Читать книгу Pokuta - Anna Kańtoch - Страница 6
Część II
26 września, 15.15
ОглавлениеGdy samochód hamował pod odrapaną kamienicą, niebo znowu zaciągnęło się chmurami. Na podwórku wokół szkieletu rozebranego samochodu bawiły się dzieci, gromadka wielkookich oberwańców w wieku od pięciu do może dziesięciu lat. Podmuchy pachnącego solą wiatru bez trudu przenikały ich liche ubrania, ale dzieciaki wyglądały na szczęśliwe. Zatrzymały się, kiedy Igielski i Bąk zaczęli wysiadać, spoważniały nagle, a potem rozpierzchły się jak stado spłoszonych ptaków. Starszy sierżant nie wątpił, że pobiegły do domów ostrzec rodziców. W Głębcach nawet najmłodsi nie mieli problemów z rozpoznaniem milicjantów po cywilnemu.
Na klatce schodowej panował półmrok, ściany poznaczone były napisami jak bliznami po odniesionych w boju ranach. Starszy sierżant pomyślał o kolejnych pokoleniach mieszkańców tej kamienicy, którzy scyzorykami żłobili inicjały swoich szkolnych miłości, przebite sercami strzały, przekleństwa i nazwy ulubionych drużyn piłkarskich, a potem dorastali i szli pracować w fabryce albo, co było równie prawdopodobną drogą, lądowali w więzieniu. Na półpiętrze Igielski i Bąk minęli uchylone drzwi do ubikacji, skąd buchał ostry smród moczu mieszający się z płynącym z któregoś mieszkania zapachem tłustego rosołu. Woń przygotowywanego obiadu wydawała się jedyną oznaką tego, że budynek jest zamieszkały, poza tym wszędzie panowała cisza, choć starszy sierżant nie mógł opanować wrażenia, że mieszkańcy stoją teraz przy wizjerach i w napięciu obserwują wspinających się po schodach milicjantów.
– To tutaj. – Bąk energicznie zastukał w drzwi po lewej. – Otwierać, milicja!
Odpowiedziała mu głucha cisza, za to obok, pod siódemką, ktoś się poruszał. Igielski słyszał szuranie obutych w miękkie kapcie stóp, a potem kliknięcie odsuwanego wizjera. Ruchem głowy wskazał mieszkanie Bąkowi, który jeszcze raz walnął pięścią, tym razem w sąsiednie drzwi.
– Milicja!
Znowu szuranie, a później coś, co brzmiało jak szmer prowadzonej szeptem rozmowy. Młody męski głos spierał się ze starym kobiecym. Wreszcie szuranie zniknęło w głębi mieszkania, drzwi szczęknęły i w progu stanął wysoki jasnowłosy chłopak w przybrudzonym podkoszulku i wypchanych na kolanach spodniach.
– Panowie władza do kogo? – zapytał, prezentując zaskakująco białe i proste zęby.
Zanim Igielski zdążył odpowiedzieć, Bąk odepchnął go na bok.
– To ty – powiedział. – Ty dzwoniłeś na milicję. Poznaję cię po głosie.
Chłopak drgnął, jakby zamierzał się cofnąć i zamknąć drzwi, ale Bąk przytomnie pchnął je, otwierając szerzej, i wszedł do mieszkania.
– Gadaj! – warknął.
Z głębi mieszkania wychynęła ostrożnie pomarszczona jak suszone jabłko staruszka.
– Porozmawiajmy spokojnie – zaproponował Igielski. – Może pani poczęstuje nas herbatą?
Dziesięć minut później siwowłosa kobieta postawiła na stole cztery parujące szklanki. Bąk sięgnął po jedną, sparzył się i cofnął dłoń.
– Teraz mów, jak z tym telefonem było – powiedział, krzywiąc się. – Skąd wiedziałeś, że na plaży leży ciało?
– Od Andrzeja, od kogo innego miałbym się dowiedzieć?
– Andrzeja Białego, z sąsiedniego mieszkania? – upewnił się Igielski, a chłopak skinął głową. Wiedzieli już, że przystojny blondyn nazywa się Marek Pietrzak, ma dwadzieścia lat i „chwilowo nigdzie nie pracuje, tylko opiekuje się babcią”.
– No.
– Skąd o tym wiedziałeś?
Pietrzak wzruszył ramionami.
– Bo mi powiedział, nie?
– Tak po prostu?
– No. Staliśmy sobie pod klatką i…
– My, czyli kto? – przerwał mu Bąk.
– Ja, Petrol i Heniu…
– Nazwiska proszę.
Kapral starannie zapisał podane mu dane.
– Co dalej? – tym razem pytanie zadał Igielski.
– Mówię, staliśmy sobie i piliśmy piwko, kiedy Biały przyszedł i powiedział, że zajebał jedną laskę nad morzem. Jak mi pan władza nie wierzy, to możecie sobie zdjęcia obejrzeć.
– Jakie zdjęcia?
– W jego domu. Specjalnie nas zaprosił, żeby je pokazać.
– Nikomu z was nie przyszło do głowy, żeby od razu zadzwonić na milicję?
– E tam, pan władza niczego nie rozumie. – Marek głośno siorbnął herbaty. – My tu nie jesteśmy tacy wyrywni, żeby zaraz z glinami gadać. Ale potem widziałem się jeszcze z moją dziewczyną, Zośką, i ona zaczęła mi dziurę w brzuchu wiercić, że niby nie można tego tak zostawić, to w końcu rano zebrałem się i zadzwoniłem z budki pod spożywczakiem.
– Ale o tym, kto jest mordercą, nie raczyłeś powiedzieć – wytknął mu Bąk, na co chłopak znowu wzruszył ramionami.
– Biały to świr, ale swój. My nie kablujemy na swoich.
Igielski już otwierał usta, gdy jego uwagę przykuł dobiegający z korytarza zgrzyt otwieranych drzwi, a potem dźwięk skradających się kroków. Starszy sierżant wstał, ale Bąk, młodszy i szczuplejszy, był pierwszy. Poderwał się z krzesła, rozlewając herbatę, i rzucił się w stronę wyjścia. Igielski ruszył za nim, nie zważając na oburzony okrzyk staruszki.
Ktoś biegł po schodach – zza ramienia Bąka Igielski widział plecy i tył głowy człowieka, który zrezygnował ze skradania się i przeskakując po dwa stopnie, pędził teraz w dół. Ciemnowłosy, szczupły, prawdopodobnie młody. I szybki, choć nie tak bardzo jak kapral, który dopadł uciekającego na półpiętrze, złapał go za kurtkę i rzucił na ścianę.
– Na ziemię! – Podciął chłopakowi nogi, przewrócił go i przycisnął do ubłoconych schodów. A potem walnął jego głową w podest i chciał zrobić to samo jeszcze raz, ale Igielski złapał kaprala za ramię i odciągnął.
– Odbiło ci? – Spojrzał na chłopaka, który leżał na brzuchu z wykręconymi do tyłu rękami. Z ust kapała mu ślina, z rozciętego łuku brwiowego ciekła krew, a prawa gałka oczna, ta, którą widział Igielski, była wybałuszona przerażeniem. – Andrzej Biały? – zapytał.
Przewrócony chłopak zamrugał, ale nie odpowiedział. Igielski uniósł głowę. Młody Pietrzak stał na trzecim stopniu od góry i przyglądał się całej scenie z zainteresowaniem.
– To Andrzej Biały – potwierdził. – Ten, który zabił tę dziewczynę.