Читать книгу Wykluczeni - Artur Domosławski - Страница 8

Оглавление

Fawela II

1999. Belindia

W czasie jednej z pierwszych podróży usłyszałem tajemniczo i pięknie brzmiące słowo: BELINDIA. Nie wiedziałem, co znaczy. Belindia chodziła za mną przez wiele dni i dopiero Clovis, mądry dziennikarz z São Paulo, wyjaśnił mi, że to mariaż nazw dwóch krajów. Skrawek dostatku, taki jak Belgia, otoczony morzem nędzy rodem z dalekich Indii.

Belindia to Brazylia.

Duża część mieszkańców Belindii – jeszcze nie tak dawno ich większość – to wykluczeni. Wędrowcy, którzy przemierzają cywilizowany świat, lecz nie korzystają z jego zdobyczy.

Skąd się biorą? Dlaczego nie żyją tak jak my? Naiwne pytania – lecz wtedy, kiedy stawiałem pierwsze kroki w świecie Południa, zdawały mi się zupełnie naturalne.

Szukałem odpowiedzi u mądrych. Jednym z nich był Ladislau Dowbor, dawny partyzant, społecznik i marzyciel, kilka lat później doradca prezydenta Luli. W tamtych latach Ladislau nieraz powtarzał, że Brazylia zmieniła się od czasów kolonialnych, ale tylko powierzchownie, bo stare społeczne struktury pozostały niemal nienaruszone.

Dawny niewolnicy, wypędzeni z ziemi przez latyfundystów, zaczęli osiedlać się w wielkich miastach. Zjeżdżali do nich przez ponad pół wieku. Początkowo nieliczni – większość najmowała się do pracy na roli na niewolniczych warunkach. Prawdziwym trzęsieniem ziemi był rozwój technologii i przejście na gospodarkę monokulturową. Ta rewolucja zmusiła rzesze robotników rolnych do porzucenia latyfundiów i nowej wędrówki ludów. Potomkowie niewolników i biednych imigrantów wznosili nową stolicę kraju, Brasilię – to w latach pięćdziesiątych. Później wycinali puszczę amazońską i budowali wielką autostradę w poprzek niej. Część wędrowała do miast – tam była praca i nadzieja na dom. Ale miasta nie miały pracy dla wszystkich. Brakowało mieszkań, a infrastruktura nie była wystarczająca, żeby przyjąć miliony nowych migrantów. Na wzgórzach Rio i Salvadoru, na przedmieściach Sã o Paulo, Belo Horizonte, Kurytyby, Recife – zaczęły więc powstawać ogromne fawele. Nędza, choroby, gwałty, brud – nękały je wszelkie społeczne plagi, i to na wielką, wcześniej nieznaną skalę.

W roku 1950 dwie trzecie Brazylijczyków żyły na wsi. Pod koniec stulecia – osiemdziesiąt procent żyło w megamiastach. Oto rozmiary rewolucji społecznej. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy Brazylia śladem innych krajów Południa dostosowała się do recepty neoliberalnej, zwanej czasem konsensem waszyngtońskim, rynek pracy zaczął się kurczyć. Dwie trzecie Brazylijczyków pogrążyły się w głębokiej biedzie bądź osiągały dochody, które wystarczały ledwo na codzienne, skromne wydatki. Na lepsze zaczęło się zmieniać dopiero po dojściu do władzy Luli w 2003 roku – kilka lat po mojej podróży do Maré. Lula pożenił ogień z wodą, to jest twardy kapitalizm z wydatkami na rzecz włączenia społecznego biednych. Miliony zaczęły wychodzić z ekstremalnego ubóstwa, a część z nich awansowała do statusu niższej klasy średniej.

W czasie pierwszych wizyt w fawelach Rio i Sã o Paulo zauważyłem, że ich mieszkańcy czasem nie rozumieją, co się do nich mówi.

To Clovis uświadomił mi, że można mówić tym samym językiem i zarazem należeć do różnych światów, między którymi nie ma pomostu. Rozmawiając z „barbarzyńcami” z Maré, nie byłem pewien, czy nie rozumiem fragmentów ich opowieści, ponieważ mój portugalski jest za słaby, a oni mówią slangiem. „Jesteście ludźmi z innych planet” – objaśniał Clovis. – „Ja też często nie rozumiem, co mówią”. Nieraz odnosiłem wrażenie, że favelados nie potrafią formułować myśli.

Tylko Everaldo umiał powiedzieć, że kiedyś chciałby żyć w lepszej części miasta, czyli po lepszej stronie życia. Że to marzenie. Inni nie potrafili (nie chcieli?) opowiedzieć, o czym marzą. Czy można żyć bez marzeń?

