Читать книгу Nawrócony - Artur Kawka - Страница 3
Rozdział I
ОглавлениеByło późne popołudnie 17 września 1991 roku. Wierni i ojcowie bernardyni schodzili się powoli na nabożeństwo do bazyliki pod wezwaniem Matki Boskiej Anielskiej w Kalwarii Zebrzydowskiej. Na pierwszej ławce w nawie głównej siedział skupiony, starszy ksiądz z różańcem. Powoli przesuwał w dłoni niewielkie, szklane paciorki. Wnikliwy obserwator na jego twarzy mógł dostrzec głębokie zamyślenie. Ksiądz żarliwie się modlił, ale jego myśli wciąż uciekały ku sprawom doczesnym. Tak naprawdę od dwóch godzin rozmyślał na temat spotkania z osobą, która z jednej strony powinna być mu bliska, z drugiej budziła w nim strach i niepokój. Układał w głowie scenariusz rozmowy. Pierwszy raz może przyczynić się do uratowania życia komuś, kto dotąd sam był dla niego ocaleniem. Ale przede wszystkim pierwszy raz może uratować małe, niewinne istnienie. Momentalnie zganił się za te myśli. Pycha i pragnienie władzy były mu obce. Na jego smutnej, zamyślonej twarzy pojawił się grymas zmęczenia. Zamknął oczy i pogrążył się w dalszej modlitwie. Przesuwając w palcach stary różaniec, natrafił na jego zdeformowaną cząstkę. Paciorki były nieforemne i nadtopione, jakby trawił je ogień. W jednej chwili oprzytomniał i zatrzymał gonitwę myśli przeplatającą się z modlitwą. Pocałował różaniec, przeżegnał się i spojrzał na zegarek. Nadszedł czas, pomyślał. Uklęknął na chwilę przed głównym ołtarzem i ruszył w kierunku jednej z bocznych kaplic. Stanął w zamyśleniu przed słynącym z cudów obrazem Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Księdzu zdawało się, iż ciemne, zamyślone oczy Madonny wpatrują się w niego intensywnie, jakby chciały dodać mu otuchy. To Ona przed wiekami zapłakała krwawymi łzami. Może nad ludzką niedolą. Kapłan uklęknął przed obrazem tulącej Dzieciątko Maryi i w krótkiej modlitwie jeszcze raz poprosił o wsparcie. Przeżegnał się i skierował się ku ostatnim ławom nawy głównej.
Tymczasem pięknie zdobione, barokowe wnętrze świątyni wypełniało się wiernymi. Mimowolnie przypomniał sobie, że już od dwóch lat można było oficjalnie wspominać rocznicę agresji Związku Sowieckiego na Polskę w 1939 roku. Rozejrzał się po ławach znajdujących się najbliżej wejścia. Dostrzegł go kątem oka. Dobrze zbudowany mężczyzna po sześćdziesiątce, ubrany w czarną, skórzaną kurtkę. To był on – człowiek, na którego czekał. Mijając ławę, przyjrzał mu się nieco lepiej. Widział go ostatnio blisko dwa lata temu. Dziś wydawał się dużo starszy, skurczony, ze zmęczoną, przeoraną bruzdami twarzą, jakby ostatnie wydarzenia wycisnęły na niej piętno, którego nie da się już zatrzeć. Ksiądz skręcił w lewo i małym wyjściem skierował się do bocznego korytarza prowadzącego do części zajmowanej przez ojców bernardynów. Mężczyzna podniósł się i ruszył w ślad za nim.
Ksiądz był częstym gościem w tej części klasztoru, dlatego jego obecność nie zwróciła specjalnej uwagi zakonników. Kiedy w końcu zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami, wiedział, że nie jest sam. Za jego plecami stał on. Ksiądz wyjął klucz i otworzył stary zamek. Przepuścił przybysza przodem, po czym starannie domknął ciężkie, liczące grubo ponad sto lat, kute drzwi. Ruszyli kamiennymi schodami na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się cele zakonników. Po przejściu korytarza weszli do jednej z cel, zamykając za sobą drzwi. Wystrój wnętrza stanowiły dwa wiekowe drewniane łóżka, niewielki stół z krzesłami, szafa oraz krucyfiks wiszący na ścianie.
