Читать книгу Kontrapunkty - Anna Kańtoch - Страница 7

2. Sana­to­rium, tańce, krew teraz

Оглавление

Sana­to­rium dla ner­wowo cho­rych dok­tora Kem­pera ma dobrą renomę, ponoć chwalą je nawet w zagra­nicz­nych maga­zy­nach. Per­so­nel dokłada tu wszel­kich sta­rań, byśmy o natu­rze zakładu zapo­mnieli: żyjemy jak w mod­nym uzdro­wi­sku, mamy kort teni­sowy i wie­czorki bry­dżowe, gra­mo­fon i radio. Nasze posiłki, tak różne od szpi­tal­nej, pozba­wio­nej smaku papki, są obfite i poda­wane na deli­kat­nej por­ce­la­nie, leka­rze spa­ce­rują z nami, roz­ma­wia­jąc na temat kina i poli­tyki. Incy­denty, takie jak zamro­cze­nia umy­słu, napady wście­kło­ści czy prze­mo­czone łóżka, są dys­kret­nie tuszo­wane przez uro­cze pie­lę­gniarki i unie­waż­niane już pięć po minut po zaj­ściu. Oczy­wi­ście nie ma tu żad­nych „poważ­nych przy­pad­ków”, wszy­scy jeste­śmy zale­d­wie „tro­chę zmę­czeni”, „nieco zagu­bieni”, potrze­bu­jemy tylko wypo­czynku, by dojść do sie­bie. Tak przy wspól­nych posił­kach zapew­niają nas leka­rze, choć u sie­bie, w gabi­ne­tach, trzy­mają grube pliki nota­tek, które opi­sują nasze ano­ma­lie za pomocą groź­nie brzmią­cych łaciń­skich i nie­miec­kich słów. Sku­szone na poga­wędkę pie­lę­gniarki prze­ka­zują jesz­cze inne wer­sje – w ich oczach jeste­śmy zbio­ro­wi­skiem przy­pa­dło­ści roman­tycz­nych i nie­kon­kret­nych zara­zem, ta cierpi z powodu zawie­dzio­nej miło­ści, inna dopro­wa­dziła się do żałob­nego obłędu, docho­wu­jąc wier­no­ści zagi­nio­nemu na woj­nie mężowi, jesz­cze inna popa­dła w melan­cho­lię po śmierci uko­cha­nego dziecka. Sma­ku­jemy te plotki, ubar­wiamy je i pusz­czamy dalej w obieg, aż wra­cają do nas nie­po­dobne zupeł­nie do swej pier­wot­nej postaci, aż nikt już nie wie, co jest prawdą. O męż­czy­znach nie­wiele mamy do powie­dze­nia – miesz­kają w dru­gim skrzy­dle, pocią­ga­jący swą odręb­no­ścią i tajem­nicą. Spo­ty­kamy się jedy­nie przy bry­dżu i pod­czas wie­czor­ków tanecz­nych, kiedy dok­tor Krę­piń­ski nasta­wia na gra­mo­fonie płyty z ame­ry­kań­skim jaz­zem. Tań­czymy i flir­tu­jemy, jak­by­śmy byli zwy­czajni, a prze­cież nie jeste­śmy, nawet pośród naj­we­sel­szej zabawy wyczuwa się w naszym zacho­wa­niu fał­szywą nutę. Cza­sem ktoś zamilk­nie nie­spo­dzie­wa­nie przy sto­liku i będzie tak trwał, z otwar­tymi ustami i wzro­kiem wbi­tym w prze­strzeń, aż lito­ściwy sąsiad lub czujna pie­lę­gniarka obu­dzi go z drzemki na jawie; cza­sem ktoś wybuch­nie śmie­chem zbyt gło­śnym albo zbyt piskli­wym. Kobiety gubią w tańcu szale, dep­czą je potem obca­sami fran­cu­skich pan­to­fli, męż­czyźni sia­dają na wła­snych kape­lu­szach i patrzą na tar­cze od dawna nie­na­krę­ca­nych zegar­ków. Jedzone przez nas ciastka nie zawsze tra­fiają do ust, zda­rza się, iż skru­szone w nie­spo­koj­nych pal­cach całe lądują na dekol­tach sukien czy gor­sach jedwab­nych koszul. Nasze roz­mowy się rwą, tań­czymy nie do rytmu, flir­tu­jemy bez wdzięku. A prze­cież bawimy się z więk­szym może nawet zapa­mię­ta­niem, niż czy­nią to ludzie zdrowi.

