Читать книгу Wykluczeni - Artur Domosławski - Страница 7

Оглавление

Fawela I

Rio de Janeiro – São Paulo, 1996–2015

2012. Okupacja

Teraz cała Rocinha wygląda jak terytorium okupowane. Specjalne jednostki policji i wojska odbiły fawelę z rąk narkogangu Amigos dos amigos, „Przyjaciele Przyjaciół”. Przywódcę gangu, niejakiego Nema, i niektórych jego ludzi schwytano, poszli siedzieć. Policjanci i żołnierze patrolują ulice, zaułki, mroczne zakamarki. Zatrzymują samochody, sprawdzają dokumenty.

Na pierwszy ogień poszły mototaksówki – główny sposób dystrybucji narkotyków i narzędzie gangu, dotychczas prawdziwej władzy w faweli. Wiele mototaksówek pochodziło z kradzieży w lepszych dzielnicach. Teraz wszystko już gra, pojazdy bez legalnych dokumentów wyłapano, tak samo ich właścicieli, reszta funkcjonuje jak trzeba. Mototaksówki muszą być, bo podróż po Rocinhii to mordercza wspinaczka.

Rocinha to największa fawela – dzielnica biedy – w Rio de Janeiro. Położona jest na rozległym, wysokim, w niektórych miejscach stromym morro, wzgórzu. Ze szczytu widać bajeczne widoki na inne morros skąpane w zieleni i zatopione w niej domy szczęśliwców z lepszej strony życia. Widać jezioro w środku miasta, zatokę i ocean. W Rocinhii mieszka jakieś sto trzydzieści tysięcy ludzi, choć po prawdzie liczba ta jest szacunkowa: nikt nie wie na pewno, ilu ma mieszkańców.

To dwudziesta fawela w Rio, którą „podbiły” jednostki specjalne.

Scenariusz zawsze taki sam: policja ogłasza, że tego a tego dnia jej oddziały wkroczą do faweli opanowanej przez gang. Datę ogłasza się – inaczej, niż robiono niegdyś – po to, by uniknąć zbrojnej konfrontacji z gangiem. W takich konfrontacjach ginęli zwykle drobni narcotraficantes i wielu postronnych ludzi. Gang wie, że w starciu z jednostkami specjalnymi nie ma szans – więc się rozprasza. Płotki zostają na miejscu jako zwykli mieszkańcy. Liderzy gangu przenoszą się do innej faweli, w której rządzi ta sama frakcja narkotykowa (trzy główne w Rio to Czerwone Komando, Przyjaciele Przyjaciół i Trzecie Komando). Zapowiadanego dnia wkracza policja, nieraz wspierana przez wojsko, i wspólnie zaprowadzają porządek. Upewniają się, że gang się wyniósł, a handel narkotykami zszedł do podziemia.

Celem operacji nie jest likwidacja rynku narkotykowego – to byłaby utopia. Chodzi o zepchnięcie go z głównych ulic i pozbawienie gangu dyktatorskiej władzy w faweli. Ważne, żeby w trakcie operacji skonfiskować jak najwięcej broni, w myśl zasady: mniej broni, mniej ofiar.

Przede wszystkim zaś liczy się odzyskanie terytorium faweli przez państwo, tak by jego władza sięgnęła tam, gdzie jej wcześniej nie było. Po miesiącu, dwóch, trzech – różnie bywało w różnych fawelach – siły specjalne wycofują się, a na ich miejsce wkraczają jednostki policji pacyfikacyjnej (mówi się o nich skrótem: UPP – Unidade de Polícia Pacificadora). UPP zakładają posterunki, których wcześniej nie było, bo w faweli rządził gang. Fawela zamienia się, przynajmniej teoretycznie, w „normalną” dzielnicę.

Słowo „slums” – brazylijski odpowiednik to właśnie „fawela” – pojawia się po raz pierwszy w angielskim słowniku z początku XIX wieku i oznacza tam „szwindel” bądź „przestępczy handel”. Kilkadziesiąt lat później jako slumsy określa się dzielnice rozpadających się domów i biedy, a także moralnej degrengolady. Ludzie marginesu znaleźli się w godnej pożałowania sytuacji, ponieważ żyli w niemoralny sposób – takie były wyobrażenia o źródłach biedy w epoce wiktoriańskiej. Slums kojarzył się z pijaństwem, rozpustą, no cóż, biedni sami sobie winni...

Współczesne definicje odrzucają dawne uprzedzenia. W raporcie ONZ Wyzwanie slumsów z 2003 roku zostały one określone jako obszary nędzy, przeludnienia, często bez dostępu do wody i urządzeń sanitarnych, bez uregulowanych praw własności do ziemi i budynków.

Dla opisania nie tyle slumsu, ile sytuacji życiowej jego mieszkańców należy dodać „czynnik subiektywny”: upokorzenie, poczucie braku szans i niemożności udziału w uczcie konsumentów, która odbywa się za rogiem, na sąsiedniej ulicy.

