Читать книгу Kontrapunkty - Anna Kańtoch - Страница 6

1. Czarne, istoty przy­wo­żone z morza teraz

Оглавление

Zawsze wie­dzia­łam, że pew­nego dnia wrócę do Czar­nego. Widzę tę chwilę, jakby to już się stało – oto stoję na wiej­skiej dro­dze obok pomru­ku­ją­cego cicho auto­mo­bilu, patrzę na skiby wil­got­nej ziemi i biały domek pod ciemną linią drzew. Za drze­wami tar­cza słońca; świa­tło ma przy­dy­mioną czer­woną barwę, powie­trze stało się ostrzej­sze i pach­nie leżą­cym pod leśnymi kamie­niami mro­kiem, w bruz­dach na polu zbie­rają się cie­nie. Wiatr szar­pie długą pro­stą suk­nią, dłońmi przy­trzy­muję wielki kape­lusz, któ­rego rondo zdo­bią fan­ta­zyjna kokarda i kwiaty. Mar­znę, napa­wa­jąc się tą chwilą, tym wia­trem i zim­nem, nim wejdę do przy­tul­nego wnę­trza Czar­nego.

Jestem. Wró­ci­łam.

Dok­tor Krę­piń­ski zaśmiał się, gdy mu o tym opo­wie­dzia­łam, śmiał się tak bar­dzo, że trzę­sła mu się broda, a on sam odchy­lił się na krze­śle do tyłu, pod sło­mia­nym para­so­lem. Jego pomarsz­czone czoło i obwi­słe policzki całe były w sło­necz­nych cęt­kach, w ręku podry­gi­wała szklanka z lemo­niadą. Z roz­pa­lo­nego nieba lał się żar, para­sol nie dawał nie­mal żad­nej ochrony – a mimo to biała koszula Krę­piń­skiego wciąż była świeża, spodnie zapra­so­wane w kant dokład­nie jak w chwili, gdy o ósmej rano zszedł na śnia­da­nie.

Chwy­ci­łam swoją szklankę i zaraz ją puści­łam, bo lemo­niada była już cie­pła. Wil­gotne palce zosta­wiły na szkle przy­kre, tłu­ste ślady.

— Ależ dla­czego mia­ła­byś nosić taki straszny kape­lusz? — zapy­tał Krę­piń­ski, a ja posła­łam mu nie­pewny uśmiech, bo istot­nie podobne nakry­cia głowy wyszły z mody dawno temu, ostatni raz widzia­łam je… kiedy? Chyba gdy byłam nasto­latką, tuż przed wybu­chem wojny. Dziś, tego upal­nego lata roku 1935, nosi się zupeł­nie inne kape­lusze.

Odsta­wił swoją szklankę – na niej żad­nych śla­dów nie było.

Jak oni to robią?

— Chcia­ła­byś wró­cić do Czar­nego?

— Tak — odpar­łam. A potem doda­łam — może. Nie. Nie wiem.

Zaśmiał się znowu, jakby moje waha­nie było naj­lep­szym na świe­cie żar­tem. Czy­ta­łam kie­dyś, że leka­rze powinni doda­wać pacjen­tom otu­chy, lecz wszy­scy medycy, któ­rych w życiu spo­tka­łam, spra­wiali tylko, że czu­łam się jak nie­mą­dre dziecko.

Musiał wyczuć moją dez­apro­batę, bo umilkł i spoj­rzał na mnie prze­pra­sza­jąco, a jed­no­cze­śnie łobu­zer­sko, jakby z góry wie­dział, że dam się uła­go­dzić.

— Wybacz, moja droga, cza­sem tracę nad sobą pano­wa­nie. Kto mieszka w Czar­nem? Może rze­czy­wi­ście nie­złym pomy­słem byłoby tam poje­chać?

— Mój brat — odpar­łam. — Młod­szy — doda­łam nie­po­trzeb­nie, bo prze­cież Krę­piń­ski star­szego znał. To wła­śnie Fran­ci­szek przy­wiózł mnie pew­nego dnia do sana­to­rium, zosta­wił pod fachową opieką, a teraz odwie­dzał od czasu do czasu. — Jest… inny.

— Inny jak ty?

Dwu­znacz­ność pyta­nia zawi­sła pomię­dzy nami. A może nie było żad­nej dwu­znacz­no­ści, może tylko ją sobie wyobra­zi­łam.

— Przej­dziemy się? — zapro­po­no­wał Krę­piń­ski.

Ski­nę­łam głową.

Szli­śmy stałą trasą naszych spa­ce­rów, wzdłuż brzegu aż do latarni na cyplu. Wiatr niósł od morza orzeź­wia­jący słony chłód, spie­niona woda wypeł­niała pozo­sta­wione na pia­sku ślady stóp. Krę­piń­ski poru­szał się szybko i pew­nie, ele­gancki nawet w mokrych butach. Roze­śmiał się, gdy moc­niej­sza fala się­gnęła noga­wek; wil­goć zresztą bły­ska­wicz­nie wyschła, jakby nawet ona musiała ustą­pić przed wro­dzoną nie­ska­zi­tel­no­ścią tego czło­wieka. Sta­ra­łam się dotrzy­mać mu kroku, z pan­to­fel­kami w ręku, bez­u­stan­nie bojąc się, że nastą­pię na ukryty w mar­twych wodo­ro­stach kawa­łek szkła czy ostrą muszlę. Czu­łam się nie­zgrabna, pot spły­wał mi spod wło­sów na kark. Od czasu do czasu mija­li­śmy wycią­gnięte na plażę drew­niane krypy. Biła od nich woń stę­chłej sło­nej wody i roz­kła­da­ją­cych się w słońcu ryb. Przy jed­nej łodzi krę­cili się zapóź­nieni rybacy, a na dnie, zaplą­tane w sieci, poły­ski­wały sprę­ży­ste srebrne ciała. Przy­po­mnia­łam sobie opo­wieść Irenki, która twier­dziła, że im dalej w morze poła­wia­cze wypły­wają, tym dziw­niej­sze istoty przy­wożą. Bli­żej brzegu są zwy­czajne śle­dzie, dor­sze i flą­dry, a dalej prze­dziwne, fan­ta­sma­go­ryczne stwory, ani w pełni żywe, ani mar­twe, o rozum­nych spoj­rze­niach i nie­spo­ty­ka­nych kształ­tach.

Śmia­łam się wtedy, teraz jed­nak odwró­ci­łam wzrok.

Kontrapunkty

Подняться наверх