Piszę: my, nas, choć czuję się tak bar­dzo inna od moich towa­rzy­szy nie­doli. Przy­zwy­cza­iłam się już; zara­zem jestem i nie jestem czę­ścią tego wszyst­kiego.

Tego wie­czoru nie jestem. Dzię­kuję chłodno, gdy dok­tor Krę­piń­ski prosi mnie do tańca, freak show na par­kie­cie nie pociąga mnie zupeł­nie, spo­cone czer­wone twa­rze napeł­niają nie­chę­cią. Mam swoją dumę. Wszystko w moim życiu może być fał­szywe, ale duma jest praw­dziwa – posta­na­wiam więc, że dzi­siej­szego wie­czoru tań­czyć nie będę. Chcę, żeby dok­tor Krę­piń­ski bole­śnie odczuł moją odmowę, on jed­nak śmieje się po swo­jemu i potrząsa głową, jakby, roz­ba­wiony, ustę­po­wał kapry­śnemu dziecku. Odwra­cam się w stronę uchy­lo­nego okna, naresz­cie jest wie­czór, naresz­cie odro­bina chłodu. Moja duma mnie samej wydaje się teraz dzie­cinna i śmieszna, ale zaci­nam się w niej – nic innego nie mam.

— Zatań­czysz? — pyta Irenka, pod­cho­dząc do mnie, bran­so­lety podzwa­niają w rytm jej kro­ków. Irenka nosi je, by prze­sło­niły bli­zny na nad­garst­kach, ale mie­dziane kółka niczego nie potra­fią ukryć, blizn jest zbyt dużo.

— Zatań­czysz? — pyta jesz­cze raz. — Taka jestem dziś szczę­śliwa!

Oddy­cha szybko, czarne oczy błysz­czą od gorączki. Nauczy­łam się już roz­po­zna­wać te jej gwał­towne przy­pływy rado­ści, po któ­rej nastę­puje nagła roz­pacz. Naj­da­lej za kilka dni Irenka znów będzie się ciąć. Mówi, że z powodu zdrady przy­stoj­nego ułana, ale ja wiem, że to wcale nie tak, Irenka roz­cina wła­sne ciało, bo musi, zdrada nie ma z tym nic wspól­nego. W opo­wieść o uła­nie nie wie­rzy już nikt, może poza matką Irenki, która co pół roku wie­zie córkę do innego sana­to­rium w nadziei na cudowne wyle­cze­nie.

Chcia­ła­bym zatań­czyć z Irenką. U nas nie obo­wią­zują sztywne kon­we­nanse, kobiety cza­sem tań­czą z kobie­tami. Ale nie mogę – odmó­wi­łam Krę­piń­skiemu, powin­nam odmó­wić i Irence.

Dziew­czyna nie słu­cha nie­zręcz­nych wymó­wek, tylko cią­gnie mnie na par­kiet. Jej zwinne ciało już jest roz­grzane szyb­kim ruchem, mokry od potu tył sukni lepi się do ple­ców. Pozwa­lam się objąć i roz­ko­ły­sać w rytm char­le­stona. Nie tak się go tań­czy, ale to nie ma zna­cze­nia, nikt tu nie umie tań­czyć do tej dzi­kiej muzyki zza oce­anu, tak róż­nej od melo­dii, do któ­rych przy­wy­kli­śmy w dzie­ciń­stwie. Patrzę na Irenkę. Tylko jej jestem tu pewna, tylko ona jest taka jak ja. Wiem, bo byłam przy niej, kiedy ostat­nim razem otwo­rzyła sobie żyły. Cięła głę­boko, aż w czer­wieni roz­pła­ta­nego mięsa bły­snęła biel kości. Dla­tego mam pew­ność.

Irenka lubi mnie, ponie­waż uważa, iż jeste­śmy brat­nimi duszami – ja rów­nież noszę na ciele bli­zny po nożu. Ja wiem, że nasze bra­ter­stwo niczego wspól­nego z nożem nie ma.