Mężczyźni stali przez chwilę w milczeniu. Ksiądz wyciągnął dłoń na powitanie.
– Wyrazy współczucia Piotrze – powiedział cicho. Po chwili wskazał na krzesło, prosząc gościa, by usiadł.
Gość po krótkim namyśle usiadł naprzeciw księdza.
– Ile to minęło od naszego ostatniego spotkania? – zapytał.
– Siedem lat – odparł ksiądz.
– Kiedy się dowiedziałeś?
– Na drugi dzień po tej tragedii.
Przybysz zmarszczył czoło i spojrzał na księdza nieufnie. Wstał i rzucił, jakby prowadził przesłuchanie:
– Kto ci powiedział?
– Usiądź proszę – spokojnie odparł ksiądz. – Musimy szczerze porozmawiać.
Pomieszczenie było małe i duszne. Gość potarł spocone czoło. Zdjął kurtkę i rzucił ją na jedno z łóżek. Ksiądz patrzył z dezaprobatą na szelki z kaburą pistoletu, które kryły się do tej pory pod kurtką.
– Tutaj jest ci to niepotrzebne – zauważył chłodno.
– Tutaj nie, ale kiedy stąd wyjdę, może mi się przydać. Wiesz, że w przeszłości nie roznosiłem hostii, tak jak ty. Kto ci powiedział? – spytał przybysz, zmieniając szybko temat. Usiadł, przyglądając się badawczo kapłanowi. Ksiądz zwiesił głowę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Twoja córka – odparł po dłuższej chwili milczenia.
Przybysz wziął głęboki oddech, jakby chciał się uspokoić. Wstał z krzesła i podszedł do leżącej kurtki, z której wyjął opakowanie tabletek. Otworzył je i łyknął niewielką pigułkę.
– Masz problemy z sercem? Może przynieść ci coś? Bracia sporządzają różne lecznicze specyfiki. – Ksiądz patrzył z niepokojem na swojego gościa. Jednak ten machnął jedynie ręką, odetchnął kilka razy i usiadł na krześle.
– Skąd moja córka cię zna i skąd wiedziała, jak do ciebie dotrzeć? – spytał już całkowicie spokojnym tonem.
Ksiądz westchnął, przestawił krzesło bliżej mężczyzny i usiadł tak, aby patrzeć mu w oczy.
– Musimy, Piotrze, szczerze porozmawiać, także o twoich problemach – odparł. – Twoja córka zna mnie od ponad sześciu lat.
Przybysz spojrzał na kapłana z niedowierzaniem.
– Od sześciu lat?
– Widzisz, Piotrze – ksiądz potarł skroń. Denerwował się, zaschło mu w ustach, od tej rozmowy tak wiele zależało. – Tak naprawdę to widzieliśmy się dwa lata temu, byłem na pogrzebie twojej żony i wnuczki. Byłem tam na wyraźne życzenie twojej córki. Wiem, że nie chciałeś się zgodzić na kościelny pogrzeb, ale kiedy się oddaliłeś, poprosiła mnie o właśnie taki i ja się zgodziłem.
Przybysz zmierzył księdza pytającym wzrokiem, milczał, jakby oczekiwał dalszych wyjaśnień.
– Piątego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku dostałem pierwszy list od twojej żony – kontynuował ksiądz. – Prosiła o spotkanie i rozmowę. Spotkaliśmy się tego samego roku w Wigilię w Warszawie, w mieszkaniu twojego zięcia. Prosiła, żebym nic ci nie mówił do czasu, aż sama ci o tym nie powie. – Mężczyzna nie reagował, siedział nieruchomo niczym sparaliżowany. Nie zadawał pytań, ale ksiądz zdawał sobie doskonale sprawę, że musi wyjaśnić wszystko. – Dwa lata po pierwszym spotkaniu twoja żona i córka zostały przeze mnie ochrzczone i przyjęły pierwszą komunię świętą. Byłeś wtedy na szkoleniu, gdzieś za granicą. Ustaliliśmy, że twoja żona będzie podpisywać listy imieniem i nazwiskiem twojej teściowej. Ja z kolei używałem nazwiska jej brata mieszkającego w Gdańsku. W razie potrzeby spotykaliśmy się w mieszkaniu twojego zięcia.
