Читать книгу Osiedle odmieńców - Anna Klejzerowicz - Страница 11

Kryszewo, nazajutrz

Оглавление

Kryszewo, nazajutrz

Felicja Stefańska obudziła się rozdrażniona i niewyspana. Wiosną często jej się to zdarzało. Kiepsko spała, bolała ją głowa. To już chyba ten wiek – rozmyślała z goryczą. Po czterdziestce wszystko zaczyna człowiekowi przeszkadzać. Organizm psuje się jak zużyta maszynka, reaguje na byle gówno. Zmęczenie od samego rana? Wcześniej czegoś takiego nie znała. Umyła się w zimnej wodzie, ale i tak ledwie widziała na oczy. W lustro wolała nie patrzeć. W dodatku zabrakło jej kawy, a czuła, że bez wspomagania nie zdoła się dobudzić i zmarnuje dzień pracy. Opatulona w szlafrok zeszła na dół, do kuchni gospodarzy, od których urząd gminy wynajmował dla niej niewielkie poddasze na biuro – będące zarazem siedzibą redakcji lokalnej gazety – wraz z aneksem mieszkalnym. Na dole zastała tylko gospodynię, od której bez problemu wysępiła pół słoika kawy, co prawda sypanej, nie rozpuszczalnej, ale dobre i to. Zaparzy ją sobie w kawiarce. Albo nie, po turecku, żeby zbyt długo nie czekać. Wymamrotała słowa podziękowania i już miała wracać do siebie, kiedy gospodyni zawołała za nią, stawiając na nogi lepiej od kofeiny:

– Pani Felu! A słyszała pani, jaka tragedia w Adamowie?

Przystanęła w drzwiach, próbując zachować resztki godności rzeczniczki prasowej urzędu gminy.

– Jaka tragedia?

– Aaa, to pani jeszcze nic nie wie… – Kobieta wytarła ręce w fartuch. – A nie słyszała pani, jak syreny w nocy wyły?

– Coś słyszałam, ale myślałam, że jakiś wypadek na drodze.

– Pani siada, to pani opowiem. Potworna tragedia! Spaliła się cała rodzina na tym nowym osiedlu domków za wsią. Miastowi. Cała rodzina. Dopiero od niedawna tam mieszkali. I na co im to było… Biedni ludzie, żywcem się spalili! Nawet dzieci, podobno dwójka. Mówię pani, nieszczęście takie, że aż się wierzyć nie chce…

Dziennikarka zawróciła i usiadła przy stoliku, a gospodyni wyjęła jej z ręki słoik i zaproponowała, że sama zrobi kawę. Po chwili ustawiła na blacie dwa kubki z parującą zalewajką, której zapach wypędził z Felicji resztki odrętwienia umysłowego.

– Nie żyją? – upewniła się.

Kobieta pokiwała głową ze smutkiem.

– Wszyscy, jak jeden mąż – odparła. – Jak straż przyjechała na miejsce, to już zastali zgliszcza, choć tam ludzie na własną rękę próbowali ich gasić. Sąsiedzi i cała wieś się zbiegła, ale za mocno się paliło. Straszna śmierć w płomieniach…

– Ale od czego ten pożar? Zaprószyli ogień? Może jakieś zwarcie?

– Tego jeszcze nie wiadomo. – Gospodyni wzruszyła ramionami. – Pewnie pani pierwsza się dowie, bo jest tam już policja. Pechowe miejsce.

– Dlaczego pechowe? – Stefańska upiła łyk kawy, parząc sobie usta. – O ile dobrze pamiętam, to są piękne okolice: wzgórza, lasy, rzeka. Malowniczo tam.

– Piękne to może i tak, ale nie do życia. Tak ludzie mówią. Nic tam nigdy się nie mogło utrzymać. A jak w końcu te domy pobudowali, to miejscowi ostrzegali, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. No i jak widać, mieli rację.