Wizyta w Maré pozwoliła mi uwolnić się od stereotypu, jakim karmili mnie, wówczas nowicjusza, niektórzy znajomi z klasy średniej: uważaj, to niebezpieczni ludzie! Była to dopiero druga moja podróż, nie miałem doświadczenia – i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W Maré przekonałem się, że przytłaczająca większość „barbarzyńców” nie jest groźna ani agresywna. Gdyby pokusić się o uogólnienia, powiedziałbym raczej, że są gościnni, zazwyczaj przyjacielscy, wręcz wylewni.

Everaldo był prawie urażony, gdy nie chciałem skosztować jego kawy. Nastolatki z niemowlakami na rękach zapraszały, żeby je odwiedzić i napić się u nich czegoś chłodnego.

Nie mogłem odwiedzić wszystkich. Czułem się niezręcznie, jakbym odrzucał ich gościnność.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

POZA KADREM

Dzieci ulicy

Każdy reporter ma tematy, których mimo prób, planów, czasem kilku podejść, nie udało mu się „zrobić”, jak mówi się w dziennikarskim żargonie, lub skończyć. Dla mnie jednym z takich tematów są dzieci ulicy w Brazylii. Nigdy nie napisałem o nich solidnego reportażu, ale od zawsze zbierałem obserwacje, robiłem notatki.

Jednym z pierwszych, którzy opisali dzieci ulicy, był Jorge Amado. W romantyczno-awanturniczej powieści Capitães da Areia (1937) opowiada o losach małoletnich gangsterów grasujących na ulicach Salwadoru, stolicy stanu Bahia. Bite przez rozpitych ojców, przygodnych gachów matek, zmuszane do pracy dzieci uciekały w miasto i organizowały sobie życie na ulicy.

W São Paulo, Rio de Janeiro, Porto Alegre, Recife i innych miastach, które odwiedzałem, dzieci ulicy śpią na chodnikach, pod wiaduktami albo tam, gdzie się da schronić przed deszczem. Żebrzą, wąchają klej, bawią się, kradną. Niektóre, tak jak Fernando, wracają na noc do faweli – rodzinnego domu, kiedyś z badyli i desek, teraz częściej z cegieł i pustaków pokrytych falistą blachą – skąd znowu uciekają rankiem na ulice.

Rzadko widywałem dzieci ulicy o białej karnacji – dużo częściej ciemnoskóre, co świadczy o tym, że bieda ma ciemny kolor. Zazwyczaj obdarte, ale nierzadko w nowych T-shirtach, szortach, klapkach – kradzionych, kupionych za zarobione grosze, podarowanych przez pomoc społeczną.

Snują się grupkami. Przymilają się albo klną na przechodniów, którzy opędzają się od nich jak od natrętnych insektów. Z wyciągniętymi dłońmi i smutnymi proszącymi oczami oblegają stojące na światłach samochody. Bywa, że przez niezamknięte okno przystawiają kierowcy nóż do gardła.

Znajomy z klasy średniej opowiadał mi, jak został kiedyś obrobiony przez takie dzieciaki. Stał w kolejce na przystanku autobusowym na przedmieściach São Paulo. Jakiś chłopiec, prawie dziecko, spokojnie podszedł i przystawił mu do brzucha twardy przedmiot. Mógł to być pistolet, ale napadnięty nie był tego pewien – przedmiot ów napastnik ukrył pod koszulką. „Dawaj forsę albo cię zabiję”. Oddał więc wszystko, co miał – było tego ledwie kilkadziesiąt reali. Chłopak żądał więcej, obszukał ofiarę i gdy niczego więcej nie znalazł, rozpłynął się tak samo niezauważalnie, jak się pojawił. Ludzie na przystanku odwracali głowy. Udawali, że nie widzą, co się dzieje.

Dlaczego uciekają z domów? Po odpowiedź poszedłem do Sekretariatu Dziecka, Rodziny i Pomocy Społecznej. To agenda rządowa mająca siedzibę na Avenida Paulista, najelegantszej ulicy São Paulo. Jego ówczesna szefowa, Miriam Gomes da Silva, powiedziała mi, że głównymi powodami ucieczek z domu są nędza i przemoc w rodzinie. Dzieci nie mają co jeść ani gdzie spać. Są bite, zamykane w domu, padają ofiarą przemocy seksualnej dorosłych – rodziców, krewnych. Pani Miriam uważa, że powody takiego traktowania mają źródła kulturowe: w Brazylii króluje patriarchalny model rodziny, ojciec uważa dzieci za własność i robi z nimi, co chce; na przykład współżyje seksualnie z córką.

Na ulicy dzieciaki stykają się z narkotykami. Jedne się uzależniają, inne zaczynają handlować. Pani Miriam mówi, że narkotyki to sposób, by zapomnieć o traumatycznych przeżyciach z domu. I by wypełnić czymkolwiek życie na ulicy.