W różnych częściach świata slumsy mają swoją specyfikę. W Ameryce Łacińskiej częściej niż w Azji slumsy (fawele) mają kanalizację, a służby miejskie wywożą czasem śmieci. Slumsy azjatyckie mają częściej dostęp do prądu i wody niż slumsy w Afryce. W Afryce około połowa mieszkańców miast nie ma dostępu do urządzeń sanitarnych. Znane jest tam zjawisko „latających kibli”, to jest wypróżniania się do plastikowych toreb i wyrzucania ich, gdzie popadnie. W porównaniu ze slumsami Nairobi, gdzie „kible latają”, wychodki w brazylijskich fawelach to niebywały luksus.

Dzisiejsze slumsy różnią się nie tylko od tych z czasów Karola Dickensa, lecz także od slumsów sprzed półwiecza. Kiedyś slumsy powstawały wokół upadłej dzielnicy centrum; dzisiaj – czy to w Szanghaju, Dhace, Lagos czy Limie – na obrzeżach miast. Nie są ani miastem, ani wsią – czymś pomiędzy. Albo jednym i drugim naraz. Obejmują gigantyczne tereny, coraz gęściej zaludniane; mrowie ludzi gnieździ się na małych powierzchniach. Miasto ze względu na ceny ziemi jest dla nędzarzy niedostępne.

Nowością jest też powstawanie slumsów w obrębie slumsów. Najbiedniejsi z biednych wynajmują przestrzeń na dachach cementowo-blaszanych domków, tworząc niejako slums w powietrzu (przypadek Kairu). Slumsy powielają zwykle strukturę majątkową społeczeństwa z lepszej strony: są bogaci, średniacy, biedni i „ludzie-odpady”. Mają własne normy życia społecznego, na przykład samosądy, chłostę, karę śmierci, „godziny policyjne” wprowadzane przez gangi w obawie przed najazdami policji lub przestępczej konkurencji.

Rocinha wciąż jest pod okupacją, a tymczasem w sąsiedniej faweli Vidigal – pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców – jest już na tyle bezpiecznie po „podboju”, że otwarto hostel z najpiękniejszym widokiem na miasto. W żadnej bogatej dzielnicy nie ma takiego.

Jestem umówiony z porucznikiem Jairem Dantasem z UPP, który zna w tej faweli każdy kamień. Trzydziestotrzyletni policjant urodził się tu i dorastał, wielu mieszkańców to jego sąsiedzi i znajomi. Strzelanina sprzed lat, kiedy był chłopcem, wspomnienie przerażenia i szlochów najbliższych sprawiły, że wstąpił do policji.

– Stworzenie tu posterunków to dla mnie jak powrót do domu – wyznaje z nutą nostalgii w czasie objazdu faweli. – Pomagamy ludziom ułożyć sobie życie na nowo, bez władzy gangów.

Porucznik Dantas zapewnia, że mieszkańcy są zadowoleni z obecności UPP. Wcześniej mieli policjantów za wrogów – z powodu korupcji i wymuszania haraczy od ludzi.

Powątpiewam w to zadowolenie favelados – i mam rację. Wystarczy zasięgnąć języka z dala od posterunku, żeby się przekonać, że optymizm, wręcz entuzjazm sympatycznego porucznika jest z gatunku oficjalnych. Na pokaz dla zagranicznego reportera? Dla lepszego samopoczucia? Dantas zna tu naprawdę każdy zaułek, więc musi wiedzieć, że jest inaczej, skoro po godzinie w Vidigal wiem to nawet ja.

Odwiedziłem lidera wspólnoty mieszkańców Vidigal, Wanderleya Ferreirę. Pan Ferreira, sześćdziesiątka na karku, rozgadał się o UPP i w ogóle o polityce władz miejskich i stanowych Rio de Janeiro. Było już parę programów włączenia faweli do „normalnej” części miasta, mówi, zawsze kończyło się na niczym. Jesteśmy porzuceni i zapomniani przez państwo od dziesięcioleci. Stowarzyszenie mieszkańców nie dostaje od miasta ani centa. Pan Ferreira gestykuluje, podnosi głos.

Przy okazji inauguracji posterunków UPP jako lider wspólnoty zwrócił się do gubernatora stanu: „Potrzebujemy szpitala i pogotowia, nauczycieli i lekarzy, policja to nie wszystko”.

W Vidigal są dwie szkoły publiczne, trzy żłobki, jest przychodnia, ale na wizytę u lekarza czeka się trzy–cztery miesiące.