– To były prywatne grunty czy gminne?

– Dawniej gminne. Od gminy wykupił je zaraz po komunie jeden gospodarz z Adamowa, za bezcen. Okazję zwietrzył, a że w radzie sołeckiej siedział, to mu na rękę poszli. Tak oni się w tamtych latach potrafili urządzić. Stary Cywiński już nie żyje, ale jego syn podzielił ziemię na działki i posprzedawał miastowym. Teraz spał spokojnie nie będzie. – Kobieta przeżegnała się.

– To przecież nie jego wina – zaoponowała dziennikarka.

– Niby nie jego, ale sumienie go będzie gryzło. Każdego by gryzło. Jakby taki pazerny nie był i ziemi by się nie pozbył, to do tej tragedii by nie doszło.

– No ale co miał z tą ziemią robić, skoro sama pani mówi, że to nieużytki były? Nie ma co gdybać, pani Mario… Przyszłości nikt nie przewidzi. Pójdę już do siebie. Spróbuję się czegoś więcej dowiedzieć. Może tam nawet podjadę i sama się rozejrzę. Dziękuję za kawę. A gdzie koty?

– A w ogrodzie się wygrzewają, nygusy jedne.

Stefańska marzyła o kocie, ale nie mogła trzymać zwierząt. Nie była u siebie, brakowało jej czasu i stabilizacji. Za to z kotami gospodarzy zaprzyjaźniła się, a one odwzajemniały jej sympatię.

Poczuła głód i nieco ją zemdliło. Mocna kawa na czczo to nie był dobry pomysł. Musiała coś zjeść i koniecznie zapalić. Spłukać gorycz herbatą. A potem chyba naprawdę pojedzie do Adamowa. Tylko najpierw zadzwoni do Ryby. Młody policjant wszystko jej powie. Ożenił się wprawdzie niedawno i niedługo zostanie ojcem, ale ich przyjaźń przetrwała, a współpraca nawet lepiej się teraz układa.

***

Zjadła w locie śniadanie, po czym przebrała się w dżinsy i sweter. Wciąż jeszcze nie było zbyt ciepło, wiosna w tym roku nie rozpieszczała. Dopiero teraz odważyła się spojrzeć w lustro. Ujrzała w nim bladą twarz, rozpaczliwie domagającą się makijażu. Przy ciemnych włosach wydawała się całkiem biała jak u nieboszczyka. Ale nie chciało jej się wysilać, pociągnęła tylko usta błyszczykiem i przypudrowała nos, a oporne kudły rozczesała z trudem i spięła z tyłu. Na szczęście nie była opuchnięta i nie miała worków pod oczami. „Mogło być gorzej”, pocieszyła się. Zapaliła cienkiego papierosa i zadzwoniła do Ryby. Przygotowała się na to, że – jeśli jest właśnie na pogorzelisku – może nie odebrać. Wtedy zatelefonowałaby do Grety Pazik. Przyjaciółka, od kilku miesięcy wójt gminy, też z pewnością była dobrze poinformowana. Policjant odezwał się jednak po kilku sygnałach.

– Cześć, Zygmuś, masz chwilę?

– Dzwonisz w sprawie tego pożaru? – domyślił się od razu.

– Zgadza się. Powinnam chyba wiedzieć, co i jak…

– Jasne – wszedł jej w słowo. – Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Greta kazała cię o wszystkim informować.

– Miło z jej strony. To streść mi wszystko, zanim tam pojadę. Co właściwie się stało? Skąd ten pożar? Ktoś zaprószył ogień?

Ryba wyraźnie się zawahał.