Fernando na przykład widuje prochy codziennie, zna dilerów, ale sam – tak twierdzi – nie bierze. Zresztą wśród dzieci ulicy najbardziej powszechny jest klej, bo taniocha. Wącha się go z torebki, wdychając jednocześnie ustami i nosem. Opary kleju niszczą powoli mózg, płuca. Ale czy należy wszystkiego sobie odmawiać? W życiu musi być coś przyjemnego, prawda? Trudno żyć na ulicy na trzeźwo.

Fernando i jego przyjaciele (mówił, że ma dwóch) żyją nie tylko obok cracku, ale i obok śmierci. Gdy nocą słychać wrzaski i awantury, to najpewniej znak, że rano zobaczą zwłoki obmyte już z krwi w pobliskim strumieniu.

Sekretariat Dziecka i Rodziny szacował, że w połowie lat dziewięćdziesiątych na ulicach São Paulo mieszkało półtora tysiąca dzieci, a kolejne pięć tysięcy wiodło uliczny żywot, mimo że miały domy rodzinne w fawelach. Wielu Brazylijczyków, których potem spotykałem, twierdziło, że dane te są mocno zaniżone.

Dzieci ulicy radzą sobie często lepiej niż rodzice – chorzy na alkoholizm, uzależnieni od cracku, życiowi rozbitkowie, nieraz na drodze występku. Małoletni myją samochody, próbują sprzedawać stojącym w gigantycznych korkach kierowcom napoje rozlewane do plastikowych butelek domowymi, niezbyt higienicznymi metodami. Większość nie umie czytać i pisać. Nie chodzą do szkoły, bo szkoła nie nauczy ich, jak żyć, żeby przeżyć.

– Odznaczają się wyjątkowym talentem psychologicznym, są mistrzami w rozpoznawaniu zachowań. Doskonale czują, kogo mogą okraść i kiedy, a kto może być zagrożeniem – tak mówi pani Miriam.

Ari César, który jest prawnikiem i zna rozmaite historie z doświadczenia zawodowego, zwraca uwagę, że dorośli przestępcy wysługują się dziećmi ulicy. Prawo zabrania zamykać w więzieniu dziecko poniżej dwunastego roku życia. Prędzej niż później wypuszcza się je więc i zobowiązuje się rodziny do czujniejszej kontroli, co jest oczywiście fikcją.

Dzieci ulicy to również zwierzyna łowna szwadronów śmierci: emerytowanych policjantów lub policjantów po służbie, którzy na zlecenie okradanych sklepikarzy dokonują egzekucji. Mordowane w ten sposób dzieci bywają winne drobnych kradzieży – owoców, słodyczy, napojów, niewielkich sum. A jak są niewinne – ich pech.

Sekretariat Dziecka i Rodziny prowadzi program SOS dla dzieci ulicy. Pracownicy chodzą ulicami i zachęcają bezdomne dzieci do odwiedzania ośrodków pomocy. Są to świetlice, gdzie dzieci dostają jedzenie i mogą się bawić. Niewiele z nich chce korzystać z tego dobrodziejstwa. Taka pomoc ogranicza ich głodną, bezdomną swobodę. Ośrodka nie wolno im opuszczać przez wiele tygodni. Poddane są rygorom i obowiązkom, do których nie potrafią się przyzwyczaić.

Cristina Jorge Dias, psycholożka, pracowała w takim ośrodku w Heliópolis – Mieście Słońca, największej faweli w São Paulo. Heliópolis uważano wówczas za najbogatszą fawelę, otoczoną zamożnymi dzielnicami i wspieraną finansowo przez władze metropolii. Większość mieszkańców to robotnicy, służące, kucharki. Dostają działki budowlane od samorządu faweli i budują na nich swoje ceglane biedadomki.

W ośrodku Cristiny znajduje się ponad setka dzieci. „Wszystkie możliwe typy: takie, które mają dom, i dzieci mieszkające pod mostami, ciężarne nastolatki, złodzieje, dilerzy narkotyków, wąchacze kleju i seksualni zboczeńcy”. Wiek: od siedmiu do piętnastu lat.

Raz w tygodniu Cristina prowadzi zajęcia z edukacji seksualnej. Uczy przede wszystkim, jak uniknąć zarażenia się wirusem HIV. „Przekonywanie, że zbyt wczesne współżycie seksualne jest emocjonalnie szkodliwe, nie miałoby sensu. Większość dzieci ma za sobą inicjację seksualną, wiele regularnie odbywa stosunki płciowe od dziesiątego–jedenastego roku życia”. Na pierwszych lekcjach – obojętność, niechęć. Podczas nauki zakładania prezerwatywy – głupie żarty. Z upływem czasu przekonują się jednak do pożytków z prezerwatywy.