Muzyka milk­nie, gdy igła prze­ska­kuje do następ­nego rowka. Wra­ca­jąc na swoje miej­sce przy oknie, wzro­kiem odru­chowo szu­kam dok­tora Krę­piń­skiego. Chcę wie­dzieć, czy dobrze się bawi – albo raczej mam nadzieję, że bawi się źle. Krę­piń­ski roz­ma­wia z jasno­włosą kobietą, w któ­rej roz­po­znaję nie­dawno do nas przy­byłą, jesz­cze nie­zbyt dobrze poznaną i „nie­oswo­joną” pen­sjo­na­riuszkę. Roz­ma­wiają, nic wię­cej, a jed­nak wyczu­wam pomię­dzy nimi napię­cie, z któ­rego chyba tylko ja zdaję sobie sprawę. Wra­że­nie tym bar­dziej iry­tu­jące, że nie­okre­ślone, nie reje­struję go żad­nym z pię­ciu zmy­słów, po pro­stu wiem. Roz­ma­wiają, a nie­wi­dzialne nici wza­jem­nego przy­cią­ga­nia spla­tają się wokół nich w sieć coraz gęst­szą i tak roz­ło­ży­stą, że wresz­cie sięga i mnie, sto­ją­cej po dru­giej stro­nie sali. Zaczy­nam się dusić, tylko wie­czorny chłód pozwala mi odzy­skać oddech.

W nocy długo nie mogłam zasnąć, a gdy ran­kiem zeszłam do jadal­nej sali, oka­zało się, że byłam pierw­sza – wszy­scy jesz­cze spali, tylko w kuchni, roz­pa­la­jąc w piecu, krzą­tała się stara Anto­siowa.

Wyszłam na zewnątrz, w rześki chłód wsta­ją­cego dnia. Roz­cie­ra­jąc pokryte gęsią skórką ramiona, wdy­cha­łam zapach kwia­tów na klom­bach i spa­ce­ro­wa­łam dla zabi­cia czasu. Znu­dzona i nie­spo­kojna, zapu­ści­łam się w rejony, w któ­rych zazwy­czaj nie bywam, krą­ży­łam wokół pomiesz­czeń gospo­dar­czych, prze­mknę­łam nawet ze wstrzy­ma­nym odde­chem obok śmiet­ni­ska.

Tam ją dostrze­gam kątem oka.

Pod pokrywą jed­nego z kubłów, spo­wity w słodki odór zgni­li­zny, tkwił liliowy kłąb mate­riału w kolo­rze iden­tycz­nym jak suk­nia jasno­wło­sej towa­rzyszki dok­tora Krę­piń­skiego. Cie­ka­wość była zbyt silna, by się jej oprzeć – się­gnę­łam po niego i szarp­nę­łam, jedwab roz­wi­nął się gładko. Wewnątrz, na asy­me­trycz­nej spód­nicy, na bolerku, wszę­dzie była krew, gęsta i nie cał­kiem jesz­cze zakrze­pła. Widzia­łam nawet strzępy tkanki, jakby Krę­piń­ski wraz z suk­nią zdarł z jasno­wło­sej kobiety skórę. Nie­moż­li­wość zamro­czyła mi umysł i wci­snęła palce do gar­dła, było mi duszno, mia­łam wra­że­nie, że zaraz zwy­mio­tuję. Z daleka, z innego świata docie­rał do mnie zapach poran­nej kawy.

Wepchnę­łam suk­nię na jej dawne miej­sce i ucie­kłam. W sali jadal­nej dobrze znani mi ludzie pozdra­wiali się sen­nie i sia­dali do śnia­da­nia, sły­chać było szu­ra­nie odsu­wa­nych krze­seł, ziew­nię­cia, szczęk sta­wia­nych na stole dzban­ków i tale­rzy. Prze­sta­łam wie­rzyć w to, co widzia­łam.

A jed­nak chwilę póź­niej powo­do­wana prze­korą, któ­rej sama nie rozu­mia­łam, zagad­nę­łam dok­tora Krę­piń­skiego o nie­moż­li­wość. Oczy­wi­ście nie powie­dzia­łam, jak dużo było krwi, ani nie wspo­mnia­łam o strzę­pach skóry – na to nie było miej­sca w cie­płej, pach­ną­cej kawą jadalni. Nad­mie­ni­łam tylko, że ta nowa, jasno­włosa pani musiała się wczo­raj ska­le­czyć, bo wyrzu­ciła zakrwa­wioną suk­nię.

— To głup­stwo — odparł dok­tor Krę­piń­ski. — Wysta­jący gwóźdź, nic poważ­nego, drobna rana na ręce.

Popeł­nił błąd, bo kiedy jasno­włosa kobieta zeszła na śnia­da­nie, wyraź­nie zoba­czy­łam, że jej białe, odsło­nięte ramiona nie­ska­lane były naj­mniej­szym dra­śnię­ciem.

Kontrapunkty

Подняться наверх