Pan Ferreira boi się, że po „podboju” faweli przez państwo koszty życia wzrosną tak drastycznie, że wielu mieszkańców będzie musiało się wynieść. Dokąd? Do gorszych faweli, dalej od zamożnych dzielnic, które dają pracę favelados. Takie były skutki „podboju” innych faweli. Ceny prądu wzrastały nawet dwudziestokrotnie. Dlaczego? Bo wcześniej cena elektryczności była dotowana, fawela to strefa ryzyka – a po „podboju” już nią nie jest. Zniesiono dotacje i ceny prądu urosły najpierw z pięciu reali do trzydziestu, a potem do ponad stu. Tym, którzy nie płacą rachunków, odcina się prąd. Biedni mają na to sposoby, podłączają się do sieci nielegalnie. Ale przecież nie chodzi o to, żeby było jak zawsze. Ma być inaczej, lepiej.

Już w trakcie mojego pobytu w Vidigal zdążyły wzrosnąć ceny wynajmu – o sto procent i więcej. Rozpoczęły się spekulacje nieruchomościami. Gringos zaczęli kupować domy, mówi pan Ferreira. Trudno uwierzyć, prawda? Domek, który rok temu kosztował dwadzieścia tysięcy reali, dziś kosztuje osiemdziesiąt tysięcy. Pan Ferreira powątpiewa, czy taka obecności państwa opłaci się mieszkańcom faweli. Malkontenctwo? Bynajmniej.

Punkt widzenia niechętnych wyjaśnił mi dosadnie, bez dyplomacji, Cláudio Napoleão, pięćdziesięciolatek, który dorastał w sąsiedniej Rocinhii, a teraz pracuje dla lokalnej organizacji pozarządowej.

– Nasze państwo przypomina złego ojca, który porzucił rodzinę. Teraz zjawia się po latach, gdy dziecko już dorosło, chce pomóc, daje forsę, ale mówi: „Żyj według moich reguł”. Co powie takiemu tatusiowi dorosły syn czy córka? „Spieprzaj, tatku!”

Ulica w faweli mówi, że „podbój”, to znaczy wprowadzenie UPP, jest pokazówką na mundial i olimpiadę. Po obu imprezach wszystko będzie po staremu. Ludzie powtarzają, że wielu narcotraficantes siedzi w więzieniach, ale wciąż żyją. Kiedyś mogą wrócić, oni lub „Przyjaciele Przyjaciół”, a wtedy życie tych, którzy współpracują z policją, będzie zagrożone.

Ten strach to dziedzictwo pęknięcia Rio na światy nędzy i dostatku. Nie narzekanie, lecz doświadczenie.

1999. Rzymianie i barbarzyńcy

Kulminacją wielkiej fali przemocy w Rio był rok 1993. Dwie masakry: bezdomnych dzieci przed kościołem Candelaria w centrum miasta i w faweli Vigário Geral.

23 lipca, nocą, przed świątynię zajechały dwa nieoznakowane samochody. Wysiadło z nich sześciu policjantów po cywilnemu. Przed wejściem na posłaniach z kartonu spali chłopcy, którzy za dnia snuli się po okolicy. Bezdomni. Policjanci obudzili śpiących, doszło do pyskówki i szarpaniny. Padły strzały.

Rano służby miejskie znalazły przed kościołem zakrwawione zwłoki pięciu nieletnich. Ciała trzech innych – nieco dalej, przed Muzeum Sztuki Współczesnej.

Dla ludzi stąd to nie tajemnica, co się stało: zwyczajna egzekucja, albo – jak tu mówią – limpeza, „sprzątanie” miasta. Zabici mieli roztrzaskane głowy. Zabójcy strzelali z bliska. Precyzyjnie.

Zwykle to drobni sklepikarze zrzucają się na odstrzelanie „mętów” i płacą za to policjantom. „Sprzątacze” pracują po godzinach. Czasem taki szwadron śmierci działa z własnej inicjatywy, bo bezdomni zaleźli policjantom za skórę. Zabici niemal zawsze mają na koncie drobne kradzieże. Nieraz z głodu.

Miesiąc później, 28 sierpnia, kolejna masakra: policyjny szwadron śmierci zabija dwudziestu jeden mieszkańców faweli Vigário Geral. Złe gliny strzelają do przypadkowych ludzi. Najpierw na ulicy, potem w barze – gdzie favelados piją zdrowie reprezentacji piłkarskiej, która pokonała tamtego dnia Boliwię. Podpalają kioski z napojami.

Najazd jest zemstą za zabójstwo czterech policjantów, którzy zaczaili się na transport kokainy z São Paulo, ale wpadli w zasadzkę. W tamtej bitwie to gang był górą. Później wyszło na jaw, że zastrzeleni policjanci nie zgłosili akcji w centrali. To dowód z gatunku czarno na białym, że nie planowali aresztowania narcotraficantes: domagali się haraczu.

Zemsta policjantów za śmierć kumpli była manifestacją przemocy i okrucieństwa. Próbą zastraszenia gangu i miejscowej ludności. Nikt z dwudziestu jeden zamordowanych nie miał związków z podziemiem narkotykowym.

Mieszkańcy faweli odpowiedzieli szybko. Kilka dni później sprzed kościoła Candelaria ruszył ich marsz przeciwko przemocy. Demonstranci szli trzydzieści kilometrów, przez centrum Rio de Janeiro do Vigário Geral, w północnej części metropolii.