– Czy Zuzanna zna całą prawdę? Wie, co nas łączy? – zapytał gość prawie szeptem. Ksiądz wziął głęboki oddech i pokręcił przecząco głową.
– Ustaliłem z twoją żoną, że dla bezpieczeństwa mojego i twoich bliskich pozostaję dla niej tylko dalekim krewnym. – Zawahał się i kontynuował dopiero po chwili: – Przecież powiedziałeś prawdę swojej żonie. Dlaczego nie zdecydowałeś się powiedzieć swojej córce? Ona wiedziała, że w potrzebie może się zwrócić do mnie po pomoc. I nie miej do niej o to żalu.
W celi zapanowała cisza, jakby Piotr musiał przetrawić to, co usłyszał.
– Nie mów jej na razie prawdy – poprosił wreszcie. – Dla twojego własnego bezpieczeństwa. Dlaczego Irena mi tego nie powiedziała?
– Widzisz, Piotrze, całe twoje życie to jedna wielka tajemnica. Twoi najbliżsi nie mogli sobie z tym poradzić. Domyślali się, że uczestniczysz w czymś bardzo złym, co pochłonęło cię bez reszty – starał się jak najspokojniej tłumaczyć ksiądz.
Przybysz wstał, podszedł do okna i pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Zapomniałem, że jesteście urodzonymi konspiratorami – rzucił ze złością.
Ksiądz puścił przytyk mimo uszu i spojrzał na zegarek. Pozostało niewiele czasu.
– Przejdźmy do rzeczy. Przybyłeś tu chyba w innej sprawie? – spytał.
Rozmówca przytaknął skinieniem głowy.
– Rozmawiałeś z Zuzanną, więc wiesz o wszystkim – stwierdził przybysz.
– Wiem. Zgadzasz się na to, bym ci pomógł? – zapytał ksiądz, nie oczekując w istocie odpowiedzi. – Twoja córka i zięć są zdecydowani.
– Jeżeli możesz, to pomóż nam – odparł sucho mężczyzna.
– Zastanawiałem się, jak będzie przebiegać nasza rozmowa, tym bardziej że pierwszy raz poprosiłeś mnie o coś. Uratowałeś mi dwukrotnie życie, więc może to sam Bóg chce, abym ci się odwdzięczył – stwierdził ściszonym głosem ksiądz.
– Jak zamierzasz mi pomóc? – spytał Piotr, chcąc szybko przejść do rzeczy.
– Zobaczysz – odparł ksiądz i spoglądając na zegarek, dodał: – Z łaski swojej schowaj broń, za kwadrans jeden z ojców przyniesie jedzenie. Myślę, że ojcowie nie zrozumieliby, co taki człowiek jak ja robi w zamkniętej celi z takim człowiekiem jak ty.
– Bez przesady. Znają twoją reputację. Pomyśleliby, że próbujesz nawrócić kolejnego gangstera – odparł uszczypliwie mężczyzna, kładąc odpięte szelki z kaburą na stole.
Ksiądz, zbyt pewnym jak na księdza ruchem, wyjął pistolet z kabury. Oglądał go przez chwilę.
– Co to za model? – spytał.
– Glock – odparł przybysz i rzucił z ciekawością: – Kiedy ostatni raz miałeś spluwę w rękach?
– Wtedy, w czterdziestym piątym, w Kielcach, w więzieniu – odparł ksiądz. Odłożył pistolet na stół i zamyślił się.
– Strzelałeś wtedy? – zapytał Piotr, przerywając niezręczną ciszę.
– Nie, wiedziałem, że mógłbym cię zabić przez przypadek.
Ksiądz westchnął, wstał i podszedł do szafy, z której wyjął skórzaną walizkę. Wydobył z niej starą, pożółkłą fotografię. Położył ją na stole przed mężczyzną, a następnie z kieszeni sutanny wyciągnął metalowe pudełko. Wyjął z niego częściowo zdeformowany różaniec. Piotr wziął do rąk zdjęcie i szklane paciorki.
– Skąd to masz? – spytał łamiącym się od wzruszenia głosem.