– To chyba nie takie proste – odparł wreszcie. – Poza tym na razie wstrzymaj się z jazdą. Też się tam wybieram. Podjedziemy razem, inaczej mogą cię nie dopuścić. Na miejscu pracują przez cały czas różne służby, trwa dochodzenie. Pożar wybuchł krótko po północy, kiedy wszyscy głęboko spali. Na tym nowym osiedlu domków jednorodzinnych, na płaskowyżu za wsią. Dom był zbudowany z paneli drewnianych, więc błyskawicznie się jarał. Kiedy ci ludzie już się zbudzili, było za późno, żeby się uratować. Jeśli nawet wcześniej się nie zaczadzili, to ogień skutecznie odciął im wszystkie drogi ucieczki. Zginęło małżeństwo z dwojgiem dzieci, trzynaście i cztery lata. Sąsiedzi wezwali straż i próbowali sami gasić, ale nie dali rady. Dopiero gdy strażacy dojechali, ugasili pożar. No ale już było po ptakach. I tak cud, że przy tym wietrze ogień nie rozprzestrzenił się na inne zabudowania. Tam zawsze piździ, a domy stoją dość blisko siebie.

– Coś już wiadomo o przyczynach pożaru?

– Jeszcze nic pewnego. Dopiero będą to badać. Ale… – w głosie aspiranta ponownie dało się słyszeć wahanie – strażacy mówili nam nieoficjalnie, że pożar nie wybuchł samoistnie. Znaleźli na miejscu ślady substancji łatwo palnych. Twierdzą, że to najprawdopodobniej było podpalenie…

– Co?! – Felicję zatkało. – Jak to podpalenie? Czyli morderstwo?!

– No nie, niekoniecznie. Nie możemy tego od razu zakładać. Kretynów nie brakuje, ktoś mógł to zrobić dla kawału i nie przewidzieć, że to się tak skończy. Na przykład jakiś małolat. Albo czubek. No wiesz, różnie bywa…

Stefańska się zirytowała.

– Daj spokój, Ryba! Co ty bredzisz? Ktoś w środku nocy podpala dom z ludźmi w środku dla kawału?!

– Wiem, że to głupio brzmi – ustąpił. – Ale nie możemy o niczym przesądzać, zanim nie otrzymamy pełnych danych. Na razie przyczyny pożaru są nieznane i kropka. I tak masz napisać. Nie chcemy spłoszyć podpalacza.

– To rozumiem. Dobrze. Więc kiedy tam jedziemy? Możesz zaraz?

– Za pół godziny. Przyjadę po ciebie.

W samochodzie niespecjalnie rozmawiali, aspirant zresztą przez cały czas był na nasłuchu i łączył się z kolegami. Felicja rozmyślała. Czekając na Rybę, próbowała dodzwonić się do Grety, ale usłyszała, że „pani wójt jest w tej chwili nieuchwytna”, domyślała się więc, że prawdopodobnie pojechała już do Adamowa. Greta nie odpuściłaby, zawsze stara się być obecna tam, gdzie mieszkańcy jej potrzebowali. I nie udaje, nie robi tego pod publiczkę, taka po prostu jest. Każdej pełnionej funkcji oddaje całą siebie. Stefańska podziwiała ją za to: sama się aż do tego stopnia nie poświęcała, choć i w jej przypadku praca zawsze była ważna, ważniejsza od życia prywatnego. Może dlatego, że tego ostatniego nigdy tak naprawdę nie miała. Greta owszem, choć niezbyt udane, przynajmniej do pewnego momentu. Przeżyła koszmar małżeństwa z alkoholikiem i utratę córki, już dorosłej, która odwróciła się od niej, biorąc stronę „skrzywdzonego” tatusia. Fakt, doprowadziła podobno do tego, że ojciec przestał wreszcie pić, gdy z powodu nałogu otarł się o śmierć. Na jak długo, trudno przewidzieć. Oboje wyemigrowali w końcu do Stanów, praktycznie zrywając kontakt. Greta bardzo to przeżyła. Dopiero niedawno zaczęło jej się wreszcie układać – w nowym, spokojnym i stabilnym związku z miejscowym biznesmenem, który nosił ją na rękach i był gotów jej nieba przychylić. Felicja cieszyła się, że toksyczna córunia nie zakłóca już spokoju jej przyjaciółce. Pamiętała ciągłe awantury z czasów, gdy dziewczyna mieszkała w Polsce, a Greta rozpaczliwie próbowała się z nią pojednać. W pewnym momencie była nawet gotowa wrócić z tego powodu do pijaka. To by była dla niej katastrofa. Na szczęście ułożyło się inaczej.

