Читать книгу Nawrócony - Artur Kawka - Страница 4
Rozdział II
ОглавлениеWarszawa, 4 września 1991 roku
John McDowell, trzydziestosiedmioletni etatowy oficer CIA w ambasadzie w Warszawie, oficjalnie attaché gospodarczy, przeglądał korespondencję ze Stanów. Właśnie zakończył czytanie listu od brata. John tryskał dobrym humorem. Urlop, który rozpoczynał za dziesięć dni, miał trwać miesiąc. Pierwszy dłuższy odpoczynek od pięciu lat pracy w ukochanym, ale jakże dziwnym kraju swojej babci, Heleny. Miał jeszcze jeden powód do radości – już widział w myślach miny swoich braci, Jacka i Arniego, oraz rodziców, kiedy przedstawi im swoją polską narzeczoną, Joannę. Mimo iż John był przystojnym, wysokim mężczyzną, za którym zawsze oglądały się kobiety, a do tego absolwentem West Point, to wiedział, że Joanny zazdroszczą mu wszyscy. Była ponętną blondynką, po świetnych studiach, podczas których odnosiła sukcesy, grając w akademickiej drużynie siatkarskiej. Miała nawet oferty gry w zawodowych klubach, ale za namową rodziców postawiła na karierę w administracji.
Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie trzy lata temu w polskim MSZ. Była sekretarką w jednym z działów gospodarczych, do którego John pod przykrywką attaché musiał chodzić na spotkania z przedstawicielami walącego się systemu komunistycznego. Towarzysze już wtedy tak naprawdę robili dobrą minę do złej gry. Zdawali sobie doskonale sprawę, że lada chwila system, którym obdarowała Polskę Jałta i funkcjonariusze NKWD w latach czterdziestych dwudziestego wieku, runie niczym domek z kart. Wszyscy domyślali się, że John jest agentem wywiadu, śledzili go i bezskutecznie szukali dowodów. Ta podejrzana niemoc polskich służb wiązała się zapewne z narastającą coraz bardziej świadomością, że już wkrótce o pomoc będzie trzeba zwracać się nie do starego sojusznika i okupanta w jednym ze Wschodu, lecz do Amerykanów.
John miał właśnie zabrać się do pisania cotygodniowego raportu do centrali, gdy zadzwonił telefon na biurku. Podniósł słuchawkę.
– John, dzwonił jakiś tajemniczy facet. Prosił, abyś wyszedł z ambasady i udał się do apteki po drugiej stronie ulicy. Za dziesięć minut zadzwoni do apteki i poprosi, by pracownica przywołała do telefonu klienta, który właśnie dzisiaj przyleciał z Hiszpanii – przekazała telefonistka z centrali, nie okazując cienia zdziwienia. – Mówił, że chce rozmawiać tylko z tobą, nie chciał, aby cię z nim połączyć, i wyraźnie usiłował zmienić głos.
– Bezczelny dowcipniś albo agent obcego wywiadu, który chce zdradzić – zaśmiał się John.
– Dodał, że jak z nim nie porozmawiasz, to może to być koniec twojej kariery w CIA, a jak z nim pogadasz, to dostaniesz awans i podwyżkę.
Naprawdę bezczelny typ, pomyślał John, odkładając słuchawkę. Wiedział jednak, że musi sprawdzić, o co chodzi nieznajomemu. Niepokoiło go to otwarte nawiązanie do pracy w CIA. Uporządkował papiery, schował poufne teczki do sejfu, po czym założył marynarkę i ruszył do wyjścia. Po drodze zastanawiał się, dlaczego pomimo istnienia wielu możliwości nawiązania kontaktu, tajemniczy nieznajomy wybrał akurat taki, dość zabawnie staroświecki. Może zależy mu na czasie?
