Читать книгу Kontrapunkty - Anna Kańtoch - Страница 9
4. Franciszek, cud niezauważony teraz
ОглавлениеPotrzeba sprytu, by wymknąć się z sanatorium niepostrzeżenie. Rzecz jasna, mamy prawo wychodzić, kiedy chcemy, tak się jednak osobliwie składa, że za każdym razem, gdy jedno z nas wybiera się poza bramę, któryś z lekarzy zupełnym przypadkiem idzie w tę samą stronę i oferuje swoje towarzystwo. Nie sposób się od niego uwolnić, lekarze są ujmująco grzeczni, lecz nieustępliwi. Dlatego wybrałam inną drogę – przez dziurę w ogrodzeniu, tę samą, z której skorzystała napotkana na plaży stara kobieta. Opadłam na kolana, schyliłam głowę i przeszłam na czworakach, jak pies albo dziecko ciągnące elegancką torebkę. Gorąco piasku pod cienkim materiałem pończoch i ten charakterystyczny, nie do pomylenia z niczym zapach upału: woń nagrzanego ciała i suchych, roztartych w dłoniach łodyg.
I już. Jestem po drugiej stronie. Wyprostowałam się i otrzepałam – jeśli mi się poszczęści, do mojego powrotu nikt dziury nie zauważy i będę mogła wrócić tą samą drogą. Pomiędzy źdźbłami wyrosłej na wydmach turzycy widziałam błękit morza. Odwróciłam się do niego plecami i ruszyłam w kierunku szosy. Obcasy płóciennych pantofli zagłębiały się w piasku, sukienka już była zmięta i nieświeża. To zwarzyło mi humor. Dotąd czułam się prawie jak dziecko, cała ta wyprawa miała posmak młodzieńczej przygody. Nie byłam jednak dziewczyną, lecz kobietą, niemłodą już i nieelegancką. Piętno sanatorium towarzyszyło mi niczym cień, który kulił się wokół nóg, drobny i krągły. Szłam poboczem, uskakując, gdy mijały mnie chłopskie furmanki i otwarte wozy. Ich kierowcy nosili chroniące od pyłu gogle, a siedzące obok kobiety bezskutecznie próbowały osłaniać twarz niewielkimi rondami kapeluszy.
Miasteczko S., do którego zmierzałam, nie jest wielkie – ot, zwykła nadmorska miejscowość, latem powiększająca się o kilkuset wczasowiczów. Można ich bez trudu odróżnić od miejscowych – przyjezdne kobiety noszą modne stroje i są bardziej opalone, a mężczyźni mają tę pewność siebie, którą daje świadomość, że płacą, a więc mogą wymagać.
Przy rogatkach schyliłam się, by strzepnąć piasek z pantofli. Gdy skończyłam, obok zahamował samochód, przed nim z chłopskiej furmanki sypała się kapusta. Kierowca zaklął i wcisnął klakson. Chłop zeskoczył z wozu i przepraszając, zaczął zbierać z drogi dorodne główki.
Za kierownicą błękitnego bentleya siedział mój brat, Franciszek. Widać było, że uczynił wszystko, co można, by zatrzymać upływ czasu, jego włosy lśniły kruczą czernią farby, w twarz niewątpliwie wtarto najdroższe kremy, sportowa marynarka w kratkę mogłaby należeć do młodzieńca. Nic jednak nie zdołało ukryć strasznej prawdy – był znacznie starszy ode mnie. Wstrzymałam oddech. To nie mógł być Franciszek, przecież ledwo przed trzema dniami widziałam mężczyznę w sile wieku. Nie mógł być, a jednocześnie był, poznawałam przecież nie tylko zoraną zmarszczkami twarz, ale i postawę, to charakterystyczne wojownicze wysunięcie głowy, ten grymas zaciśniętych ust, który świadczył o tym, iż brat mój lada moment wybuchnie gniewem. Palce lewej dłoni wystukiwały na kierownicy niespokojny rytm, a ja wiedziałam, że to fragment arii Stolnika z Halki. Jedna niemożliwość starła się z drugą niemożliwością, ja stałam pomiędzy nimi, zagubiona i bezradna, popychana, potrącana i przeklinana.
Chłop wrzucił na wóz ostatnią kapustę i furmanka ruszyła. Za nią Franciszek-nie-Franciszek. Wolno, bo po wąskich uliczkach S. nie sposób jechać szybko, tu wciąż panuje ruch przedwojenny, środkiem ulicy spacerują stadka gęsi i starsze kobiety w tradycyjnych, sięgających kostek spódnicach. Mój brat-nie-brat się irytował, dłoń coraz częściej naciskała klakson. Biegłam chodnikiem, nie tracąc bentleya z oczu, wciąż z nadzieją, że dostrzegę ten jeden jedyny szczegół, który przeważy szalę: Franciszek czy nie-Franciszek?
Widzę jednak tylko, jak samochód ciągnie przyszłość, rozpostartą za nim na kształt pawiego ogona, nowoczesność wdziera się klinem w senne S. I tak po raz kolejny jestem świadkiem cudu przez nikogo niezauważonego, na moich oczach zmienia się fason kobiecych sukien i kapeluszy, nieliczne w miasteczku auta stają się lżejsze, ich kształty bardziej opływowe, prędkość większa, bo oto z ulic znikają stadka gęsi. Co przed bentleyem jest jeszcze stare, a co za nim już nowe, tak może wyglądać S. za trzy, cztery lata. Nagłówki gazet krzyczą o zagrożeniu ze strony nazistowskich Niemiec, kinowe afisze zapowiadają kolejny film z Gretą Garbo, budynkom rosną piętra, zapyziałe sklepiki nabierają wielkomiejskiego sznytu.