Może przyczyną dramatu w Adamowie również był alkohol? – pomyślała, szybko jednak przywołała się do porządku. Ryba ma rację, nie ma co spekulować, trzeba zaczekać na wyniki badań. Odgoniła od siebie myśli, próbując oczyścić umysł. Zaczęła obserwować przez okno mijane krajobrazy, rzeczywiście piękne. Dominowała tu wczesna wiosenna zieleń, kojąca oczy i studząca emocje.

Po mniej więcej kwadransie wjechali do sporej wsi, minęli jej centrum ze sklepami, kościołem, szkołą i knajpą, po czym podążyli szosą pod górę, gdzie królowały stare, jeszcze przedwojenne domy z ogrodami – na ich tyłach znajdowały się sady i pola. Jechali dalej, aż dawne zabudowania przerzedziły się, ustępując miejsca nowszym, z okresu PRL-u, po czym za przydrożnym krzyżem wjechali na polną drogę. Kawałek wyżej widać już było nowoczesne osiedle domków jednorodzinnych, nadal będące częściowo placem budowy. Było ich na oko z kilkanaście, z przeciwnej strony okolonych lasem, z boku łąką, na której stały już fundamenty pod kolejne budynki. Teren nie był jeszcze zagospodarowany, wokół posesji królowały dzikie łąki ozdobione polnymi kwiatkami, choć przy niektórych bungalowach widoczne już były zalążki przyszłych trawników albo ogródków. Teraz kręciło się tam mnóstwo ludzi, cywilów oraz pracowników służb. Wzdłuż drogi stało kilka samochodów, między innymi wóz straży pożarnej i dwa radiowozy. Zaparkowali za nimi.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Ryba.

Policjant poszedł porozmawiać ze strażakami i technikami, dziennikarka w tym czasie rozejrzała się po okolicy. Była malownicza, nic dziwnego, że ludzie chcieli tu mieszkać. Osiedle było nieco oddalone od wsi, na tyle, by „miastowi” mogli czuć się komfortowo w swoim izolowanym ustroniu, zarazem nie tracąc kontaktu wzrokowego ze społecznością lokalną. Felicja policzyła domy: dziewięć zamieszkanych i pięć w budowie, z czego dwa w postaci fundamentów po drugiej stronie drogi. Niewielkie, ładnie zaprojektowane bungalowy w pastelowych barwach wyglądały sielsko i anielsko, co kontrastowało z tragedią, jaka rozegrała się w ich sąsiedztwie. Zgliszcza były dobrze widoczne, w powietrzu dominował swąd spalenizny. W tej chwili chyba wszyscy mieszkańcy – mimo wietrznej i pochmurnej pogody – wylegli na zewnątrz. W zbitych grupkach ludzi zebranych na posesjach wyraźnie było czuć niepokój. Bliżej drogi stali mieszkańcy wioski, bardziej opanowani – ich emocje trudno było nazwać. Policja nie dopuszczała nikogo do odgrodzonego taśmami pogorzeliska. Stefańska zrobiła kilka zdjęć smartfonem, jednak gdy spróbowała podejść do taśmy, została stamtąd grzecznie wyproszona przez młodego mundurowego. Nie przekonała go nawet jej funkcja ani legitymacja, kazał jej czekać na zakończenie czynności. Innych dziennikarzy tu nie było, widocznie wiadomość jeszcze się nie rozeszła. Oczywiście to tylko kwestia czasu, rodzinna tragedia tej wagi z pewnością nie pozostanie bez echa. Wyjęła z torby aparat fotograficzny i zrobiła jeszcze parę zbliżeń z zoomem. Ucieszyła się, że zabrała sprzęt.