– Niebawem się dowiesz, Piotrze. Czas na mnie – odparł ksiądz i rzucił już w progu: – Natychmiast schowaj broń.
Kapłan wyszedł z celi, szybko przemierzając długi korytarz. Mimo grubych murów z bazyliki dochodziły dźwięki organów, które intonowały pieśń Boże coś Polskę. Ksiądz zszedł schodami na parter, skręcił w prawo, kierując się wprost do zakonnej kuchni. Po przekroczeniu progu uderzyła go feeria niezwykłych zapachów. Uśmiechnął się. Lubił tu przychodzić i delektować się samym aromatem przygotowywanych potraw. Nic w tym dziwnego. Ojcowie bernardyni przecież od wieków słyną ze swych kulinarnych zdolności. Nawet dziś są one powodem częstych wizyt dostojników kościelnych i państwowych, którzy niejednokrotnie nieco nadużywali gościnności zakonu. Ksiądz podszedł do najbliższego zakonnika, w którym rozpoznał brata Romana, pełniącego funkcję kucharza. Pochylony nad jednym z wielkich garnków, mieszał coś pieczołowicie, trzymając w jednej ręce wielką drewnianą łyżkę, a w drugiej garść przypraw.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Przenajświętsza Pani i wspaniali ojcowie bernardyni, na czele z ich znakomitym bratem Romanem – z uśmiechem rzekł ksiądz.
– Pochwalony – odpowiedział brat Roman, odkładając łyżkę i ingrediencje na blat stołu. – Coś ksiądz biskup źle wygląda. Znów ksiądz jegomość nawracał ludy Afryki, że taki wymizerowany? – zażartował sympatyczny zakonnik. Z racji swego dużego brzucha brat Roman wyglądał nie tylko na kucharza, ale także na pierwszorzędnego smakosza.
– Co wielebny ojciec szykuje na kolację? – zapytał kapłan. Zakonnik już miał odpowiedzieć, ale ksiądz go wyprzedził: – Zgadnę, bigos!
– Zgadza się – odparł brat Roman z uznaniem. – Bigos na dziku z buraczkami. Już nakładam czcigodnemu księdzu biskupowi.
– Dziękuję! Na razie wzywają mnie pilne obowiązki – westchnął ksiądz, rozkładając ręce. – Wpadnę później, a teraz proszę o małą przysługę. W celi na piętrze dla gości, z której zawsze korzystam, przebywa jeden głodny podróżny ze stolicy. To osoba świecka i niewierząca, krępuje się obecności braci, dlatego pozostaje w samotności i kontemplacji. Czy mógłby czcigodny brat wysłać mu podwójną porcję kolacji?
– Naturalnie, gość w dom, Bóg w dom – odparł brat Roman, rozkładając ramiona, jakby chciał kogoś serdecznie powitać. – Czy kroplę naszego wspaniałego wina zakonnego także zanieść?
– Nie, woda na razie temu grzesznikowi wystarczy – odparł ksiądz. Poklepał dobrotliwie po ramieniu brata Romana i wyszedł z kuchni.
Przemierzając kolejne korytarze, dotarł do piwnic, gdzie stanął przed skąpanymi w półmroku drzwiami. Zapukał trzykrotnie. Drzwi się uchyliły. Do wnętrza wpuścił go starszy już wiekiem zakonnik. Pomieszczenie było pełne monitorów, pulpitów, słuchawek, mikrofonów i różnego rodzaju elektroniki. Miejsce to całkowicie nie pasowało do otoczenia wiekowych zabudowań Sanktuarium.
– Na ten aparat będzie łączona rozmowa z Watykanem – sędziwy brat wskazał księdzu telefon i wygodny fotel. – Zostawiam księdza samego. Jeżeli po zakończeniu rozmowy ksiądz biskup zechce opuścić pomieszczenie, proszę zamknąć drzwi i zwrócić klucz przeorowi albo mnie. Z panem Bogiem.