Wyszedł z terenu ambasady, przeszedł przez pasy na drugą stronę ulicy i skierował się do apteki. Miejsce to było mu dobrze znane, gdyż czasami kupował tu leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. John wszedł do środka. Nie było tłoczno, przed okienkiem czekało raptem czterech klientów. McDowell spokojnie stanął na samym końcu kolejki. Kiedy pozostały już tylko dwie osoby, zadzwonił telefon. Obsługująca farmaceutka odebrała telefon, po czym nieco zdziwiona zapytała klientów:
– Czy ktoś z państwa wrócił właśnie z Hiszpanii?
John rzucił okiem na zegarek. Punktualny, stwierdził i po chwili wahania powiedział:
– Tak, ja.
– Proszę podejść do nieczynnego okienka. – Farmaceutka podała mu słuchawkę.
– Dziękuję – odparł John i pochylił się nad aparatem. – Tak, słucham. John McDowell przy telefonie.
– Dzień dobry – odpowiedział jakiś mężczyzna. – Może pan pomóc mnie i sobie. Za dwie godziny spotkajmy się w Łazienkach. Niech pan biega wokół Stawu Belwederskiego w stroju sportowym.
– Jak mogę panu pomóc? – spytał zdziwiony John. Musiał wiedzieć więcej.
– Zobaczy pan, tylko niech pan nikomu nie mówi o naszej rozmowie. Nawet w ambasadzie. I proszę opuścić budynek tak, aby nie przykleił się do pana żaden ogon. Jasne? – zapytał rozmówca wyraźnie ostrzejszym tonem.
– Jasne – odparł John, zdając sobie sprawę, że niczego więcej w tej chwili się nie dowie. – Jak pana poznam?
– To ja pana poznam. Zapytam, czy ma pan rozmienić dziesięć dolarów kanadyjskich – oznajmił mężczyzna i się rozłączył.
John podziękował zdziwionej farmaceutce i ruszył z powrotem do ambasady. Szybko wbiegł po schodach na pierwsze piętro, gdzie mieścił się gabinet jego zastępcy, Toma Briggsa. Opowiedział mu o całym zajściu. Po naradzie postanowili, że John opuści dyskretnie ambasadę, Tom zaś wyjedzie pierwszy i poczeka w Łazienkach, obserwując teren.
Po trzydziestu minutach z ambasady wyjechała czarna limuzyna ambasadora. Na tylnym siedzeniu siedziała jego żona, obok kierowcy agent ochrony, a z tyłu, między fotelami, leżał John, przebrany w sportowy dres. Jak co tydzień, pani ambasadorowa udawała się do fryzjera, więc jej wyjazd nikogo nie dziwił. Agent ochrony rozglądał się uważnie. Nie zauważył, by ktokolwiek ich śledził.
– Możesz teraz wysiąść – rzucił, gdy samochód zatrzymał się na kolejnych światłach.
– Dziękuję. – John uśmiechnął się z wdzięcznością do starszej, eleganckiej kobiety.
– Mogę opowiedzieć mężowi o tej niecodziennej podróży? – zapytała żona ambasadora.
– Lepiej na razie nie. To wszystko może okazać się jedynie głupim żartem – wyjaśnił i wysiadł z samochodu.
Na chodniku wmieszał się w tłum. Założył wiatrówkę i sprawdził, czy magnetofon jest dobrze ukryty w kieszeni. Po przejściu około pięciuset metrów upewnił się, że nikt za nim nie idzie. Skierował się ku postojowi taksówek. Podszedł do pierwszej i poprosił o kurs do bram Łazienek od strony Alei Ujazdowskich.
Dotarcie do niewielkiej, białej Świątyni Sybilli zabrało Johnowi raptem kilka minut. Rozpoczął rozgrzewkę tuż obok rzeźby w kształcie stożka, która miała symbolizować mitologiczny kamień Omfalos, będący pępkiem świata, i pobiegł alejką na wschód, w kierunku Stawu Belwederskiego. Musiał wyglądać na zwykłego, dbającego o kondycję fizyczną mieszkańca Warszawy. Rozejrzał się wokół uważnie. Wydało mu się dziwne, że mimo pięknej pogody Łazienki były wyjątkowo puste. Szybko jednak uświadomił sobie, że właśnie rozpoczął się rok szkolny. Alejkami spacerowali głównie ludzie starsi lub młode matki z dziećmi w wózkach. Rozpoczął pierwsze okrążenie wokół malowniczego, otoczonego drzewami i krzewami jeziorka, po którym leniwie pływały kaczki i łabędzie. W ciągu następnych trzydziestu minut zdążył powrócić już kilka razy na niewielki placyk przed świątynią. Zmęczony i zrezygnowany usiadł na ławce z pięknym widokiem na sztuczną rzekę z mostkami i górujący na skarpie Belweder. Mijały kolejne minuty bezowocnego czekania. John mimowolnie zadumał się nad pięknem Łazienek Królewskich – mimo że często przychodził tu z Joanną, to za każdym razem robiły na nim wrażenie, wręcz zmuszając do refleksji po dniach spędzanych w ciągłym biegu i napięciu. Tym razem nie dane mu było jednak cieszyć się zbyt długo chwilą spokoju. Kątem oka dostrzegł żebraka, który chodząc od kosza do kosza, w końcu dotarł do jego ławki i bez wahania rozpoczął grzebanie w śmieciach. John odwrócił głowę, starając się nie zwracać uwagi na ubranego w potargany podkoszulek i brudne spodnie człowieka.
– Ma pan rozmienić dziesięć dolarów kanadyjskich? – usłyszał jednak nagle tuż nad uchem.
– To pan? – wykrztusił John z niedowierzaniem, jednocześnie ganiąc się w myślach, że dał się zaskoczyć w tak niewiarygodnie głupi sposób. Żebrak, nic nie mówiąc, podał mu zwiniętą karteczkę. John szybko schował ją do kieszeni i sięgnął po portfel, by podarować nieznajomemu trochę drobnych. Tajemniczy człowiek odsunął jego rękę zdecydowanym gestem.
– Spotkamy się za trzy godziny – dodał. – Adres ma pan na kartce. Tylko niech pan nie bierze ze sobą tego pajaca z lornetką, który od godziny gapi się na pana z tamtych krzaków.
John nawet nie próbował zaprzeczać. Dali się podejść jak dzieci.
– Chyba nie muszę tłumaczyć, że musiałem się ubezpieczyć? – próbował się wytłumaczyć.
– Na kolejne spotkanie proszę przyjść bez obstawy. Ja również będę sam. I proszę nie informować nikogo o temacie naszej rozmowy. Ma pan w swoim otoczeniu kreta – rzucił żebrak i skierował się do następnego kosza.
John wstał i szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia z parku, sprawdzając odruchowo, czy kartka otrzymana od nieznajomego jest na swoim miejscu. Był poirytowany i zastanawiał się, kim jest ten człowiek, który z taką pewnością siebie, graniczącą wręcz z bezczelnością, wydaje mu polecenia. Przez głowę przelatywały mu kolejne pytania bez odpowiedzi. Czemu ten gość mówił o krecie? Nie wiedział, czy może powiedzieć Tomowi o tym, co usłyszał. Wtyką może być przecież każdy. Z drugiej strony mógł to być zwykły blef. Idąc w kierunku samochodu Toma, kilka razy upewniał się, że nie jest śledzony. W końcu wyjął karteczkę i odczytał adres: „Anin, ul. Iglasta 124”. Zaczął bić się z myślami, czy na pewno ma tam jechać sam i czy w ogóle przystać na warunki tajemniczego mężczyzny. Mogła to być przecież zwykła pułapka, ale… Czy rzeczywiście, gdyby ktoś miał wobec niego złe zamiary, liczyłby, że da się podejść w tak prosty sposób?
Zaryzykował – postanowił wziąć Toma. Nie zdradził mu jednak żadnych szczegółów. Dziesięć minut później obaj mężczyźni jechali fordem Scorpio na dyplomatycznych tablicach. Prowadził Tom. John usiadł obok na miejscu pasażera. Na dociekania towarzysza odpowiadał zdawkowo:
– Jeszcze nic nie wiem. Natomiast wiem, że albo ten facet to jakiś agent, albo desperat.
– Może jedno i drugie – zastanawiał się Tom.
– Może. W każdym razie bez trudu cię namierzył, poczułem się jak amator – dodał z niesmakiem John.
– Widziałem go, ale z takim zapamiętaniem opróżniał kolejne kosze z resztek jedzenia, że do końca nie wierzyłem, że to może być on – tłumaczył się Tom. – Gdzie właściwie jedziemy? – zapytał po dłuższej chwili milczenia.
– Na drugi brzeg Wisły – odpowiedział John, nie chcąc na razie ujawnić celu podróży.
Anin. Znał tę miejscowość. Blisko rok temu był tam z Joanną u znajomych na imprezie połączonej z ogniskiem. Zapamiętał tę wizytę doskonale, zwłaszcza ze względu na zbyt dużą ilość wypitego alkoholu, którą odchorowywał przez następne dwa dni. W pamięci utkwiła mu także opowieść o zbrodni niemieckiej dokonanej na mieszkańcach w odwecie za śmierć dwóch podoficerów Wehrmachtu. Jak opowiadał znajomy Joanny – nauczyciel historii – mimo że obaj Niemcy zostali zabici przez pospolitych bandytów, których nazwiska władze doskonale znały, to w odwecie rozstrzelano ponad stu mężczyzn z Anina i pobliskiego Wawra. Wśród rozstrzelanych był też kuzyn samego Hermanna Göringa, jednego z największych niemieckich zbrodniarzy. Czterdziestoletni urzędnik, mimo iż mógł uniknąć śmierci, podpisując volkslistę, do końca upierał się, że jest Polakiem. Ot, jeden z wielu przykładów bohaterstwa i patriotyzmu Polaków, jednak dość szczególny i mało znany.
Mijali właśnie most na Wiśle.
– Skręć w prawo, na Wawer – nakazał John.
Tom cały czas zerkał w lusterka, sprawdzając, czy nikt im nie siedzi na ogonie. Nie zadawał zbędnych pytań. Wiedział, że jeśli John milczy, to ma ku temu powód. Po pół godzinie minęli Wawer i wjechali do Anina. Poboczem drogi szedł staruszek prowadzący rower.
– Zatrzymaj się, zapytam o adres – rzucił John.
Samochód stanął, a John opuścił szybę.
– Przepraszam pana, jak dojechać do ulicy Iglastej? – zapytał.
– To nowa dzielnica willowa, trzeba dojechać do głównego skrzyżowania i skręcić w prawo. Po ujechaniu kilometra zobaczycie panowie duży biały budynek szkoły i to będzie druga albo trzecia ulica za nią – wytłumaczył mężczyzna.
– Co my właściwie tu robimy? – zapytał Tom, gdy John zasunął szybę. Nie można było dłużej ukrywać powodu tej zaskakującej wycieczki.
– Kloszard z parku podał mi kartkę z tym adresem – wytłumaczył koledze John. – Jeżeli nie wsiadł od razu do samochodu albo to nie on ma czekać pod tym adresem, to teoretycznie powinniśmy być przed nim.
Po przejechaniu wskazanej trasy znaleźli się na ulicy Iglastej, wzdłuż której rzeczywiście stały okazałe wille, na oko w większości z lat siedemdziesiątych. Proste bryły z rozległymi tarasami, pokryte płaskimi dachami, dzisiaj wydawały się mało atrakcyjne, jednak przed dwudziestu laty był to ówczesny krzyk mody w architekturze. Bez trudu znaleźli posesję z numerem 124. Zwolnili nieco, uważnie obserwując duży budynek z zakratowanymi oknami, jednak postanowili minąć go i zatrzymać się w jednej z bocznych ulic. Najpierw zamierzali przejść się, by rozpoznać teren. Mijając kolejną willę, ujrzeli starszą kobietę wychodzącą przed dom.
– Zatrzymaj się – nakazał John, opuszczając szybę po raz wtóry. – Przepraszam panią najmocniej, wczoraj przyjechałem ze Stanów. Poszukuję rodziny swoich przodków, która ma mieszkać pod numerem sto dwadzieścia cztery. Nazywają się Kozłowscy – nie wiedzieć czemu, to nazwisko przyszło na myśl Johnowi jako pierwsze.
Starsza pani na widok przystojnego szatyna, który na dodatek pochodzić miał z Ameryki, bez wahania odpowiedziała:
– Ależ Kozłowscy mieszkają przy ulicy Alpejskiej, przed szkołą. Tutaj mieszka pani Zduńska, ale ona jest we Francji, u ojca.
Dziękując za informację, ruszyli i wjechali w boczną uliczkę. Poczekali tam, aż kobieta się oddali. Dyskretnie sprawdzili broń. John poprawił swoją berettę w kaburze na szelkach. Wysiedli i ruszyli pieszo w kierunku posesji numer 124. Dom z bliska wyglądał na niezamieszkany. Okna piwniczne, na parterze i pierwszym piętrze były zakratowane, a od wewnątrz zasłonięte żaluzjami, od których odbijało się teraz słońce. Sama, ogrodzona siatką, działka nie była duża, jakieś tysiąc metrów kwadratowych. Ogród był zaniedbany, a przed domem rosła trawa sięgająca powyżej kolan – ewidentna oznaka nieobecności gospodarzy. John zauważył, że prawie na każdej posesji rosną sosny – stąd pewnie nazwa ulicy. Postanowili stanąć nieco dalej, za rogiem jednej z uliczek, skąd mieli doskonały widok na dom i bramę, będąc jednocześnie niewidocznymi z głównej ulicy. Czekali na jakikolwiek ruch, czy to wewnątrz, czy na zewnątrz willi. Dłuższą chwilę milczenia przerwał Tom:
– Wejdę na podwórze, zobaczę, czy jest ktoś na tyłach domu i zaczekam za tamtym żywopłotem.
– Nie – zaooponował John. – Poczekamy, zaraz zacznie się ściemniać, może ktoś zapali światło lub latarkę. Jeśli w ogóle ktokolwiek tu jest.
Minęła dobra godzina. Mieszkańcy pobliskich domów wracali z pracy, krzątali się po ogrodach i wychodzili na przedwieczorne spacery z psami. John i Tom, aby nie wzbudzać zbytnich podejrzeń, postanowili się przespacerować. Kiedy zaczęło zmierzchać, pod bramę obserwowanej willi podjechało stare, jasnozielone audi. Wysiadł z niego dobrze zbudowany mężczyzna po sześćdziesiątce. Po sylwetce i charakterystycznych ruchach John rozpoznał jednak żebraka, który teraz ubrany był w czarną skórzaną kurtkę i miał świeżo podcięte, krótkie włosy.
– Zostań tu. Wejdę do środka, jeżeli będzie coś nie tak, spróbuję wybić szybę, wtedy wkroczysz – powiedział John, przeładowując broń i chowając ją z powrotem do kabury.
Nie zamierzał czekać. Jeżeli nieznajomy miał czyste intencje, to nie będzie zaskoczony jego wcześniejszym przybyciem. Wyszedł z bocznej uliczki i po pokonaniu dwudziestu metrów stanął przed otwartą bramą. Żebrak odwrócił się. Nie wyglądał na zaskoczonego.
– Zapraszam do środka – powiedział, otwierając drzwi do ganku. W środku znajdowały się kolejne drzwi – metalowe, zamykane na dodatkową sztabę i zabezpieczone dwoma kłódkami. – Pójdę pierwszy – poinformował Johna mężczyzna, wchodząc do przedpokoju.