Straciła z oczu Rybę, zapytała więc policjanta z prewencji o panią wójt i dowiedziała się, że owszem, była tutaj jeszcze niedawno, ale zdaje się, że poszła do wsi. Zatelefonowała na jej prywatną komórkę. Tym razem Greta odebrała od razu:

– Felicja? Gdzie jesteś?

– Tutaj. Na pogorzelisku. A ty?

– U sołtysa. Zaczekaj na mnie, za chwilę wracam.

– Dopiero co przyjechałam. Będę stała przy radiowozie.

Pstryknęła jeszcze kilka zdjęć z dalszego planu, nie pomijając widoków osiedla na tle krajobrazów, i w oczekiwaniu na Gretę zapaliła papierosa. Irytował ją wiatr, przed którym nie było gdzie się schować, rozległy płaskowyż był łysy, bezdrzewny, dopiero w oddali majaczył las. Po kilku minutach na drodze pojawiła się kilkuosobowa grupa, w której rozpoznała przyjaciółkę. Odkąd Greta została wójtem, prawie nigdy nie poruszała się samotnie, zawsze asystowali jej współpracownicy i fani. Nawet gdy pojawiała się prywatnie, choćby w sklepie, od razu otaczał ją wianuszek wielbicieli lub po prostu ciekawskich. Felicja żartowała, że Greta powinna kupić kilka różnych peruk i ciemne okulary, by zapewnić sobie anonimowość. Tym razem już z daleka rozpoznała urzędników. Byli w garniturach i mieli problemy z pokonaniem piaszczystej, mokrej drogi w swoich wypucowanych lakierkach. Greta, jak zwykle w swoim stylu, była elegancka, jednak ubrana bardziej stosownie do okoliczności: w szary sportowy płaszcz z paskiem i kozaki; jej platynowe, modnie obcięte włosy skrywał chroniący przed wiatrem kaptur. Temperatura zresztą wciąż była bardziej zimowa niż wiosenna. Z oddali zobaczyła Felicję i pomachała jej, nie był to jednak gest radosny. Dziennikarka odwzajemniła go, również bez oznak wesołości. Trudno było nie myśleć o ludziach, których kilka godzin wcześniej pochłonął ogień – zaledwie kilkadziesiąt metrów od tej drogi. Swąd wyczuwalny w powietrzu nie pozwalał nawet na chwilę o tym zapomnieć.

Pani wójt rozstała się ze swoimi współpracownikami na skraju zabudowań, kierując ich w stronę pogorzeliska, sama natomiast podeszła do dziennikarki.

– Zobaczyłaś już wszystko? Masz zdjęcia? – zapytała.

– Na miejsce pożaru mnie nie wpuścili, ale zdjęcia zrobiłam. Może, jak tam pójdę z tobą, to…

– Mam lepszy pomysł – przerwała jej Greta. – Nie ma sensu się tam teraz pchać, niech strażacy pracują w spokoju. I tak niczego w tej chwili się nie dowiesz prócz tego, co ja już wiem. Pojedziemy do mnie, wszystko ci opowiem przy kawie. Mam listę mieszkańców tego osiedla, tych, którzy już tutaj zamieszkali, oraz którzy się dopiero budują. Musiałam zrobić rozeznanie, bo w ogóle nie znałam tych ludzi. Za to tych ze wsi w większości kojarzę. Na wszelki wypadek zostawiam na miejscu swoich ludzi, żeby mieli oko na wszystko. Jutro albo pojutrze przyjedziemy tu, jak już skończą badać teren pogorzeliska, żeby na spokojnie pogadać z mieszkańcami. Co ty na to?

