu się pomieszało. W 1971 w listopadzie zniknęła Aniela Kotulec, lat dwadzieścia sześć, a w październiku 1964 roku Renata Pawelec, siedemnastolatka.

– A wcześniej?

Igielski westchnął.

– Tu jest problem. Teoretycznie akta powinny jeszcze być w archiwum, ale albo ktoś je zgubił, albo wyrzucił, kiedy zgniły. Te z sześćdziesiątego czwartego były już całe zawilgocone. Albo w latach pięćdziesiątych milicja w ogóle nie kłopotała się zakładaniem teczek w takich sprawach.

Nowacki sięgnął po sporządzony przez starszego sierżanta spis.

– W porządku, spróbujmy najpierw pomyśleć nad tym, co mamy. Izabela Chrzanowska pasowałaby idealnie na ofiarę Kowalskiego, była w odpowiednim wieku i zniknęła we wrześniu siedem lat temu. Paulina… Sam nie wiem. Październik zamiast września łatwo wytłumaczyć, zwłaszcza że zaginięcie zostało zgłoszone na samym początku miesiąca, ale dziewczyna była chyba trochę za młoda. Kowalski wybierał ofiary niedoświadczone i naiwne, ale już dorosłe albo prawie dorosłe. Takie, których zniknięciem nikt się za bardzo nie przejmował. A czternastolatka to dziecko, czternastolatek milicja szuka zdecydowanie intensywniej niż osiemnastolatek. Kowalski jest zbyt inteligentny, żeby tak ryzykować.

– Może dziewczyna skłamała, że jest starsza. Mógł jej uwierzyć, jeśli do tego wyglądała odpowiednio dorośle.

– To jest jakieś wyjaśnienie, owszem, ale mimo wszystko, jeśli Kowalski faktycznie zabił tu dziewczynę siedem lat temu, stawiałbym raczej na Izabelę. Karina Powrózło… Raczej nie, wątpię czy ktokolwiek pomyliłby lipiec z wrześniem, zwłaszcza w takim miejscu jak Przeradowo, gdzie latem jest mnóstwo turystów.

– Chyba że Kowalski nas okłamał.

Nowacki wzruszył ramionami.

– Przy takim założeniu możemy szukać czegokolwiek, choćby morderstw staruszków po osiemdziesiątce popełnianych co pięć lat, zawsze w lutym. Nie, moim zdaniem albo przyjmiemy, że facet mówi prawdę, albo możemy sobie w ogóle tę sprawę darować.

– Racja. – Igielski zjadł ostatni kawałek ciasta i ziewnął. Był przejedzony i lekko wstawiony, a jakby tego było mało, o szyby znowu zaczął dzwonić deszcz. Starszy sierżant potarł oczy. Zaczynam się starzeć, pomyślał, niedługo będę typowym wujkiem w średnim wieku, który po obiedzie musi się zdrzemnąć na pół godzinki. Nie była to do końca nieprzyjemna myśl.

– Aneta Lambert pasuje idealnie – kontynuował lekarz. – Aniela Kotulec… hmm, to mogłaby być brakująca dziewczyna z 1972 roku, ale ta z kolei wydaje się trochę za stara. Kto zgłosił zaginięcie?

– Mąż.

– Właśnie, nie sądzę, żeby mężatki jakoś szczególnie Kowalskiego interesowały. W przypadku Renaty Pawelec wiek by się zgadzał, ale mamy już zaginięcie w 1965, więc chyba nie ma sensu szukać ofiary rok wcześniej.

– Czyli dwie ofiary, które najbardziej pasują, to Izabela Chrzanowska, zaginiona siedem lat temu, i Aneta Lambert z sześćdziesiątego piątego. W siedemdziesiątym drugim Kowalski albo nikogo nie zabił, albo zaginięcie z jakiegoś powodu nie zostało zgłoszone. A z wcześniejszych lat brakuje nam danych.

– Niezupełnie. – Lekarz uśmiechnął się lekko. – We wrześniu pięćdziesiątego ósmego roku zniknęła Róża Schmidt, dziewiętnastolatka.

– Skąd to wiesz?

– Przejrzałem stare wydania „Przeradowskich Wieści”. Róża wyszła z domu siedemnastego września, ubrana w brązową sukienkę i brązowe buty. Na głowie miała kapelusz i oprócz małej skórzanej torebki niczego ze sobą nie wzięła.

– Izabela Chrzanowska i Aneta Lambert też nie zabrały bagażu. Obie wyszły tylko na chwilę do pobliskiego sklepu i nigdy nie wróciły. Jakby nagle zdecydowały, że muszą zniknąć.

– Albo jakby po drodze spotkało je coś złego.

Starszy sierżant powoli skinął głową.

Pokuta

Подняться наверх