Pytania, jakie zadają – Cristina wygładza ich wulgarność – odsłaniają dziecięce doświadczenie seksualne. Czy można zarazić się HIV poprzez stosunek z członkiem rodziny? Czy da się założyć trzy kondomy naraz? Czy można zarazić się HIV poprzez seks oralny? Czy dziewczyna może się zarazić, ssąc sutek mężczyzny? Czy seks może się zdarzyć między przyjaciółmi? Czy można zarazić się HIV przez papierosa?

Na koniec kursu dzieci piszą slogany i rysują plakaty propagujące bezpieczny seks.

Cristina zastanawia się, czy odniosła względny sukces pedagogiczny z ostatnią grupą dzięki swoim talentom perswazyjnym, czy raczej zawdzięcza go niedawnej tragedii: na AIDS zmarła właśnie trzynastoletnia koleżanka jej podopiecznych.

Eli Almeida, emerytowana nauczycielka szkoły publicznej, zetknęła się w trakcie ponad dwudziestoletniej pracy z dziesiątkami dzieci ulicy – oczywiście takimi, które otarły się o szkołę. Mówi:

– Są dużo bardziej agresywne od innych dzieci. Są okaleczone. Wiele pochodzi z rozbitych rodzin. Ich rodzice przeważnie nie mają pracy, mieszkają pod mostem albo w faweli. Sami są analfabetami, więc o naukę dzieci nie dbają.

Eli zaobserwowała, że dzieci ulicy mają drastycznie słabszą zdolność przyswajania wiedzy. Większość nie rozumie prostych poleceń. Nawet po wielu latach nauki mają trudności z przeczytaniem łatwego tekstu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie było ani razu w bibliotece, nie przeczytało w życiu książki. Tylko wyjątkom – utalentowanym plastycznie lub muzycznie – szkoła pomaga rozwijać zdolności i zdobywać stypendia.

Szkoła to także dobra okazja do kradzieży. Dyrektor gani i poucza: nie wolno brać tego, co cudze, trzeba pracować, żeby mieć, szkoła pomoże znaleźć pracę. Eli wspomina, że niektóre z dzieci ulicy przyznawały się do kradzieży, bywały wówczas zawstydzone. Inne się wypierały. Interwencje u rodziców to zawracanie głowy. Najbardziej agresywne są hersztami szkolnych gangów. Młodsze i słabsze dzieci kradną dla nich, odpalają im haracze.

– Wysługują się im ze strachu, nie z przyjaźni. Narzekają na dom, głód, przemoc. Próbowały zbliżać się do mnie jak do przybranej mamy, cioci. Nigdy nie zaznały miłości. Mówiły, że marzą o lepszym życiu. Zawsze odpowiadałam: „Trzeba być uczciwym i ciężko pracować – to przyniesie owoce”. Ale spotykałam też dzieci ulicy pogodzone z losem, a nawet zadowolone z dzikiej swobody.

Eli omal nie odeszła ze szkoły przez Aleksandra. Pochodził ze stanu Bahia, mieszkał z matką po sąsiedzku, w faweli. Ojciec zostawił ich i żył gdzieś w rodzinnych stronach. Pięcioletni Aleksander był świadkiem okrutnego mordu na swojej babci.

– Uczyłam go, gdy miał już dziewięć lat – opowiada Eli. – Biegał po klasie, krzyczał, bił inne dzieci lub groził okaleczeniem. Gdy nauczyciel chciał mu pomóc, odpowiadał kopaniem. Przysłany przez władze dzielnicy psycholog nie umiał nic poradzić. Nie mogłam wytrzymać swojej bezradności. Zażądałam od dyrekcji: przenieście mnie do innej klasy albo odchodzę. No i przenieśli.

W Brazylii nie wolno wyrzucić dziecka ze szkoły publicznej. Nauczyciele zorganizowali więc zrzutkę na bilet autobusowy na północny wschód, bo Aleksander chciał poznać ojca. Postawili warunek: po powrocie matka ma znaleźć dla niego inną szkołę. Ale Aleksander nigdy nie wrócił.

Z jakiejś rozmowy: Dzieci ulicy szybko stają się dorosłe, ale wciąż pozostają dziećmi. Śpią w pozycji embrionalnej, z kciukiem w buzi i nożem schowanym za gumką krótkich spodenek. Bawią się pogruchotanym samochodzikiem, trzymając w ustach papierosa.

Z lektury: Pewien pracownik socjalny opowiada o patrolu policyjnym, który dla okrutnej zabawy podpalił kilkoro dzieci ulicy na Praça da Sé w São Paulo. Kilka dni później w tym samym miejscu inne dzieciaki podpaliły przypadkowego przechodnia.

Wykluczeni

Подняться наверх