Tego samego dnia w dostatniej części miasta zebrała się grupa akademików, przedsiębiorców, dziennikarzy i wydawców. Nic nie wiedzieli o marszu favelados, podobnie jak favelados nie wiedzieli o ich spotkaniu. W jednych i drugich dojrzewało przekonanie, że trzeba w końcu coś zrobić, bo w Rio nie daje się już żyć.

(tak jak zapisałem przed laty)[*]:

W Rio nie zawsze tak było. Kiedyś wzgórza, wcinające się w morze albo malujące się w głębi krajobrazu niczym tło, nie wytyczały tak ostro granicy dwóch światów. W dawnych, dobrych czasach chodziło się na wzgórza bawić, tańczyć, pić wino. Wtedy, mowa o latach pięćdziesiątych, bandyci byli marginesem. Zresztą starzy donowie, sprzed epoki narkotykowej hossy, byli mniej gwałtowni i mniej okrutni niż dzisiaj dzieciaki z bronią.

Stare, dobre czasy! Złote lata! Rio wydawało się rajem. Była bieda, nie było nędzy. Kto żyje na wzgórzach, żyje bliżej nieba, mówiły słowa popularnej w latach czterdziestych piosenki.

W grudniu pięćdziesiątego roku „Jornal do Brasil” doliczył się czterech napadów w ciągu całego miesiąca.

Stefan Zweig, który w latach czterdziestych przyglądał się fawelom w Rio, napisał, że nie spotkał tam ani jednego smutnego człowieka. Podobnie Claude Lévi-Strauss: „Nędzarze byli uczepieni na skałach w fawelach, gdzie czarni, odziani w łachmany, komponowali na gitarach wesołe melodie, które w karnawale miały wraz z nimi zejść z wysokości i opanować miasto”.

Złote lata Rio de Janeiro świat zna jako epokę artystycznej bohemy – Toma Jobima, Viniciusa Moraesa, João Gilberto. A wszystko dzięki Dziewczynie z Ipanemy, Sambie na jedną nutę, Corcovado. W „starych, dobrych czasach” słynne były wieczory u pisarza Aníbala Machado, który każdej niedzieli zapraszał na caipirinhę – cachaçę z sokiem z limonek, cukrem i potłuczonym na drobiny lodem. Przez dom przetaczały się tłumy znakomitości, przyszli nobliści: Albert Camus, Pablo Neruda...

Pewnej nocy pod koniec lat pięćdziesiątych na imprezę zawitało pięciu elegancko ubranych i dobrze wychowanych młodzieńców, którzy ukradkiem wynieśli drogocenne przedmioty. Maniery złodziei były jeszcze staroświeckie, lecz bezczelność już nowoczesna. Ów incydent stał się – w opinii pisarza i dziennikarza Zuenira Ventury, autora książki Cidade partida – symbolicznym zwiastunem nadejścia nowych, gorszych czasów.

Zaczynała się wielka wędrówka z interioru do miast. Wkrótce miała nadejść polityczna przemoc dyktatury, a potem w całym mieście ktoś rozsypał biały proszek.

Jestem w siedzibie Viva Rio w dzielnicy Gloria. Viva Rio to ruch społeczny przeciwko przemocy i na rzecz integracji favelados. Po latach przekształci się w dużą organizację pozarządową. W biurach gwar i ruch od rana. Gorączka, bieganina, nawoływania, telefony. Biedni, co widać po ubraniach, czekają cierpliwie w poczekalni. Matka przychodzi ze sprawą córki, którą zgwałcił ojciec. Inna chce prosić o pomoc dla syna, którego zatrzymała policja. Mówi, że bezprawnie: chłopak jest niewinny. Ktoś inny ma wziąć udział w naradzie na temat nowego programu Viva Rio: przyspieszonych kursów dla dorosłych, którzy kiedyś porzucili szkołę, a teraz chcieliby dokończyć naukę na poziomie liceum.

Niezupełnie mam pojęcie, co tu się dzieje.

Na gazetce ściennej powiesili T-shirt z czerwonym kwiatem, hasłem „Rio, porzuć tę broń” i podpisem: „Popieram prawo, które zabrania sprzedaży broni w Brazylii”.

– W Rio nie daje się już żyć – słyszę słowa po polsku. – Cześć, zachodź do mnie.

Nie jestem zaskoczony, bo wiem, że lider Viva Rio mieszkał kilka lat w Polsce, gdzie studiował na Uniwersytecie Warszawskim. Nazywa się Rubem César Fernandes.

(jak zapisałem przed laty):

...opowiada ze spokojem człowieka, który przeszedł i widział wszystko. Długie, siwe włosy zaczesane do tyłu, opalona twarz, słuszny wzrost, po pięćdziesiątce. Kobiety mówią, że jest piękny. Mężczyźni – że ma charyzmę przywódcy.