Zakonnik wyszedł i ksiądz pozostał sam. Zaczął rozglądać się po tajemniczym pomieszczeniu. O jego istnieniu dowiedział się niedawno od kardynała Macharskiego, który odbywał tu rozmowy z ojcem świętym, gdyż dzięki temu mógł uniknąć swoich nieco zbyt wścibskich współpracowników. Przygotowane dzięki pomocy CIA pod koniec lat osiemdziesiątych miało zapewnić bezpieczeństwo nie tylko dostojnikom kościelnym i pielgrzymom Sanktuarium, ale też stać się centrum operacyjnym w razie następnej wizyty ojca świętego w Kalwarii Zebrzydowskiej. Obawiano się, że papież mógłby się stać celem zamachu ze strony służb specjalnych państw komunistycznych, które mogły użyć wynajętego zabójcy, terrorysty lub osoby niepoczytalnej, a następnie próbować zakłócić przepływ rzetelnych informacji z Polski. To miejsce miało temu zapobiec. Na szczęście nigdy nie zostało wykorzystane do celu, dla którego zostało stworzone.
Biskup usiadł na fotelu, który wcześniej wskazał mu zakonnik, i w napięciu czekał na dźwięk telefonu. Wczoraj ustalili z księdzem Dziwiszem, że rozmowa z ojcem świętym odbędzie się dzisiaj o dziewiętnastej czasu polskiego. Wskazówki zegara wiszącego na ścianie oznajmiły nadejście wyznaczonej godziny. Ksiądz przeżegnał się. Był spokojny. Miał dziwne uczucie, jakby za chwilę rozmawiać miał ze starszym bratem – bratem, który nigdy nikogo nie zawiódł i każdemu spieszył z pomocą.
Nagle rozległ się oczekiwany dźwięk. Ksiądz wziął głęboki oddech, niczym pływak, który za chwilę skoczy do wody. Podniósł słuchawkę, w której usłyszał znajomy, łagodny głos. Głos, który swym ciepłem, miłością, a zarazem charyzmą elektryzował miliony.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Przenajświętsza Pani, wasza świątobliwość – odparł ksiądz i zapytał, nie kryjąc zatroskania: – Jak zdrowie?
– Witaj, drogi przyjacielu. Na szczęście zdrowie mi dopisuje, poza nadmiarem obowiązków wszystko jest w jak najlepszym porządku. Narzekam tylko na Stanisława, który nie pozwala mi pracować. Często o północy gasi mi lampkę – ojciec święty westchnął, udając powagę. – Ale cóż, taki mój los, sam sobie wybrałem takiego sekretarza.
– Masz ci los – skomentował rozbawiony biskup.
Papież roześmiał się, by po chwili przejść do rzeczy:
– Ale powiedz mi drogi Michale, w czym mogę ci pomóc?
– Sprawa jest, jak zwykle, skomplikowana i poważna – odparł ksiądz.
– Jak wszystko, co warte naszej uwagi – stwierdził ojciec święty. – Opowiadaj, Michale.
– Trzy miesiące temu urodziła się dziewczynka, u której wykryto poważną wadę serca, zagrażającą jej życiu. Ochrzciłem to dziecko. Nie będę ukrywał, że jest spokrewnione ze mną. Jej siostra zginęła wraz ze swoją babcią w wypadku samochodowym w Piasecznie dwa lata temu. Matka dziewczynki stratę pierwszego dziecka i własnej matki bardzo przeżyła. A teraz to kolejne nieszczęście… – Ksiądz na chwilę przerwał. Zabrał siły i po chwili kontynuował opowieść: – Mała jest pod dobrą opieką w Centrum Zdrowia Dziecka, jednak nawet najlepsi lekarze, którzy się nią zajmują, nie dają jej szans na przeżycie. Od nich dowiedziałem się, że w klinice Gemelli w Rzymie jest profesor, który wdrożył nowatorski sposób leczenia dzięki zastosowaniu nowej aparatury operacyjnej. Nie wiem jednak, kiedy to cudo dotrze do Polski. Ten profesor nazywa się Pietro Farelli.
– Tak, miałem możność go poznać. To wspaniały człowiek i lekarz, słyszałem, że parę dni temu sam został dziadkiem, urodziła mu się wnuczka – powiedział papież.
– Czy… – zaczął ksiądz.
