Читать книгу Chwała Rzymu - Anthony Everitt - Страница 7

PRZED­MOWA

Оглавление

Począw­szy od Edwarda Gib­bona histo­rycy ana­li­zują zmierzch i upa­dek impe­rium rzym­skiego. Jak jed­nak ono powstało? Co spra­wiło, że nie­wielka ital­ska osada tar­gowa przy bro­dzie na Tybrze zdo­łała opa­no­wać cały znany świat? Sta­ram się odpo­wie­dzieć na te pyta­nia, opi­su­jąc początki Rzymu. Jest to pierw­sza od lat histo­ria repu­bliki rzym­skiej napi­sana dla czy­tel­nika zain­te­re­so­wa­nego ogól­nie histo­rią, a kon­kret­niej źró­dłami zachod­niej cywi­li­za­cji. Daje przed­smak skar­bów cze­ka­ją­cych na tego, kto zechce pod­rą­żyć temat głę­biej.

Ta odle­gła prze­szłość jest warta odgrze­ba­nia, ponie­waż Rzy­mia­nie wciąż są dla nas istotni. Wciąż inspi­rują nas, kształ­tują nasze war­to­ści spo­łeczne, poli­tyczne i etyczne. To oni stwo­rzyli świat, w któ­rym żyjemy.

Obraz Rzymu mamy wpi­sany w geny. Zro­dził on przy­sło­wia, mak­symy i wyra­że­nia, któ­rych uży­wamy w codzien­nym życiu, pra­wie nie myśląc o ich daw­nym zna­cze­niu: wszyst­kie drogi pro­wa­dzą do Rzymu, świet­ność Rzymu, sie­dem wzgórz Rzymu, nie od razu Rzym zbu­do­wano, Rzym – wieczne mia­sto.

Co kilka lat Hol­ly­wood wypusz­cza film, który wskrze­sza tę cywi­li­za­cję – by wymie­nić choćby tytuły takie, jak Gla­dia­tor, Spar­ta­kus, Ben-Hur czy Quo vadis. Impo­nuje potęga i suro­wość Rzy­mian. Prze­ra­żają, ale i fascy­nują ich „igrzy­ska” – krwawe spek­ta­kle, pod­czas któ­rych gla­dia­to­rzy wal­czyli ze sobą ku ucie­sze tłu­mów.

Rzy­mia­nie byli prak­tyczni, roz­wi­jali tech­nikę. Pierwsi opa­no­wali sztukę budowy trwa­łych dróg. Dowie­dli, że życie w mia­stach może być wygodne i cywi­li­zo­wane, nawet jeśli doty­czyło to głów­nie boga­czy.

Spo­łe­czeń­stwo nie spro­wa­dza się tylko do mate­rial­nych warun­ków życia. Rzy­mia­nie byli prak­tyczni także pod innym wzglę­dem, albo­wiem głę­boko wie­rzyli w rządy prawa. Już u zara­nia stwo­rzyli sys­tem prawny, który następ­nie udo­sko­na­lali przez całe swoje dzieje. Prawo rzym­skie stało się fun­da­men­tem sys­temów praw­nych wielu nowo­żyt­nych państw euro­pej­skich, a także Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Choć po upadku zachod­niego impe­rium rzym­skiego w V wieku łacina stała się języ­kiem mar­twym, cie­szy się ona dłu­gim życiem poza­gro­bo­wym. Aż do lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku i Soboru Waty­kań­skiego II nabo­żeń­stwa w Kościele rzym­sko­ka­to­lic­kim odpra­wiane były po łaci­nie. Do dziś gatunki roślin i zwie­rząt, a także poszcze­gólne czę­ści ciała i jed­nostki cho­ro­bowe okre­ślane są łaciń­skimi ter­mi­nami. Gwiaz­do­zbiory na noc­nym nie­bie noszą łaciń­skie nazwy, które uwiecz­niają boha­te­rów i boha­terki grecko-rzym­skich mitów. Nazwy wielu ame­ry­kań­skich insty­tu­cji – takich jak Senat, Kon­gres czy pre­zy­dent – pocho­dzą z łaciny. Kursy łaciny są wciąż w pro­gra­mie nie­któ­rych szkół śred­nich i wielu wyż­szych uczelni. Na pół­kach księ­garń zna­leźć można prze­kłady rzym­skich poetów i histo­ry­ków.

Ojco­wie zało­ży­ciele Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki wycho­wali się na kla­sy­kach rzym­skiej lite­ra­tury. Byli zafa­scy­no­wani ustro­jem repu­bliki rzym­skiej. Podo­bał im się spo­sób, w jaki rów­no­wa­żył on trzy formy spra­wo­wa­nia wła­dzy: monar­chię (wszech­władni kon­su­lo­wie rzym­scy), oli­gar­chię, czyli rządy kilku ary­sto­kra­tycz­nych rodów (rzym­ski senat), oraz demo­kra­cję, czyli rządy ludu (zgro­ma­dze­nia oby­wa­teli Rzymu, które zatwier­dzały ustawy). Pierwsi Ame­ry­ka­nie, wzo­ru­jąc się na tym modelu, zapro­jek­to­wali trój­dzielny apa­rat pań­stwowy, pełen mecha­ni­zmów kon­troli i rów­no­wagi, z pre­zy­den­tem, Sena­tem i Izbą Repre­zen­tan­tów oraz nie­za­wi­słymi sądami.

Mity o zało­że­niu mia­sta oraz wypadki z pierw­szych wie­ków jego ist­nie­nia są nie­mal bez wyjątku nie­hi­sto­ryczne, ale tak wła­śnie Rzy­mia­nie widzieli swoje początki. Są one obfitą poetycką ucztą, która przez dwa tysiące lat kar­miła euro­pej­ską cywi­li­za­cję. Dopiero w ostat­nich kilku poko­le­niach nasza zbio­rowa świa­do­mość zaczęła je odrzu­cać. Jeśli ta książka ma jakiś cel, to jest nim uzmy­sło­wie­nie, co tra­cimy.

Roz­wa­żam waż­kie kwe­stie i ana­li­zuję roz­wój rzym­skiej poli­tyki, sztuki wojen­nej i spo­łe­czeń­stwa, lecz ponad tym wszyst­kim jest histo­ria rozu­miana jako opo­wieść, sta­ram się więc oży­wić nie­zwy­kłe posta­cie, które ją two­rzyły – od Tar­kwi­niu­sza Pysz­nego po Mariu­sza, od Korio­lana po Sullę, od Scy­piona Afry­kań­skiego po braci Grak­chów. Naj­bar­dziej cha­ry­zma­tycz­nym ze wszyst­kich tych ludzi nie był nawet Rzy­mia­nin, ale ktoś, kto omal nie uni­ce­stwił Rzymu – wielki, tra­giczny, roz­go­ry­czony Kar­ta­giń­czyk Han­ni­bal.

Jedną z cie­ka­wych cech rzym­skiej histo­rii jest to, że czę­sto nasuwa ona ana­lo­gie do obec­nych cza­sów, ale takie porów­na­nia mogą być nie­bez­pieczne, niech więc czy­tel­nicy doko­nują sko­ja­rzeń na wła­sną rękę.

U pod­staw nadziei i ambi­cji wielu akto­rów tego dłu­giego dra­matu legła nie­śmier­telna legenda – legenda o oblę­że­niu i zagła­dzie Troi (czyli Ilionu, jak nazywa ją Homer w swoim epo­sie, Ilia­dzie) oraz tra­gicz­nym hero­izmie grec­kiego wojow­nika Achil­lesa, któ­remu los prze­zna­czył życie krót­kie, ale pełne chwały. Póź­niej­szy Achil­les, nie­sa­mo­wity Alek­san­der Wielki, rów­nież prze­tarł szlak, któ­rym na miarę swych sił sta­rało się podą­żać wielu mło­dych Gre­ków i Rzy­mian, od Pyr­rusa po Pom­pe­ju­sza. Powszech­nie uwa­żano też, że Rzym jest odro­dzoną Troją, gotową wziąć odwet na nie­gdyś zwy­cię­skich Gre­kach. Doko­nu­jąc inwa­zji na Ita­lię, Pyr­rus, król Epiru (a zara­zem imien­nik syna Achil­lesa), wie­rzył, że toczy powtórkę wojny tro­jań­skiej, Han­ni­bal zaś wyko­rzy­sty­wał mityczne bóstwa, takie jak żona Jowi­sza, Junona, oraz heros Her­ku­les, jako broń w kam­pa­nii pro­pa­gan­do­wej prze­ciwko Rzy­mowi.

Jed­nym z boha­te­rów tej książki jest sam Rzym. Jego świą­ty­nie, posągi, rytu­ały i sym­bole były wizu­al­nym reje­strem pamięci zbio­ro­wej. Rzy­mia­nie z zapa­łem zgłę­biali histo­ryczne powią­za­nia miejsc, sank­tu­ariów, świą­tyń i pomni­ków swo­jego mia­sta. Uro­czy­sto­ści i zwy­czaje czę­sto zawie­rały enig­ma­tyczne alu­zje do wyda­rzeń, które roze­grały się dawno temu. Uważ­nie inter­pre­to­wany, miej­ski pej­zaż był pod­ręcz­ni­kiem histo­rii Rzymu. Prze­szłość odra­dzała się w teraź­niej­szo­ści. Żywi mieli wra­że­nie, że kro­czą po śla­dach swych wiel­kich przod­ków i że dawne wypadki na swój spo­sób się powta­rzają, w nieco tylko odmien­nej for­mie.

Rzy­mia­nie byli wojow­ni­kami i toczyli nie­ustanne boje z sąsia­dami w Ita­lii, a póź­niej z mocar­stwami spoza regionu śród­ziem­no­mor­skiego. Poli­tyka i wojna nie­ro­ze­rwal­nie spla­tały się ze sobą w ich sys­te­mie rzą­dów. Ambitni ludzie, chcąc zdo­być wła­dzę, musieli łączyć kunszt ora­tor­ski w mie­ście z umie­jęt­no­ściami dowód­czymi w polu. Tym bowiem, o co uczono ich zabie­gać – nie tyle dla dobra ogółu, ile dla wła­snej chwały i powszech­nego sza­cunku – była wła­dza, impe­rium.

Nacisk, jaki kładę na nar­ra­cję i czyny słyn­nych ludzi, jest zgodny z tym, jak sami Rzy­mia­nie widzieli swoją prze­szłość, a moim celem nie jest przed­sta­wie­nie peł­nej histo­rii, ale raczej szki­co­wego por­tretu, w któ­rym roz­po­zna­liby samych sie­bie. Nie­uchron­nie na kar­tach tej książki pojawi się wiele wojen, śmierci i krwi, ale gdy tylko nada­rzy się oka­zja, omó­wię rów­nież poko­jowe zaję­cia.

Szczę­śli­wym tra­fem zacho­wało się do naszych cza­sów wiele pry­wat­nych listów Cyce­rona, mówcy i poli­tyka z I wieku p.n.e. Dają nam one wgląd w umy­sły ludzi będą­cych świad­kami upadku swego pań­stwa. Jako reme­dium na pesy­mizm, jakim napa­wała ich teraź­niej­szość, stu­dio­wali oni histo­rię i zabytki wcze­snego Rzymu. Gdyby on i jego podob­nie myślący przy­ja­ciele nie pod­jęli owych badań, uboż­sza byłaby nasza wie­dza nie tylko o dzie­jach ich mia­sta, ale i o tym, co w nim miało dla nich tak wiel­kie zna­cze­nie.

Uczeni nie bez racji kwe­stio­nują histo­rycz­ność wyda­rzeń przed­sta­wio­nych w źró­dłach lite­rac­kich. Sta­ro­żytni dzie­jo­pi­so­wie sta­rali się robić jak naj­lep­szy uży­tek z mate­ria­łów, jakimi dys­po­no­wali; gdy natra­fiali na luki infor­ma­cyjne, ule­gali poku­sie wypeł­nia­nia ich tym, co wyda­wało im się wia­ry­godne. Naj­więk­szy z nich, Liwiusz, był w rów­nej mie­rze uczo­nym, co arty­stą i jego monu­men­talne, wie­lo­to­mowe dzieło Ab urbe con­dita (Od zało­że­nia mia­sta) ma cechy dobrej powie­ści histo­rycz­nej. Jest to zna­ko­mity pisarz, ale nie zawsze godny zaufa­nia prze­wod­nik.

Zda­rza się, że dzi­siejsi bada­cze prze­cho­dzą samych sie­bie. Odrzu­cają wyda­rze­nia, ponie­waż są one dla racjo­nal­nie myślą­cego czło­wieka po pro­stu nie­praw­do­po­dobne – musiały więc zostać zmy­ślone. Nie­stety histo­ria zna wiele nie­praw­do­po­dob­nych zda­rzeń. Wynika to z samej natury ludz­kich spraw.

Cały oma­wiany w tej książce okres, szcze­gól­nie począt­kowe stu­le­cia, obfi­tuje w kwe­stie sporne. Nie­które zna­la­zły już roz­strzy­gnię­cie, co do innych dys­ku­sja, czę­sto burz­liwa, wciąż trwa. Nie­kiedy można podej­rze­wać, że tego czy innego autora ponio­sła fan­ta­zja. Choć zwra­cam uwagę na te nie­ja­sno­ści, jeżeli nie w zasad­ni­czym tek­ście, to w przy­pi­sach, nie zagłę­biam się w pro­blemy inter­pre­ta­cyjne, które mogą być inte­re­su­jące jedy­nie dla spe­cja­li­stów.

Ze względu na róż­no­rodny cha­rak­ter źró­deł lite­rac­kich podzie­li­łem tę książkę na trzy czę­ści: Legendę, mówiącą o epoce kró­lów, gdzie więk­szość wyda­rzeń albo w ogóle nie miała miej­sca, albo miała inny prze­bieg niż ten opi­sany; Opo­wieść, o pod­boju Ita­lii i kon­flik­cie ustro­jo­wym, gdzie współ­ist­nieją ze sobą fakty i fik­cja; oraz Histo­rię, poświę­coną repu­blice jako śród­ziem­no­mor­skiemu mocar­stwu, gdzie źró­dła pisane sta­wiają sobie za cel obiek­ty­wizm i ści­słość.

Swoją opo­wieść koń­czę na zażar­tej woj­nie domo­wej mię­dzy Sullą a Mariu­szem w I wieku p.n.e. oraz god­nych męża stanu porząd­kach Pom­pe­ju­sza Wiel­kiego na Wscho­dzie. Kon­trast mię­dzy zagra­nicz­nym trium­fem i wewnętrz­nym upad­kiem nie mógłby chyba być więk­szy.

Choć miały przyjść jesz­cze dal­sze pod­boje, repu­blika była w tym momen­cie nie­kwe­stio­no­waną wład­czy­nią olbrzy­miego śród­ziem­no­mor­skiego impe­rium; zara­zem jed­nak stała na skraju osta­tecz­nego i nie­od­wra­cal­nego kry­zysu ustro­jo­wego. Ludzie, któ­rzy rzą­dzili świa­tem, nie byli zdolni rzą­dzić sami sobą.

Czy­tel­nicy, któ­rzy chcie­liby dowie­dzieć się, co było dalej, mogą się­gnąć po moje bio­gra­fie Cyce­rona i Augu­sta, które dość obszer­nie oma­wiają krwawe prze­isto­cze­nie Rzymu z czę­ścio­wej demo­kra­cji w pełną auto­kra­cję.

Ile­kroć podaję kon­kretny rok lub stu­le­cie, cho­dzi o daty przed naszą erą, chyba że zazna­czę ina­czej.

Kwe­stia rzym­skich nazwisk jest skom­pli­ko­wana i wymaga wyja­śnie­nia. Więk­szość oby­wa­teli płci męskiej nosiła nazwi­ska trój­czło­nowe. Pierw­szy człon sta­no­wiło imię wła­sne, czyli pra­eno­men. Za cza­sów póź­nej repu­bliki w powszech­nym uży­ciu było tylko osiem­na­ście imion, z któ­rych naj­po­pu­lar­niej­szymi były: Aulus, Deci­mus, Caius, Gna­eus, Lucius, Mar­cus, Publius i Quin­tus. Z reguły naj­star­szy syn otrzy­my­wał pra­eno­men swego ojca – co bywa iry­tu­jące, gdyż trzeba uwagi, by odróż­nić różne posta­cie histo­ryczne o iden­tycz­nych nazwi­skach.

Następny był nomen, czyli nazwi­sko rodowe, odpo­wied­nik naszych nazwisk. Trze­cim czło­nem był cogno­men. Pier­wot­nie był to przy­do­mek przy­pi­sany do kon­kret­nej osoby (i tak Cicero ozna­cza „Gro­chal”, co przy­pusz­czal­nie odno­siło się do bro­dawki na twa­rzy jakie­goś daw­nego przed­sta­wi­ciela rodu Tul­liu­szów), ale z bie­giem lat zaczął ozna­czać poszcze­gólne gałę­zie rodu czy klanu. Zwy­cię­ski wódz otrzy­my­wał dodat­kowy przy­do­mek, agno­men, okre­śla­jący poko­na­nego prze­zeń wroga. I tak, po zwy­cię­stwie nad Han­ni­ba­lem w pół­noc­nej Afryce, Publiusz Kor­ne­liusz Scy­pion został Publiu­szem Kor­ne­liuszem Scy­pionem Afry­kań­skim.

Pod­rzędny sta­tus kobiet pod­kre­ślał fakt, że otrzy­my­wały one nazwi­ska jed­no­czło­nowe, będące żeń­ską formą nazwi­ska rodo­wego ojca. Tak więc córka Marka Tuliu­sza Cyce­rona nazy­wała się Tulia. Sio­stry z koniecz­no­ści nosiły to samo imię, co musiało pro­wa­dzić do nie­po­ro­zu­mień w kręgu rodzin­nym. Zwy­kle zacho­wy­wały swoje nomina po zamąż­pój­ściu (tak więc żona Cyce­rona nazy­wała się Teren­cja, nie Tulia).

W sytu­acjach ofi­cjal­nych oby­wa­tel rzym­ski poda­wał po nazwi­sku rodo­wym pra­eno­men swego ojca oraz tri­bus, do któ­rej nale­żał. Tak więc pełne nazwi­sko Cyce­rona brzmiało: Mar­cus Tul­lius M[arci] f[ilius, czyli „syn Marka”] Cor[nelia tribu, czyli „z tri­busu Kor­ne­liu­szy”] Cicero.

Indeks na końcu książki usze­re­go­wany jest według nomina. Tak więc, szu­ka­jąc Cyce­rona, czy­tel­nik znaj­dzie go pod T: Tuliusz Cyce­ron, Marek. Kło­po­tliwe, ale trzeba się z tym pogo­dzić.

Chwała Rzymu

Подняться наверх