W latach sześćdziesiątych jako młody komunista Rubem César uciekł przed więzieniem do komunistycznego raju na ziemi: Polski. W sześćdziesiątym ósmym, jako student Uniwersytetu Warszawskiego, wyleczył się z komunizmu na zawsze. I znów musiał uciekać – tym razem do Ameryki. Filozof i antropolog, zrobił doktorat na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Dużo podróżował, a ostatnio zrobił się „bardzo z Rio”, to znaczy siedzi na miejscu.

– Po masakrach przed Candelarią i w faweli Vigário Geral nie mieliśmy pojęcia, co robić – mówi. – Nie dawało się już żyć. A my chcieliśmy żyć. Zastanawialiśmy się, jak nazwać ruch protestu przeciw śmierci i przemocy w Rio. Ktoś powiedział: Niech żyje Rio!

Siedemnastego grudnia dziewięćdziesiątego trzeciego, pierwsza akcja Viva Rio: „Zatrzymać się, żeby zacząć od nowa”. Całe miasto ubiera się na biało, w oknach białe flagi, na samochodach białe wstążki. W południe wszyscy zatrzymują się w milczeniu na dwie minuty – w biurze, na ulicy, w samochodzie.

– Niesamowite, nikt się tego nie spodziewał: całe Rio sparaliżowane! Mieliśmy dobry start. Najpierw trzeba było uprzytomnić sobie rzecz najważniejszą: wszyscy jesteśmy zainfekowani przemocą.

Viva Rio udało się w lokalnym parlamencie przeforsować prawo zabraniające sprzedaży broni w stanie Rio de Janeiro. Lobby producentów broni złożyło za pośrednictwem swoich polityków skargę w Sądzie Najwyższym.

– Czekamy na decyzję. Dziś Rio, jutro cała Brazylia[**].

Zasada naczelna: przedrzeć się do świata przemocy bez przemocy, bez ducha wojny; walczyć z przemocą nie-przemocą.

Zuenir Ventura, współzałożyciel ruchu, opisuje życie w Rio jako rodzaj wojny domowej, lecz innej niż konflikty, które znamy z podręczników historii.

– To wojna ponowoczesna. Od sztuki wojennej zależy tu tyle samo, ile od prawa i ekonomii. Grupy rządzące, czyli bogaci, nie dostrzegają tego, że w razie konfrontacji tzw. klasy niebezpieczne, czyli nędzarze, znajdą się w strategicznie lepszym położeniu niż barbarzyńcy, którzy w piątym wieku spustoszyli Rzym. Nasi „barbarzyńcy” są już w murach miasta, między nami, wszędzie, a ich oddziały mają nowoczesną broń i świetne pozycje strzeleckie na wzgórzach.

Zuenir Ventura i Rubem César uważają, że przemoc w Rio można zdusić tylko w jeden sposób: zasypując przepaść między „barbarzyńcami” i „Rzymianami”. Robota na pokolenia.

„Rzymianie” z Viva Rio zabrali się za zasypywanie przepaści. Zebrali pieniądze od biznesmenów i władz miasta. Zaczęli wyrąbywać ścieżki, które są dla wielu jedyną szansą przedarcia się przez fawele ku miastu bez noża i pistoletu. „Barbarzyńcy”, którzy nigdy nie chodzili do szkoły albo szybko ją porzucili, mogą teraz ukończyć podstawówkę i liceum na kilkunastomiesięcznych telekursach. Dla wielu to pierwsza szansa, jaką dostali w życiu. Maltretowana żona, zamiast iść po opieszałą sprawiedliwość do sądu albo po okrutną sprawiedliwość do narkotykowego dona, może pójść do poradni prawno-mediacyjnej Viva Rio, gdzie dobrzy „Rzymianie” przygotują ugodę lub separację z mężem. Mali przedsiębiorcy z faweli mogą dostać nawet tani kredyt. Następna ścieżka do wyrąbania to ubezpieczenia na życie, od wypadku i pogrzebowe; ze zdrowotnymi będzie najtrudniej, są bardzo drogie.

– Chcesz zobaczyć, o czym mowa? – spytał mnie ktoś. – Chcesz zobaczyć, jak żyją „barbarzyńcy”?

Pojechałem do Maré.

To była pierwsza wizyta w faweli, w której rządził gang narkotykowy. Później otrzaskałem się z takim miejscami – i gorszymi – ale tego rodzaju wyprawy nigdy nie stały się rutyną. Tamtego dnia zwyczajnie się bałem.

(jak zapisałem przed laty):

Zjechaliśmy z autostrady prowadzącej do międzynarodowego lotniska na Wyspie Gubernatora. Widok za oknami samochodu się zmienił. Jeszcze przed chwilą błękit morza, zieleń palm, jasność piasku. A teraz – coraz brudniejsze uliczki, obdrapane budynki, coraz więcej obdartych dzieci.