– Przyjedziemy? My? – zdziwiła się Stefańska. – Myślisz, że wójtowi… wójcinie… wójtowej… Kurczę, jak to się powinno mówić?!

Greta Pazik wzruszyła ramionami.

– Wójtowa to żona wójta. Ja nie jestem żoną wójta. Możesz mówić wójt, po prostu – odparła zniecierpliwiona.

– To jest właśnie dyskryminacja! Już na płaszczyźnie języka!

– Daj spokój z tymi feministycznymi tekstami. Jest jak jest.

– To była kpina. No więc myślisz, że wójtowi wypada łazić po domach i rozpytywać ludzi? No chyba że w peruce i masce…

– Zobaczymy – ucięła pani wójt. – Możesz jeździć sama albo ci kogoś zaufanego przydzielę. Na pewno trzeba będzie z tymi ludźmi porozmawiać. Musimy mieć rozeznanie w sytuacji. To co, jedziemy? Gdzie masz swoje autko?

– Przyjechałam z Rybą. Czekaj, zadzwonię do niego i powiem mu, że wracam z tobą. – Felicja wyjęła z kieszeni telefon.

– Dobra, to łap go, a ja pójdę już odpalać. Stoję tam, na tyłach tego domku. – Pokazała palcem kierunek.

Gdy wyjeżdżały na główną szosę, minęły ich dwa samochody osobowe i furgonetka.

– Widzisz? – zdenerwowała się Felicja. – Sępy z miasta przyjechały…

– Nie zwróciłam uwagi. Prasa?

– Telewizja. Prasa pewnie też. Już zwietrzyli sensację.

– Nie bój się, nie zostaną wpuszczeni nawet na teren osiedla! Będą sobie mogli popatrzeć z daleka. To już załatwione. My musimy być informowani jako pierwsi, to nasz teren. – Greta wyjechała na asfaltową drogę i przyspieszyła.

Obszerna willa Pazików znajdowała się praktycznie w centrum Kryszewa, ale była położona na zboczu górującego nad nim wzgórza, pośród innych podobnie wytwornych posesji. Postawił ją kilka lat temu Przemek Pazik, Grety nigdy nie byłoby stać na tak luksusowy dom, i to w jednej z najdroższych lokalizacji w miasteczku. „Miasteczko” – tak zgodnie z tradycją określali miejscowość gminną mieszkańcy i nie tylko oni, gdyż była duża i miała zdecydowanie miejski charakter, nie przypadkiem zresztą, jako że jeszcze przed wojną miała prawa miejskie, a do tego była modnym, cenionym uzdrowiskiem. Powojenne migracje ludności spowodowały znaczny odpływ mieszkańców z tych terenów, a Polska Ludowa nie próbowała temu zaradzić. Formalnie Kryszewo pozostawało teraz gminą wiejską. Wynikało to również z faktu, że większość jej obecnych mieszkańców stanowili biznesmeni, zameldowani na stałe w Trójmieście, gdzie – niestety – urzędy wciąż działały sprawniej. Greta obiecywała to zmienić, ale problemów, jak się okazało, było przed nią mnóstwo: gmina miała długi i zaległe zobowiązania. Chyba z tego powodu – nie licząc osobistego uroku – mieszkańcy postawili w ostatnich wyborach lokalnych na kobietę. Pierwszą kobietę na tym stanowisku, którą zdążyli poznać już wcześniej jako idealną radną, i to przez dwie kadencje. Greta nigdy się nie „dorobiła”. Na początku przemiany ustrojowej w brutalny sposób podcięto jej skrzydła w biznesie. Później wszystkie jej dochody przez lata pochłaniało utrzymanie domu, córki i wiecznie bezrobotnego męża pijaka. W działalności na rzecz społeczeństwa była zaś kryształowo uczciwa. Przed ślubem z Pazikiem zajmowała połowę starego bliźniaka odziedziczonego po swoich rodzicach, w którym obecnie mieściły się biura firmy jej męża, zajmującej się produkcją jakichś części do maszyn rolniczych, Felicja nie mogła zapamiętać jakich. Zresztą nie miało to dla niej znaczenia, najważniejszy był fakt, że nareszcie znalazł się facet, który potrafił zapewnić jej przyjaciółce normalne życie po tym wszystkim, przez co przeszła, łącznie z postrzeleniem przez bandytę. Czasem zazdrościła Grecie, wiedziała jednak, że sama by się w tym nie spełniła. Przynajmniej nie teraz. Na razie potrzebowała adrenaliny, niezależności, ryzyka. Owszem, spokoju też, ale w granicach, które sobie sama wyznaczała. Właśnie dlatego osiadła w Kryszewie. Ale może kiedyś i jej się ułoży. Greta przekroczyła pięćdziesiątkę, gdy trafiła na swojego Pazika. Felicja była od niej młodsza o ponad dychę. Mam jeszcze szansę – uspokajała się. W obecnych czasach czterdzieści plus, zwłaszcza kiedy się człowiek nie zmienia, to przecież żaden wiek. Podobno. O ile można wierzyć pochlebcom…