– Tak, Michale – uprzedził go ojciec święty. – Spróbuję jak najszybciej z nim porozmawiać. Zadzwoń jutro na ten telefon o dziewiątej rano naszego, polskiego czasu.
– Dziękuję. – Ksiądz już miał się pożegnać, gdy usłyszał:
– Wiesz? Trochę ci zazdroszczę, że jesteś w tym wspaniałym miejscu i na dodatek w porze kolacji… Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscami – w głosie papieża czuło się tęsknotę i to nie tylko za smakowitymi zapachami kuchni braci bernardynów. Biskup doskonale wiedział, jak bardzo brakuje ojcu świętemu wszystkiego, co polskie.
– Wcale ci się, Karolu, nie dziwię.
Obaj się roześmiali. Łączyła ich długa i szczera przyjaźń.
– Co serwują dziś czcigodni braciszkowie? – zapytał, wzdychając, papież.
– Bigos na dziku z buraczkami.
– Niechże mi coś zostawią – zażartował papież, po czym spytał: – Jak ma na imię ta dziewczynka?
– Marysia.
– Z Bogiem, Michale! – Papież zakończył rozmowę, w jego głowie rodził się już plan pomocy, a wiedział, że każda minuta jest cenna.
Tymczasem w celi zakonnej na pierwszym piętrze Piotr pochylał się nad różańcem i podniszczonym zdjęciem. Wpatrując się w nie coraz dłużej, stopniowo zagłębiał się we wspomnieniach o dniach, jakże pięknych i jakże często przywoływanych w snach. Brakowało mu tamtych chwil szczęścia i beztroski, tak brutalnie przerwanych i odebranych na zawsze. Zaczął przekładać różaniec, usiłując sobie przypomnieć, którą część jako dziecko trzymał w ręce. Jego wzrok zatrzymał się na zniekształconej w ogniu części. Pomyślał, że tę nadtopioną cząstkę musiała trzymać w ręce matka, przytulając jego małą siostrę do piersi tamtego strasznego dnia. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie zdjęciu, na którym małżeństwo w odświętnych strojach – mama w ludowej spódnicy i chuście, ojciec w wyjściowym mundurze leśniczego – trzymało na białej, koronkowej poduszce maleńkie niemowlę wraz ze świecą od chrztu. Z boku stało dwóch chłopców, mniej więcej dziesięcioletnich. Jeden wyraźnie wyższy i dobrze zbudowany – na pierwszy rzut oka wykapany ojciec, drugi niższy i chudszy, z urody i sylwetki podobny do matki, jakby skazany na rolę „tego drugiego”. Piotr odwrócił fotografię. Z tyłu ktoś starannie napisał: „3 lipca 1938 roku”. Pogłaskał fotografię i różaniec. Mimo iż wiele w życiu przeżył, mimo iż to on – niejednokrotnie z całą świadomością – zabijał i krzywdził, uważając się za twardziela, w jego oczach pojawiły się łzy. Skąd on to ma? – zastanawiał się.
Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Na progu stanął niski zakonnik z tacą, na której stał talerz z pachnącym bigosem i szklanka herbaty.
– Niech będzie pochwalony – pozdrowił Piotra braciszek, wniósł kolację, po czym szybko i w milczeniu opuścił celę.
Piotr uświadomił sobie, że od wczorajszej rozmowy z córką i zięciem nic nie jadł. Wieści o stanie zdrowia małej wnuczki odebrały mu apetyt. Przypomniał sobie także, że kiedy zadzwonił do księdza, ten nie był zaskoczony. Ani telefonem, ani wiadomościami. Musiał już wiedzieć.
Chwilę później przybysz zjadł ze smakiem dużą porcję bigosu, popijając herbatą, po czym położył się na łóżku. Było jednak zbyt gorąco – wstał i otworzył okno. Teraz mógł spokojnie odpocząć. Sen jednak nie przychodził, a gonitwa myśli nie ustawała. Nie wiedział, czy podejmując dwa tygodnie temu ryzyko, nie wydał wyroku śmierci na siebie i swoich bliskich. Zdawał sobie sprawę, że każdy człowiek próbujący wyjaśnić tajemnicę zostanie natychmiast zlikwidowany, o czym przekonał się ostatnio jeden z inspektorów NIK.