Zmiana, choć szokująca, następowała łagodnie, bo w Rio granica między światem dobrych dzielnic a osiedlami nędzy bywa nieostra. Czasem fawele, tak jak Maré, są zbudowane u podnóża wzgórz, a od rajskich widoków bogatych dzielnic oddziela je bufor gorszych, choć jeszcze nie przerażająco nędznych osiedli. Nim człowiek trafi do piekieł, zdąży się oswoić z brzydotą, brudem, słodkawym odorem.

Miałem spocone i, mimo upału, zimne dłonie. Nasłuchałem się, że obcemu nie wolno wejść do faweli, szczególnie do tych, w których rządzą gangi narkotykowe.

– Jesteś z nami – uspokajał w samochodzie Eucrezio, młody nauczyciel z Viva Rio, filozof, miłośnik Heideggera.

Obcy w faweli. Obcy to szpieg policji albo konkurencyjnego gangu. To intruz, który przyszedł węszyć i któremu trzeba dać po nosie.

W Maré rządzi Comando Vermelho (Czerwone Komando), jeden z największych gangów narkotykowych w Rio. Jego szef Ue wydaje rozkazy zza krat więzienia przez telefon komórkowy. To Comando Vermelho decyduje, czy nauczyciele z Viva Rio będą prowadzić kursy, czy nie. To gangsterzy, choć niepytani, zdecydują, czy będę mógł spokojnie zobaczyć, jak żyją „barbarzyńcy”. Zawsze jest ryzyko, że przypadkiem zobaczę coś, czego widzieć nie powinienem.

Wjechaliśmy na teren „wroga”. Spiekota i kurz. Droga bez asfaltu. Przepisy drogowe nie obowiązują: ktoś jedzie pod prąd, przejście dla pieszych jest wszędzie, po „szosie” biegają rozkrzyczane i uśmiechnięte dzieciaki. Nie zauważyłem wśród nich ani jednego białego.

Pierwsze kilkaset metrów nie przypomina tradycyjnej faweli. Sklepiki, małe warsztaty – wszystko szare, pokryte smugami spalin i warstwą kurzu.

Nieco dalej przechwytuje nas Jorge. Ciemnoskóry, około czterdziestki, z podejrzliwym spojrzeniem, ale sympatyczny. Przewodzi stowarzyszeniu mieszkańców Maré.

– Ze mną jesteś bezpieczny. Chodź, pokażę ci, jak tu żyjemy.

Z „ulicy” niewiele widać. Domy „barbarzyńców” są jakby wstydliwie oddalone od centrum. Zbite deski i kartony pokryte blachą albo papą. Klepisko. Łóżka i naczynia wyciągnięte ze śmietnika. Blaszana miska do mycia. Odwiedziłem kilka domów – wszystkie takie same. Tworzą rzędy baraków, między którymi prowadzi najwyżej dwumetrowa ścieżka. Z lotu ptaka wyglądałyby pewnie jak obóz koncentracyjny z czasów drugiej wojny światowej. Jeden „dom” przy drugim, ze wspólnymi ściankami.

Mieszkając w bloku albo kamienicy, można przez całe życie nie wiedzieć nic o swoich sąsiadach. Tu wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Zakaszlesz czy pokłócisz się z żoną, mężem, słyszą to w czwartym „domu”. Tak samo w nocy – gdy przychodzi czas na miłość. W Maré nie ma miejsca na prywatność, intymność. Matka, która wstaje o piątej rano do pracy, zostawia małe dzieci bez strachu, bo sąsiedzi przypilnują. Ta bliskość rodzi między tymi ludźmi solidarność, braterstwo, wspólnotę. Ale i agresję, przemoc.

Zapytałem Jorge o Comando Vermelho, wojny gangów, o to, jak żyć wspólnie z bandytami.

– Handel narkotykami? Tu nie ma. Wojny? Słyszałem, że były, ale teraz spokój.

Jorge przedstawił mnie Marcusowi. Dwadzieścia cztery lata, niepełne trzy klasy szkoły. Sprzedaje soki stojącym na światłach kierowcom.

– Narkotyki? Przemoc? Nie wiem, nie słyszałem.

Takich rozmów odbyłem jeszcze kilka. Eucrezio z Viva Rio objaśnił mi później, dlaczego ludzie nie chcą nic mówić o narkoświatku:

– Wpadłeś tu na chwilę, oni zostaną. Wiesz, co by się stało, gdyby ktoś doniósł, o czym ci opowiadają?

Ktoś zawołał Jorge. Zostałem sam obok baraku Everalda. Familiarna atmosfera, przed „domem” biegają dzieci, trójka z nich to dzieci Everalda. Żona, mama, ciotki – wszystkie gorąco witają przybysza z innej planety. Dzieciaki podbiegają i proszą o zrobienie im zdjęcia. Rozmawiamy o czymś nieistotnym, grzecznościowe uśmiechy. Zwątpiłem, czy dowiem się tu czegoś o tym, jak się żyje obok narkotykowego podziemia.