Jak zwykle rozgościły się w obszernej kuchni z aneksem jadalnym. Przemka jak zawsze o tej porze nie było w domu, dużo pracował, czasy nikomu nie sprzyjały, więc i Pazikom ostatnio wiodło się gorzej. Rząd nie doceniał przedsiębiorców. Pytanie, kogo doceniał – pomyślała gorzko Stefańska.

Wciąż czuły gryzący smród dymu, który wsiąkł w ich ubrania. Próbowały go zignorować. Greta nastawiła kawę w dużym ekspresie, z lodówki wyjęła ciasto.

– A może wolałabyś najpierw coś konkretnego? – zreflektowała się. – Jadłaś śniadanie? – zapytała.

Znała dobrze przyjaciółkę, wiedziała więc, że ta często zapominała o tak prozaicznych rzeczach jak normalne posiłki.

– Jadłam, jadłam. Ciasto będzie w sam raz! A co to jest? – Felicja łakomie przyjrzała się apetycznemu plackowi.

– Sernik, kretynko. Nie widać?

– Nie znam się. Sama piekłaś?

Greta uśmiechnęła się krzywo.

– A jak sądzisz? Nie mam na to czasu, złośliwa jędzo. Zamówiłam na weekend z kawiarni, tej nad jeziorem. Wiesz, że są świetni.

– Nie musisz się tłumaczyć. Domyślam się, że sama nie potrafisz. Nałożysz wreszcie czy mam jeść prosto z patery?

Przekomarzając się, zaniosły do stolika dzbanek z kawą, ciasto, filiżanki i talerzyki. Spoważniały, gdy Greta wyjęła z torby swoje notatki odnoszące się do pożaru.

– Już wiesz, że to nie był wypadek?

– Tak. Ryba mi powiedział. – Felicja odsunęła na bok talerzyk z ciastem. Nagle odechciało jej się jeść. Napiła się tylko kawy.

– Poprosiłam Zygmunta, żeby niczego przed tobą nie ukrywał, bo wtedy stajesz się jeszcze bardziej dociekliwa. Chociaż… może to i dobrze. Nie dopuszczę, żeby podpalaczowi uszło to płazem!

– Podpalaczowi? Raczej mordercy.

Greta zacisnęła usta.

– Masz rację. Dokładnie tak samo uważam! – odparła z determinacją, jakiej Felicja się po niej nie spodziewała. Zwykle próbowała być „poprawna politycznie” i jak długo się da, nie dostrzegać tej gorszej strony medalu, szczególnie gdy chodziło o dobre imię jej ukochanej gminy.

– Samo się nasuwa – bąknęła. – Ale wiesz co? To jest chore… Kto mógł, do cholery, zrobić coś takiego?! Podpalić dom, w którym śpią ludzie? Dzieci? – Dziennikarka wzdrygnęła się.

– Masz jeszcze jakieś złudzenia? Wątpisz w istnienie potworów w ludzkiej skórze? Skoro ktoś mógł zatłuc siekierą dzieciaki biznesmena, to równie dobrze mógłby podpalić dom. Nie wiem, co gorsze.

– Myślisz, że tym razem też chodzi o zemstę?

– Nie mam pojęcia, ja nie w tym sensie. – Greta Pazik pokręciła głową bezradnie. – Mówiłam ogólnie. Może chodzić o wszystko, my kompletnie nic o tych ludziach nie wiemy. A jeśli to seryjny piroman?

– Czemu seryjny? – zdziwiła się Stefańska.

– Bo kilka miesięcy temu ktoś podpalił stodołę Cywińskiemu, sołtysowi Adamowa. Wtedy nie wykryto sprawcy, ale nikt nie zginął, nawet zwierzęta uratowali, tyle że budynek poszedł z dymem, więc się rozeszło po kościach…

Dziennikarka czujnie podniosła głowę znad smartfona, na którym przeglądała zdjęcia z pogorzeliska.

– Cywiński? To on sprzedał grunt pod budowę tego osiedla?

– A wiesz, że… chyba tak. – Greta się zdziwiła. – Nie pomyślałam o tym, ale masz rację. Skąd wiesz?

– Od mojej gospodyni. Nie bardzo go chyba lubi.

– E, typowe wiejskie niesnaski! Twoja gospodyni pochodzi z Adamowa, to i powtarza stare plotki. Chłop ma kasę, ziemię, więc mu zazdroszczą. Możliwe, że stąd tamto podpalenie. Tak przynajmniej wtedy zakładano w śledztwie.

– Jednak w kontekście ostatniego podpalenia sprawa daje do myślenia…

– Fakt. Zwróciłam na to uwagę. I co, wyszły ci zdjęcia?

– Ujdą. Lepsze są w aparacie, potem sobie obejrzymy. Pokaż lepiej, co tam masz w tych notatkach.

Pani wójt otworzyła gruby, czarny notes.

– Nazwiska, numery posesji i uwagi sołtysa dotyczące mieszkańców osiedla – odparła. – Dostaniesz to, w sumie zapisałam je dla ciebie. Wiem, że mogłabyś zrobić to sama, ale mnie tam ludzie lepiej znają, więc poszło mi łatwiej. Tylko jedno muszę ci od razu powiedzieć. Ci nowi mieszkańcy są podobno jacyś dziwni. Miejscowi ich nie lubią. A to miejsce nazywają „Osiedlem odmieńców”.

– W jakim sensie dziwni?

Greta wzruszyła ramionami.

– Sołtys nie do końca mi to wyjaśnił. Odludki, samotnicy, outsiderzy, z przeszłością. Za dnia długo śpią, po nocach się u nich świeci. Cytuję: jak u wampirów. Do kościoła nie chodzą. Ani do knajpy. Zakupów na miejscu nie robią, nie przychodzą na wspólne ogniska. Ludziom ze wsi wydaje się, że zadzierają nosa. Ponoć nikt tam nie jest „normalny”, ale co to według nich dokładnie znaczy… – Rozłożyła ręce.

– Ci pogorzelcy też tacy byli? – zainteresowała się dziennikarka.

– Domańscy… Tak się nazywali. Właśnie nie. Oni jedni byli ponoć sympatyczni i różnili się od reszty „odmieńców”. Mieli dzieci, które posłali do miejscowych szkół. Potrafili pogadać. Dlatego ludzie im szczerze współczują. I oczywiście uważają, że to sąsiedzi z osiedla ich podpalili.

– A ci z osiedla pewnie podejrzewają tubylców?

– Trafiłaś w dziesiątkę…

Osiedle odmieńców

Подняться наверх