Читать книгу Duch Maciek detektywem - Anna Onichimowska - Страница 6
Оглавление– Idź stąd, przynosisz mi pecha! – Mężczyzna gramolił się niezdarnie spod wielkiego kalosza, pełnego szlamu i kamieni. Szamotała się wśród nich malutka rybka, którą zdążyłem wrzucić do wody, zanim wylądowała w wiadrze.
Skoro nad rzeką nie ma Karoliny, muszę jej szukać gdzie indziej! Może już wróciła na strych, a ja niepotrzebnie moczę sobie trampki? Lecę do domu – postanowiłem w chwili, gdy wyszła dokładnie naprzeciwko mnie. Ściskała pod pachą gazetę. Tak zamyślona, że nawet mnie nie zauważyła.
– Cześć… – Nieśmiało zwróciłem na siebie uwagę.
– Maciek? – Wydawała się wyrwana z głębokiego snu.
– Co się stało? – Wziąłem ją za rękę.
Była czymś głęboko poruszona. Zaniepokojona. Mięła rąbek koronki jak zawsze wtedy, kiedy nie wie, co powiedzieć i jak się zachować.
– Coś bardzo dziwnego. – Wzruszyła ramionami. – Wydawało mi się… – Przerwała, próbując się uśmiechnąć.
– No, mów! – zacząłem się niecierpliwić.
– Wydawało mi się, że widzę mamę. – Odwróciła ode mnie głowę.
Sam swoich krewnych odwiedzałem rzadko, ruiny zamku, które zamieszkiwali od paru setek lat, były jak dla mnie za mało przytulne. No ale wiedziałem, gdzie ich szukać, gdybym nagle do kogoś zatęsknił: mamy Porcji, taty Oktawiusza czy też braciszków: Sykstusa czy Kalasantego.
– Latała tutaj. – Karolina wcelowała palcem w kępę wierzb, pochylonych nad wodą. – Miała kapelusz. I suknię w kwiaty. Zawsze lubiła się stroić…
Masz to po niej – pomyślałem. Karolina uwielbiała koronkowe sukienki i tenisówki. Miała ich chyba z piętnaście par. Zdobiły jedną z belek na moim strychu, ustawione równiutko, para przy parze.
– Może to był jakiś duży ptak… – Nie chciałem, żeby Karolina uwierzyła w coś tak mało prawdopodobnego.
– Ptak. W słomkowym kapeluszu! – prychnęła z politowaniem.
– Na przykład Wiesława… – zacząłem, ale przerwała mi stanowczo:
– To nie była ani sroka, ani wrona, ani bocian, ani kanarek! To była duszka podobna do mamy… Zanim tu doleciałam, zniknęła. Ale nie bez śladu. – Podała mi gazetę z zakreślonym flamastrem podpisem po angielsku: „Na gali wręczenia Oskarów najbardziej elegancką gwiazdą była Daniela Danieli w kreacji od Lucylli” – przeczytałem, gapiąc się jednocześnie na zdjęcie.
Spojrzałem pytająco na Karolinę.
– Od Lucylli, mojej mamy! To jest znak! To ona zostawiła mi tę gazetę… Zauważ, że jest sprzed roku. Skąd by się tu wzięło stare amerykańskie pismo? Mama chce mnie o czymś powiadomić. Chce, żebym zaczęła jej szukać. Może jest w niebezpieczeństwie. Na pewno! Maciek, polecisz ze mną, prawda? Powiedz, że polecisz!
– Pewnie że tak, ale dokąd? – wybąkałem oszołomiony.
– Do Ameryki! – wykrzyknęła niecierpliwie. – Chodź – wyciągnęła do mnie rękę – nie mamy czasu!
Uważałem wówczas, że coś sobie ubzdurała. Nie wierzyłem w znaki. Jak na ducha, byłem osobnikiem twardo stąpającym po ziemi. Ale nie chciałem robić jej przykrości i odzierać ze złudzeń. Niech sobie żyje marzeniami – postanowiłem. Mogę się przewietrzyć i zobaczyć kawałek świata, niezależnie od całego tego zamieszania z Lucyllą.
Obciągnąłem całun i potrząsnąłem głową.
– Musimy najpierw pożegnać się ze wszystkimi. Tak się nie robi. Nie znika się bez śladu… jak jakiś duch.
Puściłem do niej oczko, ale nawet się nie uśmiechnęła. Po mojej beztroskiej Karolinie nie było śladu. Nigdy dotąd nie widziałem jej tak zaniepokojonej.
Sroka Wiesława siedziała naburmuszona w kącie, a obok niej piętrzył się kłąb różnokolorowej włóczki. Mam nadzieję, że nie zamierza zrobić mi nowego kubraczka – pomyślałem z niepokojem, zmierzając w stronę starej walizki. Nie wiadomo, do kogo kiedyś należała. Stała na strychu, od kiedy pamiętam, pokryta coraz grubszą poduszką kurzu. Teraz poduszka uniosła się w powietrze, rozpadając na tysiące mikroskopijnych drobinek.
– kichnęła sroka, a ja zakryłem spiesznie całunem nos i usta. – Po co to ruszasz?!
– Musimy się spakować… – Mój wzrok powędrował w stronę licznych tenisówek Karoliny.
Byłem pewien, że bez nich się nie ruszy. Ja sam brałem w podróż zwykle jedynie szczoteczkę do zębów, całun na zmianę, kulkę na łańcuchu, garść cukierków i butelkę naparu z psich grzybków.
Zamki walizki odskoczyły niechętnie, a ona sama rozpadła się na dwie części, ujawniając swoją zawartość: garnitur w prążki i trzy białe koszule, mundur majora lotnictwa plus stosowne buty, frak, parę męskich lakierków, kilka krawatów, bieliznę, sprężyny do ćwiczeń, sprzęt do nurkowania, butelkę wody kolońskiej, pędzel do golenia i mydelniczkę z mydłem.
Wiesława przysiadła obok. Przerzucała dziobem poszczególne sztuki.
– Wszystko męskie! – Kichnęła raz jeszcze. – Gdzie wyjeżdżacie? – Łypnęła na mnie z ciekawością.
– Do Ameryki – przyznała Karolina, wlatując na strych.
– Po co do Ameryki? – Wiesława zainteresowała się mundurem lotniczym, dziobiąc metalowe guziki. – Trzeba je wyczyścić – stwierdziła.
– Nie trzeba – zaprotestowałem. – Nikt go przecież nie będzie nosił.
– Moim zdaniem byłoby ci w nim bardzo ładnie – usłyszałem, po czym Wiesława wprawnym ruchem odpruła spory kawał nogawki. – Trzeba tylko skrócić spodnie i rękawy… – Uwijała się, nie patrząc w naszą stronę. – Po co tam lecicie? – powtórzyła pytanie.
– Odwiedzić moją mamę.
Powiedziała „odwiedzić”, a nie „odnaleźć”, zauważyłem, cofając się gwałtownie przed sroką, która przykładała do mnie mundur.
– Chyba nie sądzisz, że to założę?! – krzyknąłem w panice.