Everaldo zaczął niespodziewanie sam.

– Chcesz wiedzieć, jak tu jest naprawdę? Nie umiesz sobie tego wyobrazić. Nie puszczam dzieci, żeby się bawiły na ulicy. Niedawno zastrzelono przypadkiem czyjegoś malca. Broń jest wszędzie, narkotyki na każdym rogu...

– Tu też? – Pokazuję ręką na sąsiednie baraki. Everaldo nie odpowiada.

Po chwili:

– Tu jest trochę spokojniej.

Everaldo mówił ze ściśniętym gardłem; jak gdyby chciał krzyczeć: tu się nie da żyć, wyciągnij mnie stąd, na pomoc! Urodził się w Rio, w biednej dzielnicy, ale nie w faweli. Rodzice musieli opuścić stare lokum, bo zabrakło pieniędzy na wynajem. Od kilku lat mieszkają w Maré. Everaldo pomaga w warsztacie samochodowym. Pieniędzy ledwo starcza na jedzenie dla dzieci.

– Chciałbym mieszkać TAM. – Pokazuje w stronę miasta. – Ale to się nigdy nie stanie.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Miałem na szyi aparat fotograficzny wart kilka miesięcy życia całej jego rodziny. Przyjechałem z nim rozmawiać, żeby zarobić pieniądze dla mojej rodziny. Mogłem okazywać sympatię, współczucie, solidarność. Ale i tak byłem kimś STAMTĄD. To znaczy: ze świata knajp wyrzucających codziennie tony jedzenia, ze świata nocnych klubów z koncertami bossa novy, ze świata luksusowych mieszkań odgrodzonych od „barbarzyńców” stalą i strażnikami z nabitą bronią.

Czy potrafię go zrozumieć? Nawet potrzeby fizjologiczne i higieniczne załatwiamy inaczej. My, z lepszej strony życia, udajemy się rano do toalety oddzielonej od czystej łazienki z wanną i prysznicem. Bierzemy do ręki pachnące mydło, używamy delikatnego papieru, dobieramy wodę do kąpieli – żeby nie była za ciepła, żeby nie była za zimna. Tu pięćdziesiąt rodzin przychodzi do jednego pomieszczenia. Trzy dziury w podłodze...

– Zrób tu zdjęcie, pokaż, jak żyjemy.

POZA KADREM

Fernando

Pierwszy wykluczony, pierwszy „barbarzyńca”, jakiego spotykam, ma na imię Fernando.

Jeszcze nic nie wiem o jego świecie ani o miejscach, do których przyjdzie mi podróżować przez następne dwie dekady.

Jestem oszołomiony pierwszą wyprawą do kraju Południa. Nawet molochowatość i brzydota São Paulo mi nie przeszkadzają. Intensywne kolory, a jeszcze bardziej zapachy, niemal narkotyzują. Tajemnica nieznanego nie pozwala zasnąć.

Mój nowy znajomy i gospodarz Ari César prowadzi mnie do sąsiadki, która opiekuje się Fernandem. Zgodziła się zaaranżować spotkanie w swoim domu, kilkadziesiąt metrów od pobliskiej faweli. Fernando przychodzi do niej codziennie po jedzenie. Ma dwanaście lat i w świetle prawa nie istnieje. Gdyby zaginął albo został zabity, nie byłoby jak zgłosić tego faktu na policję. Czy da się sporządzić akt zgonu, skoro nie ma aktu urodzenia? Fernando żyje, ale jakby go nie było.

Nie zaprowadzi mnie do domu rodziców w faweli. Odmawia stanowczo, dla obcego to niebezpieczne. Obcy to nie tylko cudzoziemiec. Obcy to każdy, kto w faweli nie mieszka. Zresztą prawdziwy dom Fernanda to ulice dzielnicy Vila Prudente. Do matki i ojczyma – zwykle zamroczonych alkoholem – wraca tylko na noc; i to nie zawsze.

Trudno wyciągnąć z niego jakiekolwiek wyznania. Odpowiada półsłówkami, cały czas szeleści papierkiem, który trzyma w dłoni. Chwilami jest na granicy płaczu. Jeszcze wtedy nie mówię po portugalsku i jestem zdany na pomoc znajomego. Rozmowa przez tłumacza utrudnia nawiązanie nici zaufania. Robota reporterska bez języka to wciąż robota reporterska, ale okaleczona, niepełna. A ja na dodatek mam niewielkie doświadczenie; z takimi sytuacjami – żadne. Na szczęście brak pośpiechu, dobra atmosfera robią swoje. Fernando powoli się otwiera.

Wstaje wcześnie rano. Gdy ojczym jest trzeźwy, zabiera go ze sobą do pracy. Właściwie do niej zmusza. Praca jest na ulicy. Polega na chodzeniu od domu do domu i zbieraniu niepotrzebnego papieru i żelastwa. Uliczki São Paulo pełne są nieszczęśników pchających wózki ze złomem i makulaturą – przeważnie to mieszkańcy faweli, którzy nie mają innego zajęcia, a muszą zarobić. Złom i papier wożą do punktów skupu. Dostają za to grosze.