Widziałam podobne przemiany już tyle razy, a wciąż jeszcze się nie przyzwyczaiłam.
Zatrzymałam się, zdyszana, bentley odjechał, uwożąc w dal mojego brata-nie-brata. Oparłam czoło o szybę najbliższej kawiarni, chłodną nawet w upale. Odrobina ulgi. Ciepły baryton spytał, czy mi nie słabo, czy potrzebuję może wody. Odwróciłam się. Nieznajomy patrzył na mnie oczami drapieżnika, z nadzieją. Przyciągnęło go moje piętno.
— Nie — odparłam najzimniej, jak tylko potrafiłam. — Już mi lepiej. Dziękuję.
Im mocniej nalegał, tym bardziej stawałam się wyniosła, nie chciałam jego zainteresowania ani fałszywej troski. To typ mężczyzny-węża; dotyk jego wypielęgnowanych dłoni byłby na moim ciele chłodny i śliski, gadzia skóra, oczy lśniące metalicznie w półmroku świtu, zanim wymknie się z pokoju i nigdy nie wróci. Znam ten typ, znam wiele typów, jeden podlejszy od drugiego.
Nieznajomy odszedł, a ja wreszcie mogłam wejść do kawiarni i napić się oranżady.
W międzyczasie, ponieważ mój brat-nie-brat zniknął, ulica zdążyła zmienić się z powrotem, stare wchłonęło nowe. Choć nie do końca, nie całkowicie, tu i ówdzie pozostały ślady delikatne jak muśnięcie pędzlem. Szersza sklepowa witryna, na manekinie suknia o bardziej kobiecym fasonie, inny kształt samochodowej maski. Moda na czarne włosy z poprzedniej dekady minęła już nawet na prowincji, teraz w miasteczku S. będzie się nosić platynowe loki, a w kinach zamiast Malowanej zasłony zagrają kolejny amerykański film z Marleną Dietrich.
Wypaliłam papierosa i wypiłam oranżadę. Ludzie w kawiarni patrzyli na mnie ze zgorszeniem – byłam samotna, bez męskiej opieki, a to jest małe miasteczko, tu nowe z wielkim trudem zwycięża stare.
Wstałam, rzucając na stolik kilka monet. Mój wzrok padł na piórówek.
Tak nazwę go później, teraz jest to po prostu osobliwy przedmiot, na pół pióro, a na pół ołówek. Leży na stoliku tuż przy łokciu wąsatego mężczyzny, który przez ostatni kwadrans udawał, że czyta dziennik, a tak naprawdę obserwował mnie dyskretnie. Teraz przestał, teraz odwraca się, udowadniając, że nic go nie obchodzę. To moja szansa.
Piórówek jest hybrydą powstałą w miejscu, gdzie spotkały się dwa czasy, błędem w precyzyjnym mechanizmie świadczącym o tym, iż cud, który widziałam, zdarzył się naprawdę.
Pragnę go mieć.
Schylam się, udając że poprawiam pasek pantofelka potem prostuję się nagłym, szybkim ruchem, chwytam piórówek i wychodzę na ulicę. Mój pośpiech jest niepotrzebny, wąsaty mężczyzna chyba nawet nie zauważył, że coś mu zginęło, nikt mnie nie ściga.
Z ulgą wcisnęłam piórówek do torebki i weszłam do księgarni. To właśnie dla niej tu przyszłam, dla tego przestronnego, nowoczesnego jak na S. sklepu, gdzie znaleźć można sentymentalne romanse, poradniki rolnicze i trochę klasyki.
Ostatnim razem, gdy tu byłam, na półce widziałam 100 lat warszawskich teatrów. Zapytałam o książkę jasnowłosą, bardzo uczynną panienkę; dziewczyna uśmiechnęła się i gorliwie skinęła głową. Jest, oczywiście, że jest, zamówili jeden egzemplarz, który wciąż nie zszedł, nie ma popytu na taką literaturę, teraz, latem, ludzie kupują lekkie powieści na plażę czy leniwe popołudnie w ogrodowym fotelu.
Nie słuchając jej paplaniny, sięgnęłam po portmonetkę. Pieniądze i książka przeszły z rąk do rąk. Potem, zamiast podziękować i wyjść, pod wpływem impulsu wyciągnęłam z torebki piórówek i pokazałam go panience.
A przecież wiedziałam, jaka będzie reakcja, wiedziałam, ale kolejny raz nie potrafiłam się powstrzymać.
— Czy wie pani, co to jest? — spytałam.
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Prawie mi było jej żal w tej chwili, niemal wierzyłam, że jest taka jak ja.
— To chyba ten nowy model wiecznego pióra, prawda? Ale wygląda na zepsute, przykro mi, taka ładna rzecz. Pani będzie z książki zadowolona…
Od razu straciła zainteresowanie. To właśnie jest charakterystyczne – lekceważenie, szybka zmiana tematu. Jakby nie zobaczyła przed chwilą czegoś, co nie może istnieć.
Wracam do sanatorium. Po drodze wyrywam ze 100 lat… jedną kartkę. Resztę wyrzucam na pobocze pomiędzy szare od kurzu, suche źdźbła trawy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki