Читать книгу Wykluczeni - Artur Domosławski - Страница 6
Оглавление...za którymi nikt nie zatęskni
Soacha – Bogota, 2011
Pierwszy zniknął Alex Arenas, 2 stycznia 2008 roku. Jeszcze w grudniu, dzień przed Wigilią, po fajrancie wyznał kumplom z budowy, że złapał świetną fuchę i wybiera się w podróż, a potem ich do siebie ściągnie. Cecilii, starszej siostrze, powiedział, że zamierza przywieźć trochę forsy dla ich schorowanej mamy. Był jej jedynym żywicielem. Siostrze też pomagał, bo jej mąż jest poważnie chory, bez pracy. Cecilia mówi, że był ich ostoją. Miał trzydzieści trzy lata.
Jaime Castillo powiedział bratu, że wkrótce wyjedzie do pracy na roli, dostał wreszcie dobrą propozycję. Był ulicznym sprzedawcą mydła i powidła, zarabiał grosze. Namawiał, żeby brat jechał z nim, ale ten nie chciał. Jaime nie wracał do sprawy. 10 sierpnia ślad po nim zaginął. Miał czterdzieści dwa lata.
Diego Tamayo, dwadzieścia pięć lat, zostawił mamie karteczkę na lodówce: „Uważaj na siebie, wracam w poniedziałek”. Dopisek: „Opiekuj się królikiem”. Diego kochał zwierzaki i marzył o weterynarii – ale gdzie jemu, chłopakowi z Soacha, myśleć o studiach? Imał się każdej roboty: pomalować komuś dom, przewieźć ciężarówkę cegieł. W sobotę 23 sierpnia mama chciała zabrać go na urodziny kuzynki, ale powiedział, że woli zostać w domu. Poszła sama. Gdy Diego wychodził o drugiej w nocy, uciął sobie pogawędkę z dozorcą bloku. Powiedział, że jedzie daleko, ale z kim, nie może zdradzić, tajemnica.
Andrés Palacio wspominał matce o możliwej podróży za kilka dni – że niby jacyś przyjaciele zapraszają go na wybrzeże. Ty lepiej uważaj, powiedziała mu na to, nie mamy na wybrzeżu żadnych przyjaciół. I że jak go zobaczy, że szwenda się z obcymi, to zadzwoni na policję. Może partyzanci albo inni bandyci?
Obawy matki nie były urojone. Soacha, nędzne przedmieście Bogoty, gdzie żyje kilkaset tysięcy ludzi, to skupisko wszystkich nieszczęść Kolumbii. Można rzec: stolica beznadziei. Nędza, napady, złodziejstwo, miejsce rekrutacji do nielegalnych partyzantek, band. Spora część ludzi to wygnańcy z interioru – ofiary długoletniego konfliktu zbrojnego. Mnóstwo uzależnionych od alkoholu i narkotyków. Zagłębie najtańszej siły roboczej. Przemoc domowa wobec kobiet i dzieci.
Matka Andrésa Palacia była czujna, bo przed laty jedna z politycznych band zabiła jej starszego syna. Ale jak upilnować dwudziestodwuletniego chłopaka? Andrés zniknął 23 sierpnia, tego samego dnia, co Diego Tamayo. Dowiedziała się później od kolegów syna, że opowiadał im o wyjeździe za pracą. Mówili, że za zarobione pieniądze miał kupić dla niej dom.
23 sierpnia, bez słowa, zniknął również inny młody mężczyzna – Víctor Gómez.
Wszyscy oni – i jeszcze jedenastu innych z Soacha i trzech z pobliskiego slumsu Ciudad Bolívar, którzy zniknęli między styczniem a sierpniem 2008 roku – nie znali się nawzajem.
Do Fernanda Escobara, lokalnego ombudsmana – w Kolumbii wiele gmin ma swojego rzecznika praw obywatelskich – zaczęły docierać sygnały o mężczyznach, którzy przepadli bez wieści. Od maja 2008 roku do jego biura przychodziły matki, siostry, bracia tych, którzy zniknęli. Instruował ich, że informacje ze zdjęciami należy zanieść do biura poszukiwań osób zaginionych.
Na spotkaniach władz lokalnych, policji i przedstawicieli wojska Fernando Escobar zaczął sygnalizować, że w Soacha dzieje się coś niepokojącego. Sądził, że młodych mężczyzn porwali lub zwerbowali partyzanci z FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias Colombianas) – najstarszej w Kolumbii, czerwonej niegdyś partyzantki. Albo paramilitarni – prywatne oddziały latyfundystów i handlarzy kokainą. Ale politycy i wojskowi odebrali sygnał ombudsmana o zaginionych jako krytykę: że niby nic nie robią, że w gminie panuje bałagan i groza. Odpowiedzieli mu krzykiem: „Zajmij się swoimi sprawami, nie politykowaniem!”.
Ombudsman nie miał w ręku konkretów, jedynie doniesienia rodzin trzech zaginionych plus własne domysły. Postanowił rozpytywać dalej – i czekać. Któregoś dnia w barze opowiedział znajomemu o trzech mężczyznach, którzy zaginęli jednego dnia, owego 23 sierpnia. Ten z kolei, niespodziewanie, zrewanżował się opowieścią o sześciu innych, zaginionych nieco wcześniej. Wskazał też nazwiska i adresy ich rodzin. W Soacha, podobnie jak w całej Kolumbii, zaginionych często nie zgłasza się żadnym władzom, więc ombudsman nie był tym zaskoczony. Zdziwiony był czym innym: ich dużą liczbą w krótkim czasie, na jednym przedmieściu.
Przełom nastąpił w ostatnich dniach sierpnia. Ktoś z rodziny zadzwonił do matki Diega Tamayo i powiedział, że jej syn prawdopodobnie zginął w potyczce wojska z partyzantami, w odległym regionie Kolumbii, w miejscowości Ocaña, ponad sześćset kilometrów na północny zachód od Bogoty. Taka informacja pojawiła się w internetowym wydaniu jednej z lokalnych gazet. W wiadomości zawarta była sugestia, że Diego zginął, ponieważ należał do partyzantki.
1 września, dokładnie tydzień po zniknięciu syna, matka Diega dostała potwierdzenie wiadomości o jego śmierci. Ciało znaleziono w zakładzie Medycyny Sądowej (Medicina Legal) właśnie w Ocañi.
Medycyna Sądowa ma oddziały w całym kraju i prowadzi rejestr zmarłych w nienaturalnych okolicznościach – ofiar wypadków, napadów, konfliktu zbrojnego. Pobiera się ich DNA, odciski linii papilarnych, robi fotografie. Jeśli ofiara ma dokumenty, zawiadamia się rodzinę. Jeśli dokumentów nie posiada, grzebie się ciało jako N.N. Dzięki systemowi porównywania danych z Medycyny Sądowej i informacji biur poszukiwania osób zaginionych często udaje się, nawet po długim czasie, ustalić tożsamość anonimowych ofiar.
Matka Diega dowiedziała się, że tego samego dnia co jej syn zniknęło z Soacha dwóch innych chłopców: Víctor Gómez i Andrés Palacio. Matka tego ostatniego poszła do ombudsmana, który pomógł jej potwierdzić hiobowe wieści. Te rozchodziły się szybko i bliscy pozostałych zaginionych w styczniu, lutym i kolejnych miesiącach zaczęli sprawdzać, czy o ich synach i braciach wypłynęła gdzieś jakakolwiek wiadomość – choćby przypuszczenie, poszlaka, ślad. Mauricio Castillo znalazł w ten sposób informację o zamordowanym bracie Jaime. Do niektórych dzwonili sami pracownicy zakładu Medycyny Sądowej, którzy zaczęli porównywać zdjęcia zaginionych z fotografiami zwłok w swoim archiwum. Wyszło im, że niektórzy z zaginionych są uderzająco podobni do ofiar.
Ciała osiemnastu zaginionych z Soacha i Ciudad Bolívar – z wyjątkiem Aleksa Arenasa, którego ciało „wypłynęło” w innym regionie Kolumbii – znalazły się w zbiorowych mogiłach w Ocaña. Większość pochowano jako N.N. Informacje o wszystkich zabitych zgłaszali do lokalnego zakładu Medycyny Sądowej wojskowi z 15. Lotnej Brygady – jako poległych w potyczkach z nimi partyzantów.
W środkach masowego przekazu zrobił się szum. Dlaczego ciała wszystkich znikających w różnym czasie z Soacha odnajdowano kilkanaście godzin drogi na północ, w tym samym miejscu?
Ombudsman, który początkowo przyjął do wiadomości, że mężczyźni dali się zwerbować partyzantom – w Kolumbii to żadna sensacja – zaczął wątpić, czy tak rzeczywiście było. Wątpliwości wzbudziło zestawienie dat ich zniknięć z datami, w których wojsko informowało Medycynę Sądową o ich śmierci w potyczkach zbrojnych.
Diego Tamayo, Andrés Palacio i Víctor Gómez zniknęli 23 sierpnia – zostali zabici 25 sierpnia. Jaime Castillo zniknął 10 sierpnia – zabity 12 sierpnia. Podobnie było z innymi. Elkin Verano zniknął 13 stycznia – zabity 15 stycznia. Jaime Valencia i Daniel Martínez zniknęli 6 lutego – zabito ich 8 lutego. Z jednym wyjątkiem wszyscy ginęli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od zniknięcia z domu. Droga na północ, ponad sześćset kilometrów z Soacha do Ocañi, to co najmniej kilkanaście godzin jazdy po drogach kiepskiej jakości. A gdzie czas na szkolenie partyzanckie? Obsługę broni, naukę strzelania?
Gdy w telewizji i gazetach zaczęło huczeć o sprawie, głos zabrał prezydent Álvaro Uribe: „Ci chłopcy nie pojechali, żeby zbierać kawę. Pojechali łamać prawo”.
Wtórował mu minister obrony Juan Manuel Santos, który zapewniał widzów, słuchaczy i czytelników, że młodzi mężczyźni z Soacha i Ciudad Bolívar należeli do nielegalnych grup zbrojnych i zginęli w potyczkach z wojskiem. Na koniec dodał: „Dowództwo armii i ministerstwo nie tolerują łamania praw człowieka”.
To ostatnie zdanie dało do myślenia pewnemu znanemu w Kolumbii działaczowi praw człowieka. Przecież mężczyźni z Soacha zginęli w walce zbrojnej – jako partyzanci. Co takiego minister Santos wiedział o ich zniknięciach i śmierci, że przez nikogo niepytany pospiesznie zapewnił, że nie było łamania praw człowieka?
Śledztwo prokuratury wykazało, że wojskowi z udziałem cywilnych pośredników oferowali młodym mężczyznom z dzielnic nędzy rzekomo dobrze płatną pracę w innym regionie kraju, a następnie zabijali ich i przedstawiali jako pokonanych w walce partyzantów. Na mocy przyjętej przez rząd instrukcji numer 29 z 17 listopada 2005 roku za pojmanie lub zabicie członków nielegalnych grup zbrojnych oficerowie i żołnierze mieli dostawać specjalne premie. Ile płacono za zabitego i jak dzielono pieniądze, nikt z całą pewnością nie wie. Wojsko pilnowało tajemnicy. Według poszlak od ośmiuset do tysiąca pięciuset dolarów. Żołnierze wykazujący się sukcesami w likwidowaniu partyzantów dostawali dodatkowe urlopy. Niektórzy szybciej awansowali.
W Soacha miejscem werbunku ofiar był bar Los Costeños, do którego mężczyźni przychodzą zapijać smutki. Dwóch werbujących znano w okolicy, mniej więcej od roku. Za zwerbowanego nieszczęśnika dostawali podobno dwieście tysięcy kolumbijskich peso, to jest około stu dolarów.
Werbowanych wieziono samochodem lub busem do Ocaña. Tam zatrzymywali się w domu oficera wojska Aleksandra Carretero. Pojono ich alhoholem. Wiadomo o tym dzięki niezwykłemu świadkowi – siedemnastoletniej wówczas Katerinie Osorio Ballesteros, kuzynce żony tegoż oficera, która rozpoznała na zdjęciach niektórych mężczyzn z Soacha. W domu kuzynostwa słyszała rozmowy o tym, co ma się z nimi stać.
Następnego dnia wieziono ich na miejsce kaźni. Po drodze podstawiony zawczasu patrol odbierał im dokumenty. To dlatego – gdy potem ich zwłoki przewożono z zakładu Medycyny Sądowej do zbiorowych mogił – chowano ich jako N.N. U celu podróży była egzekucja.
Żeby ubiegać się o premie i nagrody, wojskowi „legalizowali” zabitych – to znaczy zgłaszali ich do zakładu Medycyny Sądowej jako poległych w walce partyzantów.
O podstępnym uprowadzaniu i zabijaniu przez armię mężczyzn z dzielnic biedy cała Kolumbia dowiedziała się, gdy wybuchła sprawa znikających z Soacha, lecz byli tacy, którzy już wcześniej coś podejrzewali.
Mroczne przeczucia miał sędzia wojskowy Alexander Cortés, który w różnych regionach kraju badał przypadki „poległych w walce” – jak początkowo sądził – partyzantów. Dziwił się na przykład, że pewien partyzant FARC ruszył sam ze starym pistoletem na oddział żołnierzy. Inny – jak ustalił – cierpiał na kłopoty z nerkami, anemię i miał trudności z poruszaniem się. Niektórzy zabici mieli na sobie zbyt duże ubrania. Inni byli ubrani zbyt grubo jak na tropikalny klimat (zapewne zjechali z miast w górach, gdzie chłodniej, i od razu trafili pod kule). Byli i tacy, co mieli nowe buty: lewy włożony na prawą, prawy na lewą nogę. Niektórzy w ogóle nie strzelali (brak śladów prochu na twarzy), a kule, które ich zabiły, wystrzelono z bardzo bliska.
Sędzia Cortés był dociekliwy tak bardzo, że został zwolniony z wojska.
Gdy dowodom zbrodni wojska nie dało się zaprzeczyć, prezydent Uribe i minister Santos przyznali, że „członkowie sił zbrojnych być może brali udział w zabójstwach”. Że „popełniono błędy w procedurze i kontroli” oraz doszło do „poważnych zaniedbań na różnych poziomach”. Zwolnili dwudziestu siedmiu wysokich oficerów, w tym trzech generałów. Żaden z nich nie stanął przed sądem. Wyrzucono ich za niedopełnienie obowiązków.
Felipe Zuleta, znany w Kolumbii obrońca praw człowieka, a także komentator polityczny, przyjmuje mnie w swoim biurze. Niedawno wrócił z politycznego wygnania w Kanadzie, gdzie spędził dziewięć lat. Wyjechał z powodu pogróżek – tutaj to chleb powszedni ludzi demaskujących łamanie praw człowieka, zbrodnie władzy, paramilitarnych czy partyzantki. Zuleta miał wyrok od partyzantów FARC i jednocześnie był na celowniku czarnej propagandy rządu Uribe, który bezwzględnie zwalczał czerwonych partyzantów. Dlaczego? To wina dobrego wzroku: Zuleta dobrze widzi i lewym, i prawym okiem. To znaczy z jednakową konsekwencją, co rewolucyjnych partyzantów, ośmielał się krytykować brudne metody rządu, wojska i paramilitarnych.
Teraz z bezsilnym gniewem opowiada o młodych mężczyznach uprowadzanych ze slumsów, mamionych fałszywymi obietnicami. Często podnosi głos. Spójrz tylko, jakich ludzi wybierano na ofiary, mówi. To byli młodzi chłopcy, zdarzało się, że nieletni, którzy nie chodzili do szkoły, nie mieli stałej pracy, mieszkali na obszarach biedy. Niektórzy mieli kiedyś konflikty z prawem. Nadużywali alkoholu, narkotyków. Słowem – tacy, których mało kto pożałuje, nikt się o nich nie upomni ani za nimi nie zatęskni, z wyjątkiem najbliższych. Ich profil społeczny miał być gwarancją, że sprawa się nie wyda. W Kolumbii od lat w konflikcie zbrojnym ginie tylu ludzi – kto by podejrzewał, że kilku czy kilkunastu więcej z tego czy innego miasteczka albo przedmieścia to ofiary zaplanowanej przez wojsko zbrodni?
Gdy media zaczęły trąbić, że mężczyzn z Soacha podstępnie uprowadzono i zabito, w całym kraju zaczęto lawinowo zgłaszać zaginionych w podobny sposób. Rozpoczęły się śledztwa, zatrzymania podejrzanych. Prezydent Uribe i minister Santos starali się wcisnąć opinii publicznej teorię o paru „zgniłych jabłkach” w koszyku. Że niby armia jest zdrowa, tylko trafiły się zdemoralizowane jednostki, nadużycia są odosobnione.
Ten wykręt padł pod ciężarem faktów: zabójstw dokonywano niemal w całym kraju, w wielu prowincjach, uczestniczyło w nich ponad czterdzieści jednostek armii. Według organizacji praw człowieka i takich, które monitorują konflikt zbrojny w Kolumbii – w kraju i za granicą – w okresie ośmiu lat rządów Uribe armia zamordowała w taki sposób ponad cztery i pół tysiąca mężczyzn[*]. Dla porównania: to więcej niż zginęło w czasie siedemnastoletniej dyktatury Pinocheta w Chile.
To zbrodnia państwowa, mówi Zuleta.
Dopytuję, dlaczego tego rodzaju zbrodnia była w ogóle możliwa. Na jakiej glebie wyrosła?
Odpowiedź nie jest prosta, sięga w głąb historii kolumbijskiej wojny domowej. Pytania mnożą pytania. A jak możliwe było w latach osiemdziesiątych, pyta retorycznie Zuleta, skrytobójcze wymordowanie czterech tysięcy lewicowych działaczy Unii Patriotycznej? Unia Patriotyczna była partią, która miała przeprowadzić partyzantów FARC do cywilnego życia politycznego. Zabójcami jej działaczy byli wojskowi i paramilitares. To było ludobójstwo, odstrzeliwano ludzi według kryterium politycznego, na podstawie przynależności do grupy, a nie indywidualnych cech czy czynów.
Bezkarność władzy ma w Kolumbii długą historię, jest niestety częścią tutejszej kultury politycznej, mówi Zuleta, którego jeden dziadek był prezydentem kraju, a drugi prezesem Sądu Najwyższego.
Skąd diabelski pomysł, by wziąć na cel bezbronnych, niewinnych ze slumsów?
Zuleta mówi, że zadziałało sprzężenie motywacji materialnych, politycznych i doktryny rządu, zwanej Demokratycznym Bezpieczeństwem – to kolumbijska wersja „wojny z terroryzmem”. W ramach polityki Demokratycznego Bezpieczeństwa armii wolno wszystko, jest poza kontrolą. To sprzyja nadużyciom, a tutaj stworzono dodatkowo system zachęt materialnych i zawodowych, który nadużycia inspirował i pogłębiał.
Zgadza się: żołnierze i niżsi oficerowie dostawali za zabitych „partyzantów” pieniądze i urlopy. Wysocy oficerowie liczyli na szybsze awanse, mogli pokazać dowódcom i władzy politycznej sukcesy w walce z partyzantką. A rząd chwalił się tymi sukcesami przed społeczeństwem, dowodząc, że ideologia Demokratycznego Bezpieczeństwa się sprawdza.
Soacha, sobotnie przedpołudnie. Jadę na spotkanie z panią Idali Garcerą – matką Diega Tamayo. Niełatwo tu trafić, nawet lokalny taksówkarz błądzi. Ulice i numery domów w slumsach są kiepsko oznaczone.
W mieszkanku w bloku komunalnym pani Idali pokazuje fotografie syna i jego skromny pokoik – wszystko w takim porządku-nieporządku, w jakim zostawił to miejsce Diego. Opowiada historię jego zniknięcia. Potem przychodzi La Paisa – tak ją wszyscy nazywają – matka Andrésa Palacia z dwuipółletnim wnukiem, synem Andrésa, który urodził się już po śmierci ojca. Dołącza pani Carmenza Gómez, matka Víctora Gómeza, i kilkoro innych. Dzięki temu spotkaniu poznam nie tylko historie uprowadzonych i zamordowanych. Dowiem się czegoś jeszcze: że koszmar rodzin nie skończył się wraz z ujawnieniem prawdy. W czasie spotkania zaczynam powoli rozumieć, dlaczego najbliżsi zamordowanych nie bardzo chcieli się spotkać i musiało mnie protegować kilka zaufanych osób.
La Paisa, matka Andrésa Palacia, i jego brat dostają telefoniczne pogróżki. Kilka matek było ofiarami fizycznych napaści nieznanych sprawców na motorach, którzy dopadali je w ciemnych zaułkach, grożąc śmiercią im i rodzeństwu zamordowanych. Bratu jednego z zabitych, Johnowi Smithowi Porrasowi, oprawcy zostawiali karteczki na drzwiach: „Możesz się tu ryglować, ale jak tylko wyjdziesz, dorwiemy cię”. Po kolejnych pogróżkach chłopak się wyprowadził.
Drugi syn pani Carmenzy, John Nilson Gómez, też dostawał telefony z pogróżkami. Mówili, że ma przestać chodzić do prokuratury. Ktoś zepchnął go z wiaduktu. Przeżył. Więc znowu odbierał telefony: „Niczego się nie nauczyłeś? Nie starczy ci to, co się stało z bratem? Przestań węszyć!”.
4 lutego 2009 roku o szóstej po południu John grał na automatach w miejscowym centrum handlowym. Na motocyklu podjechał zamaskowany mężczyzna i strzelił mu z bliska w twarz. John Nilson Gómez zmarł w szpitalu następnego dnia rano.
Nikt, kto interesuje się sprawą, nie jest bezpieczny, nie tylko bezbronne rodziny zamordowanych. Ombudsman z Soacha Fernando Escobar pogróżki dostawał kilkanaście razy – karteczki, listy, e-maile, telefony. Teraz już nie odbiera komórki, gdy nie zna numeru dzwoniącej osoby. Zazwyczaj chodzi z ochroniarzami, lecz na spotkanie ze mną w hotelu w Bogocie przyszedł sam.
– Czasem lepiej, żeby nawet ochroniarze nie wiedzieli, z kim się spotykam – mówi. – Welcome to Colombia.
Rozmawiamy długo. To jedna z tych rozmów, dzięki którym mogę zrekonstruować całą tę historię. Najbardziej szokują zdania o tym, że w Kolumbii nikt nie chce o tej sprawie słuchać. Nie chodzi tylko o strach i zobojętnienie na śmierć, mówi Escobar.
Nie do końca rozumiem. Przecież o zbrodni wojska sporo się mówiło i pisało, czyż nie? Co ma na myśli, gdy mówi, że nikt nie chce o sprawie słuchać?
Escobar odpowiada tak, że bardziej klarownie nie można.
– Moi przyjaciele, ludzie z tak zwanych dobrych domów, nieraz mnie pytali: „Po co sobie zawracasz tym głowę? Warto ryzykować życie z powodu śmierci jakichś mętów, drobnych złodziei?”. A ja mówię, że nawet gdyby wszyscy oni mieli na bakier z prawem – to co z tego? Czy to znaczy, że można by ich było ot, po prostu porwać i zabić?
Dopiero teraz lepiej pojmuję słowa Zulety: że uprowadzeni i zamordowani byli mężczyznami i chłopcami, których nikt nie miał żałować i nikt nie miał się o nich upomnieć.
Za zabójstwa mężczyzn z Soacha nie skazano nikogo z najwyższych szarż. Początkowo aresztowano pięćdziesięciu sześciu oficerów i żołnierzy z 15. Brygady Lotnej i postawiono im zarzuty: uprowadzenie, spiskowanie w celu przestępczym, zabójstwo. Obrońcy oskarżonych przeciągali sprawę kruczkami prawnymi, oskarżeni zmieniali adwokatów, którzy od nowa musieli studiować tomy akt, co wydłużało procesy i okres aresztowania. Kiedy wygasły dopuszczalne terminy trzymania ludzi pod kluczem bez wyroku, wszyscy wyszli na wolność.
Pilar Castillo, prawniczka, która reprezentowała przed sądem pięć rodzin z Soacha, opowiedziała mi o zniknięciu kluczowego świadka – tej młodej dziewczyny, która widziała uprowadzonych w domu kuzynostwa i słyszała, że mają zostać zabici. „Była objęta programem ochrony świadków, aż któregoś dnia nagle zrezygnowała z ochrony i przepadła bez wieści”.
W innych procesach przeciwko wojskowym, które toczyły się w całej Kolumbii, skazano zaledwie kilkudziesięciu zabójców – a toczyło się wtedy półtora tysiąca śledztw w sprawach obejmujących ponad dwa tysiące zamordowanych. W rozmowach z rodzinami, adwokatami, obrońcami praw człowieka, dziennikarzami czuło się, że mało kto wierzył, że sprawiedliwość zwycięży. Raczej powszechne było przeświadczenie, że poświęci się kilkudziesięciu wojskowych, zazwyczaj niższych szarż, żeby oczyścić wizerunek armii, rządu, kraju.
Matki z Soacha wysłały list do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, żeby zainteresować swoją tragedią świat. I żeby miejscowy wymiar sprawiedliwości, a także rząd Kolumbii, poczuły na plecach oddech światowej opinii publicznej.
Poskutkowało?
Kilka lat później czytam w prasie, że niektórzy zabójcy młodych mężczyzn z Soacha zostają skazani na wieloletnie więzienie, a sąd apelacyjny podwyższa im wyroki z trzydziestu kilku do pięćdziesięciu kilku lat za kratami. Ważniejsze niż surowość kary jest uzasadnienie wyroku: mowa w nim, że zabójstwa poprzedził zbrodniczy plan wojska przeciwko ludności cywilnej, dlatego zabójstwa mężczyzn z Soacha i podobne w całym kraju powinny być traktowane jako zbrodnie przeciwko ludzkości.
Dla rodzin zamordowanych to nadzieja na koniec bezkarności i sprawiedliwość międzynarodową, gdyby sprawiedliwość na miejscu zawiodła. Zbrodnie przeciwko ludzkości można osądzać również poza Kolumbią.
Niewielu ma odwagę choćby postawić pytanie o odpowiedzialność polityczną, nie mówiąc o współwinie ludzi na samym szczycie władzy.
Ombudsman Fernando Escobar nie powie o tym słowa.
– Gdybym zaczął mówić o polityce, w najlepszym razie zdyskredytowano by mnie jako „terrorystę pod krawatem”. Mogę wspierać jedynie działania na rzecz procesu bezpośrednich sprawców.
„Terrorysta pod krawatem”? To aluzja do oskarżeń, jakie wobec krytyków rządu i obrońców praw człowieka rzucał przez lata prezydent Uribe. Oto przykład z jego mowy do adeptów szkoły wojskowej: „Politykierzy w służbie terroryzmu, którzy tchórzliwie wymachują hasłami praw człowieka, [pragną] zwrócić terroryzmowi w Kolumbii to, co terroryzmowi odebrali obywatele i władza publiczna”. Czyli: kto piętnuje nadużycia władzy, ten terrorysta! W Kolumbii to była wtedy nie tylko figura retoryczna i broń w politycznych pyskówkach. Publiczne napiętnowanie oznaczało nieraz sygnał dla cyngli, skrytobójców – z policji politycznej, paramilitarnych, wojska – kogo zastraszyć, zmusić do emigracji albo zlikwidować.
Amerykańska organizacja Human Rights Watch stwierdziła w raporcie z 2009 roku, że „wysocy funkcjonariusze rządu, w tym prezydent Uribe, przez lata negowali istnienie problemu [bezprawnych egzekucji] i oskarżali obrońców praw człowieka, że składając o nich doniesienia, działają w ramach kampanii zaplanowanej przez partyzantkę w celu zdyskredytowania sił zbrojnych”. Było nawet gorzej: DAS – kolumbijska policja polityczna – zastraszała obrońców praw człowieka i dziennikarzy, a także była zamieszana w polityczne skrytobójstwa. Wiele z tych spraw wciąż czeka na wyjaśnienie.
Mało kto mówi prosto z mostu tak jak Felipe Zuleta. Rozmawiał z wysokimi oficerami zamieszanymi w zbrodnię, którzy powiedzieli mu off the record, że codziennie dzwonił do nich naczelny dowódca wojska generał Mario Montoya i w tonie nalegającym dopytywał: „Ilu zabitych partyzantów macie dzisiaj?” (Montoya został oskarżony w innym procesie – o związki ze zbrodniczymi paramilitares). Wątpliwe, by oficerowie powtórzyli to na jakimkolwiek procesie. Solidarność mafijna zobowiązuje, a ponadto coś mogłoby się im przytrafić – akurat oni wiedzą, jak to działa.
A czy ktoś, kto był ponad generałem Montoyą, dzwonił do niego z podobnymi naleganiami? Ilu zabitych partyzantów macie dzisiaj? Żądam rezultatów!
Zuleta zwraca mi uwagę na pewną osobliwość: kiedy już zbrodnia wyszła na jaw, minister obrony Santos powiedział, że zbrodniczy proceder się skończył, ponieważ on, minister, wydał taki rozkaz. Czyli przyznał, że to była zbrodnia pod kontrolą lub co najmniej możliwa do kontrolowania.
Jakiś czas po wyjeździe z Bogoty czytam rewelacje tygodnika „Semana”: rząd i dowództwo armii wiedziały od połowy 2007 roku, że wojskowi porywają, zabijają i przedstawiają zabitych jako poległych partyzantów. Wówczas to pracownik ONZ poprosił ministra Santosa i jednego z dowódców armii generała Freddy’ego Padillę o poufne spotkanie, w którym uczestniczył również pewien żołnierz. Wojskowy wyznał, że brał udział w grupie trudniącej się zbrodniczym procederem, ale wycofał się z niego, gdy armia zamordowała jego ojca i przedstawiła jako poległego partyzanta. Według „Semany” Santos i Padilla byli wiadomością oszołomieni i obiecali sprawę zbadać. Wewnętrzne śledztwo wykazało – co nie jest zaskakujące – że żołnierz kłamał, a szwadrony śmierci nie istnieją.
Zuleta powiedział mi, że minister obrony Santos wiedział o zabójstwach jeszcze wcześniej: od 2006 roku – ponad dwa lata przed ujawnieniem sprawy ofiar z Soacha – i nie zrobił nic, żeby zbrodniczy proceder zatrzymać. Santosowi miał o tym powiedzieć odwiedzający Kolumbię przedstawiciel jednej z najpoważniejszych organizacji praw człowieka ze Stanów Zjednoczonych, do którego docierały sygnały o znikających mężczyznach z dzielnic nędzy.
To sensacyjna wiadomość – polityczna bomba atomowa! Chciałem uzyskać jej potwierdzenie, względnie poznać szczegóły. Napisałem do tego działacza – człowieka o znanym na świecie nazwisku – e-mail z prośbą o spotkanie albo pisemną odpowiedź na pytania. Na mój pierwszy e-mail odpowiedział pozytywnie. Gdy w kolejnym zapytałem o jego rozmowę z Santosem, odpowiedzi nie uzyskałem.
W roku 2010 Álvaro Uribe zakończył dwie kadencje swoich rządów. Następnym prezydentem Kolumbii został jego dawny minister obrony: Juan Manuel Santos.
Ostatniego dnia pobytu na placu Boliwara w Bogocie, do którego przylegają budynki pałacu prezydenckiego, kongresu i sądów, spotykam pana Raúla Carvajala. Od dwóch tygodni było o nim głośno – ów sprzedawca warzyw z północy kraju, lat sześćdziesiąt trzy, przywiózł tu ciężarówką szczątki swojego syna. Właściwie odbył pielgrzymkę przez kraj, z północy do stolicy, ponad tysiąc kilometrów. Zatrzymywał się po drodze w miastach i wioskach, rozdawał ulotki, w których oskarżał i piętnował. Żądał wyjaśnienia okoliczności śmierci syna i kary dla zabójców.
Syn, również Raúl Carvajal, lat dwadzieścia dziewięć, był sierżantem wojska. 8 października 2006 roku zadzwonił zdenerwowany z wiadomością, że zamierza porzucić armię, bo dowódcy zmuszają go do udziału w morderstwie dwóch chłopców, rzekomych partyzantów.
Kilka godzin później młody Raúl Carvajal zginął. Według oficjalnej wersji wojska poległ w bitwie z partyzantami FARC.
Śledztwo w sprawie jego śmierci wykazało, że w dokumentach armii nie ma śladu o takiej bitwie.
– Nie daruję im, będę żądał wyjaśnienia, jak zginął mój syn, póki sam nie umrę. Nie ma dla mnie nic ważniejszego w życiu, niech mnie zabiją. Dość ciszy, dość bezkarności! – wyrzuca z siebie w uniesieniu, z bezsilną rozpaczą.
Czasem ktoś przystaje i zagaduje pana Carvajala. Turyści patrzą na niego jak na dziwadło – bo obwieszony tablicami z informacjami o synu.
Większość przechodzi obojętnie.
POZA KADREM
Strategie wykluczonych
Krewny jednego z zamordowanych z Soacha – nazwę go José – uparcie domagał się ode mnie pieniędzy. Próbował różnych argumentów. Pierwszym były koszty dojazdu z dalekiego przedmieścia do centrum Bogoty, gdzie się spotkaliśmy. Te pokryłem z nawiązką, nawet sam to zaproponowałem, kiedy umawialiśmy się telefonicznie. Okazało się, że zwrot kosztów dojazdu to za mało. José próbował zagrać na mojej empatii i zaangażowaniu po stronie rodzin dotkniętych tragedią. Powinienem – jak twierdził – dać mu wsparcie pieniężne na dalszą walkę o sprawiedliwość, nagłaśnianie sprawy. Wszak druk ulotek, plakatów, przejazdy, telefony kosztują. „Przecież jesteś po naszej stronie, prawda?” – taki był przekaz emocjonalnego szantażu.
Gdy i z tej pułapki się wywinąłem, zrobiło się nieprzyjemnie. José wyliczył, ile godzin zajął mu dojazd na nasze spotkanie, rozmowa, a potem ile mu zajmie powrót do domu. Teraz domagał się zapłaty – podniesionym głosem – a ja czułem, że agresja dopiero w nim narasta. Początkowo starałem się ukryć irytację, zastanawiałem się, jak daleko się posunie. Później dowiedziałem się, że nie byłem pierwszą osobą, wobec której zachował się w taki sposób. Próbowałem cierpliwie tłumaczyć, na czym polega zawód dziennikarza, badacza, piszącego podróżnika. Za spotkania się nie płaci.
Nie przyjął tych wyjaśnień. „Ile zarobisz na swoim artykule?” – dopytywał.
Teraz to ja się zezłościłem. Wstałem z fotela – rozmawialiśmy w lobby hotelowym – zacząłem zbierać się do wyjścia i po chwili wyszedłem szybkim krokiem na ulicę.
Dogonił mnie. Próbował załagodzić sytuację. Mówił o swoich dolegliwościach. Że nie ma pracy, za to ma rodzinę na utrzymaniu. Nie miałem ochoty dalej rozmawiać. José wpychał mnie w emocjonalną pułapkę, prowadził grę, którą odbierałem jako zagranie nie fair. Chciałem się pożegnać. Znowu spytał o pieniądze. Tym razem prosił, nie żądał.
Złamałem się.
Twarz José wyrażała rozczarowanie, najwyraźniej oczekiwał większej kwoty, a nie drobniaków na obiad. Mimo to gest symbolicznej pomocy odebrał mu impet. Rozstaliśmy się pospiesznie, prawie bez słów. Adiós. Pozostał kac.
Wiele razy rozmyślałem o tym zdarzeniu. Żałowałem finału. Nie chodziło o sumę pieniędzy, to były grosze. Nie płaciłem José za informacje czy za opowiedzenie historii – materiał do reportażu miałem w zasadzie zebrany, to było spotkanie ekstra, rodzaj nadwyżki, którą dobrze mieć w każdej badawczej robocie. Żałowałem tego, że dając mu pieniądze, postąpiłem tak, jakbym składał mu obietnicę, której nie jestem w stanie spełnić. Empatii nie potrzebuję udowadniać ani sobie, ani nikomu innemu – dlaczego więc wykazałem się brakiem konsekwencji? Może zaszkodziłem swoim gestem następnemu reporterowi – rozmówcy José? Pewnie dałem mu empiryczny dowód na to, że można domagać się od dziennikarza zapłaty – i to skutecznie. A to przecież nie była zapłata. Nie wiem tylko, czy José o tym wie.
Pocieszałem się potem, że uratowałem mu dzień, że przecież kiedy człowiek w potrzebie prosi, należy pomóc, jeśli ma się taką możliwość. Nie przekonałem samego siebie. Trzeba było trzymać się tego, co myślę o takich sytuacjach, o roli reportera, o szantażu emocjonalnym – i z uporem tłumaczyć to mojemu rozmówcy, narażając się nawet na jego gniew.
Zapomnijmy o sentymentach.
Los ubogich, poniewieranych, prześladowanych budzi współczucie. Ze współczucia rodzi się czasem solidarność. Dobrze, żeby jedno i drugie miało właściwy horyzont: prawa należne tym, których dotyka nieszczęście. Bo gdy zamyślamy się nad ich dramatem bez tego horyzontu, współczucie wyradza się łatwo w sentymentalizm. Paternalistyczny, protekcjonalny. Czasem narcystyczny.
Ludzi, którzy potrzebują upodmiotowienia i szansy na inne życie, sentymentalizm przerabia na obiekty westchnień. Wzruszenie, przejęcie się losem pokrzywdzonych to uczucia dobre, ale – jak uczy mądra Susan Sontag – chwilowe, nietrwałe. Tym, których dotyka nieszczęście, trzeba czegoś innego: naszego gniewu, wściekłości, niezgody. Może przede wszystkim uświadomienia sobie i innym, że przywileje lepiej urodzonych bywają okupione nieszczęściem tych, którzy są pozbawiani praw i możliwości. Zrozumienie tej zależności to pierwszy impuls ku zmianie, przynajmniej szansa na nią.
Sentymentalizm to też pułapka, z której sentymentalni mogą nie zdawać sobie sprawy. Biedni – ci naprawdę biedni w slumsach Południa walczący o przeżycie każdego dnia, ci, którym odmawia się prawa do życia na własnym kawałku ziemi, których gwałci się i okrada, których wciela się do armii lub partyzantek i rozkazuje zabijać – nie są wcieleniem cnót ani aniołami. Nędza i poniżenie odbierają im niekiedy szacunek do samych siebie i do innych. Czasem nie znają innego języka współżycia niż przemoc. Zwracają światu to, co od niego dostali.
Wykluczonymi targają namiętności, z którymi my, z lepszej strony życia, wcale nie chcemy wchodzić w interakcje. Spotkanie z nimi nie musi być pełną wzajemnego zrozumienia rozmową o trudnym życiu na dnie czy ofiarowaniem osobie ubogiej pomocy. Bywa, że w ruch idzie pięść, nóż, pistolet. Może się zdarzyć porwanie dla okupu lub dla Sprawy. Albo polityczna zawierucha, która zakołysze naszym wygodnym, zabezpieczonym ze wszystkich stron życiem. Można zapłacić wysoką cenę za naruszenie terytorium gangu lub podziemnej armii albo mieć pecha i stać się obiektem czyjejś okrutnej zabawy. To ekstremalne sytuacje, które od czasu do czasu się zdarzają. W wersji soft, dużo bardziej powszechnej, mamy sporą szansę stać się obiektem natarczywości, takiej jak ta ze strony José z Soacha.
Przez lata podróży po krajach Południa przytrafiały mi się dziesiątki spotkań i zdarzeń prowokujących do uogólnień, które z powodów zwykle prozaicznych – ograniczone miejsce na szpaltach, kolejna podróż, zmuszająca, bym odłożył niespisane na wieczne „później” – nie stały się fragmentami publikowanych opowieści. Czasem także dlatego, że reportaż nieufnie traktuje komentarze i duże kwantyfikatory. Teraz odkurzam niektóre zdarzenia „spoza kadru”, a część uwag i obserwacji formułuję po raz pierwszy. Mam przekonanie, że oświetlają ludzi i sprawy, o których tu piszę, z innych, często nieoczywistych stron. W osobistej perspektywie – są spojrzeniem wstecz po dwóch dekadach; sprawdzeniem, kogo spotkałem, gdzie byłem, co zanotowałem i co zapamiętałem; rodzajem pierwszych rekapitulacji po przebyciu sporego kawałka drogi.
Gdy stawiałem pierwsze kroki w krajach Południa, wyobrażałem sobie, że to empatia jest najważniejszą z cnót i dyspozycji psychicznych w zawodzie reportera. Z pewnością bez niej trudno byłoby mi spędzić kawał życia wśród ludzi naznaczonych nieszczęściem i słuchać ich opowieści. Dziś zdaje mi się, że ważniejsza – a na pewno trudniejsza – jest sztuka mówienia „nie”; asertywność, która komuś, kto nie ma doświadczenia „w terenie”, kto nie doświadczył osobliwego treningu opędzania się od próśb, nalegań i bezzasadnych roszczeń, może jawić się jako zachowanie na pograniczu obojętności, wręcz uczuciowego okrucieństwa. Frustracja, jakiej doświadcza reporter opisujący światy wykluczonych, potęguje się.
Poczucie bezsilności – jedno z pierwszych i najbardziej dojmujących w takiej pracy. Opowiadacz historii, którego jedynym narzędziem jest słowo – niekiedy też obraz, dźwięk – może od czasu do czasu wpłynąć na zmianę sytuacji cierpiących. Przełamać milczenie, nagłośnić nieszczęście, wywołać zainteresowanie. Znacznie częściej jego praca nie ma żadnego wpływu na los opisywanych, szczególnie jeśli na przykład los pokrzywdzonych z Kolumbii, Sudanu czy Bangladeszu opisuje autor z dalekiego kraju. Im szybciej się to pojmie, tym mniej późniejszych rozczarowań. („Piszę o ludziach, którzy nigdy nie przeczytają moich reportaży, dla ludzi, których losy moich bohaterów nie obchodzą”. Kto to powiedział?)
Oczekiwanie bohaterów reportaży – ludzi nieszczęśliwych, cierpiących – że reporter może im pomóc, bywa naprawdę frustrujące. Niektórzy rozmówcy dzielący się swoimi przeżyciami wyraźnie mają nadzieję, że ta właśnie rozmowa odmieni ich los; a jeśli nie los, jeśli nie ogólną sytuację życiową, to przynajmniej spotkanie z wysłannikiem z innego świata, który przejął się ich nieszczęściem, przyniesie im chwilową ulgę. Nie duchową – materialną.
Nie pamiętam, ilu ludziom i ile razy mówiłem coś w rodzaju: życzę ci lepszego życia, jestem oburzony i zaszokowany tym, co cię spotyka, solidaryzuję się z tobą. Naprawdę chciałbym pomóc, ale nie mam możliwości. Jestem tu z innego powodu, mój zawód polega na czymś innym.
Zawsze czułem się źle po takich rozmowach, szczególnie wtedy, gdy podejrzewałem, że moi rozmówcy, niekiedy bohaterowie reportaży, nabierali przekonania, że z niezrozumiałych powodów nie chcę im pomóc, zaangażować się bardziej.
Próby wymuszenia pieniędzy bez fizycznej przemocy, takie jak ta w Bogocie, zdarzały mi się nieraz i wcześniej, i później, choć ta kolumbijska zapadła mi w pamięć ze względu na emocjonalną intensywność i niefortunny finał. Innym razem pewien kierowca z Nairobi, Paul, który kilka razy zawiózł mnie to tu, to tam, zaprosił mnie do siebie na obiad. Mieszkał w Kiberze, jednym z największych slumsów kenijskiej stolicy. Jak sądziłem, chciał się zrewanżować za to, że dałem mu zarobić, a poza tym dobrze nam się gadało, nie byłem zdziwiony próbą zakumplowania się. Dziwna była tylko pora odwiedzin – za późno na śniadanie, za wcześnie na obiad.
Mieszkanie Paula nędzne, jak to w Kiberze: chatka miała jakiś fragment murowany, ale co najmniej jedna ściana była sklecona z desek, na dachu blacha falista, standard. Jedna izba, może dziesięć metrów kwadratowych, której większą część wypełniało łóżko, na którym śpi Paul, jego żona i trójka dzieci; dalej – telewizor, butla z gazem podłączona do minikuchenki. Na klepisku porozrzucane zabawki. Za przepierzeniem – namiastka łazienki. Nie zauważyłem, gdzie trzymają ubrania.
Żona Paula zaserwowała nóżki kurczaka w rosole z gotowanymi warzywami i ugali (kaszę kukurydzianą). Nie usiadła z nami, od razu gdzieś wyszła. Gdy spytałem Paula, dlaczego żona nie dołącza do nas, popatrzył dziwnie, trochę z zaskoczeniem, trochę z wyrzutem, ale nic nie powiedział. Rozmawialiśmy o ciężkim życiu w Kiberze, a właściwie to Paul mówił, ja od czasu do czasu podrzucałem pytania.
Teraz on przeszedł do sedna: zapytał otwarcie, czy zgodziłbym się sfinansować naukę jego najstarszego syna w prywatnej szkole, ufundować mu, względnie załatwić jakieś stypendium. Chodziło o plus minus dwieście dolarów miesięcznie. To niedużo, perswadował. Był wyraźnie zasmucony, że wspólny obiad – w końcu inwestycja finansowa i czasowa – nie zakończył się dobiciem interesu.
Rozstaliśmy się w zgodzie, po obiedzie Paul odwiózł mnie do hotelu. Ale po drodze nie był już tak rozmowny jak wcześniej.
[*] Dane z 2014 r. mówią o 4716 przypadkach takich zabójstw zgłoszonych do prokuratur w całej Kolumbii; podaję za „El País” z 26 marca 2014 roku (przyp. aut.).