Gdy Fernando zdoła wymknąć się rano z domu, nie pracuje. Włóczy się z kolegami po ulicach, gra w piłkę. Albo nie robi nic.

To wszystko dzieje się potem: dzień zaczyna od zabijania głodu. Matce i ojczymowi nie starcza na jedzenie, bo musi starczyć na cachaçę – wódkę z trzciny. Głód jest dla Fernanda najgorszy: jak się czegoś nie zje, myśli się tylko o jedzeniu. Gdy Fernando nie zje czegoś u sąsiadów w faweli, dzwoni do drzwi Dobrej Pani, u której rozmawiamy. Zjada wszystko od razu, nigdy nie odkłada na później.

O czym marzy? Chciałby żyć gdzie indziej i żeby ojczym (Fernando mówi o nim „ojciec”) go nie lał. Mówi, że chciałby chodzić do szkoły, ale matka i jej gach zabraniają: musi pracować, w domu brakuje pieniędzy. Później dowiaduję się, że władze miasta nakazały mieszkańcom faweli posyłać dzieci do szkoły pod groźbą kar. Pewnego dnia klasy okolicznych szkół zapełniły się więc dziećmi, których nigdy wcześniej tam nie widziano. Kiedy niedługo potem okazało się, że nikt nie egzekwuje nakazu wobec nieposłusznych, przestano się nim przejmować. Większość dzieci z faweli opuściła szkolne sale i wróciła na ulice.

Bardziej niż o szkole Fernando marzy o rysowaniu. Po kilku dodatkowych pytaniach okazuje się, że nie bardzo wie, na czym ono dokładnie polega: nigdy nie miał kredek ani farb. Rysował patykiem na ziemi.

Ari César, który tłumaczy naszą rozmowę, powie później, że to był pewnie pierwszy raz, kiedy ktoś zmusił Fernanda, żeby zastanowił się nad swoim życiem.

Sąsiedzi mówią, że fawela, w której mieszka Fernando, należy do najbardziej niebezpiecznych w dzielnicy Vila Prudente. Takich ostrzeżeń lepiej nie lekceważyć. Pierwsza informacja o fawelach, jaka dotarła do mnie w Brazylii, pochodziła z krótkiej notki w porannej gazecie „Folha de S. Paulo” o zabójstwie dwóch holenderskich turystów w Recife na północnym wschodzie kraju. Zlekceważyli przestrogi i poszli na przechadzkę po faweli, w której rządził gang narkotykowy. Fawele bywają niebezpieczne nie dlatego, że ich mieszkańcy to ludzie biedni, lecz dlatego, że owi biedni zostali porzuceni, opuszczeni przez władze publiczne. Natura nie lubi próżni, więc lukę, jaką pozostawia nieobecność państwa, wypełnia władza gangów.

Fawelę Fernanda oglądam w kompanii Ariego, trochę ukradkiem, ostrożnie – to mój pierwszy raz, nie mam przewodnika „z wewnątrz”. Już z pewnej odległości bliskość faweli zdradza smród nieprzypominający żadnego znanego. Dziwnie słodki, odrzucający.

Fawela Fernanda sąsiaduje z szeroką, trzypasmową ulicą. Po zmroku miejscowi bandyci zastawiają wnyki na zbłąkanych kierowców – deski z gwoździami położone na jezdni. Samochód łapie gumę, zatrzymuje się, wpada. Obrobić takiego – łatwizna.

Przez fawelę wiedzie droga, po której biegają wychudzone dzieciaki. Domy są sklecone z desek, tektury i papy (dzisiaj to rzadkość, w większości faweli domy są zazwyczaj murowane). Gdy leje – a w Brazylii potrafi lać – w takim domu z desek jest powódź. Pewnej deszczowej nocy dobrodziejka Fernanda spotkała go przypadkiem, jak wraz z matką szukał noclegu poza fawelą. Schowali się w betonowej rurze, dzięki temu, że na pobliskiej ulicy była awaria i służby miejskie zrobiły w jezdni rozkop. Rura okazała się dobrym schronieniem na czas letniej ulewy.

Przechadzka po zakazanym rewirze nie trwała długo. Aparat fotograficzny, brzmienie nieznanego języka sprowokowały kilku nastolatków.

Por que você está tirando fotos da favela? Dlaczego robisz zdjęcia faweli? – zaczepił nas jeden.

Za naszym samochodem poleciały kamienie.

[*] Wykaz źródeł znajduje się na końcu książki (przyp. red.).

[**] Kilka lat później referendum w całym kraju, które miało doprowadzić do zakazu posiadania broni, zostało przez Viva Rio przegrane (przyp. aut.).

Wykluczeni

Подняться наверх