Wkrótce znaleźli się w przestronnym pokoju o ciemnozielonych ścianach. Stare, ale stylowe drewniane meble, ażurowe serwetki na okrągłym blacie stołu, niegdyś zapewne białe, a dziś już lekko poszarzałe, półki ciężkiego, mahoniowego regału, które uginały się od książek w solidnych, skórzanych oprawach, wreszcie cała masa bibelotów sprawiały wrażenie, jakby gospodarz domu chciał ocalić od zapomnienia dawno minioną epokę. Uwagę Johna przykuło jednak wiszące nad niewielkim sekretarzykiem czarno-białe zdjęcie około trzydziestoletniego mężczyzny w mundurze oficerskim. Znawca mógł się zorientować, że na rękawie munduru widniała naszywka z odznaką przedstawiającą szyszak husarski z charakterystycznymi skrzydłami. John chciał zapytać o zdjęcie, jednak został uprzedzony:
– To dziadek mojego zięcia, jest byłym żołnierzem Pierwszej Dywizji Pancernej generała Maczka. Mieszka na stałe we Francji. Dzielny facet, ma osiemdziesiąt pięć lat.
– Virtuti Militari – stwierdził John.
– Tak, za bitwę pod Falaise – potwierdził nieznajomy. – Dowodził szwadronem czołgów. Jego maszyna została trafiona, po kolei wynosił z płonącego czołgu kolegów, mimo że sam był ranny. Skończył szlak bojowy w Wilhelmshaven, do kraju nie wrócił. Tu czekała go śmierć lub, w najlepszym wypadku, życie na marginesie społeczeństwa. Poza tym zakochał się we francuskiej pielęgniarce, która opiekowała się nim w szpitalu. W Polsce pozostawił żonę z dwuletnią córką, matką mojego zięcia. Po śmierci matki córka odnowiła z nim kontakt – wyjaśnił nieznajomy i zapytał: – Napije się pan kawy?
– Nie, dziękuję. Przejdźmy do rzeczy i powodu naszego spotkania – odparł stanowczo John.
– Proszę, niech pan siada. – Mężczyzna wskazał starą, skórzaną kanapę. John usiadł w milczeniu, oczekując na wyjaśnienia.
– Czy pana kolega cały czas jest na zewnątrz?
– Tak – odparł szczerze John.
– Dałem wam trzy godziny na swobodne sprawdzenie terenu. Ma pan do niego zaufanie?
– Mam.
– Mówił pan jeszcze komuś o naszym spotkaniu? – spytał z nutą niepokoju w głosie nieznajomy.
– Nie. Dlaczego to pana tak interesuje?
– Wkrótce się pan dowie – odparł gospodarz i ponowił propozycję: – Może jednak napije się pan kawy?
– Przekonał mnie pan, poproszę – odparł John.
Po kilku minutach przed Johnem stała filiżanka z aromatyczną kawą.
– Francuska?
– Nie, włoska, ale z Francji – odparł mężczyzna, siadając na jednym z wyściełanych zieloną tapicerką krzeseł.
– Kim pan jest? – zapytał spokojnie John, rozkoszując się smakiem wybornej kawy.
– Nazywam się Piotr Mróz. Jestem emerytowanym oficerem wywiadu PRL – powiedział nieznajomy, czekając na reakcję McDowella.
– Dlaczego chciał pan ze mną rozmawiać? – John nie okazywał zdziwienia. Takie sytuacje nie były mu przecież obce, choć sam sposób kontaktu, który wybrał jego rozmówca, nadal budził szereg pytań i wątpliwości. Należało brać pod uwagę każdą możliwość.
– Wiem, kim pan jest, panie McDowell – dobitnie podkreślił Piotr. – Chciałem zaoferować panu pewną transakcję. Nie ukrywam, że zależy mi na czasie.
– Zamieniam się w słuch – odpowiedział John chłodnym tonem.
Wiedział, że jeżeli to prowokacja, to nie powinien się rozgadywać. Zwłaszcza jeśli gospodarz rejestrował całą rozmowę.
– Mam pana szefom do zaoferowania pewne archiwum, które każde liczące się mocarstwo chciałoby posiadać – kontynuował Piotr. – Na pewno ciekawi pana, co zawiera, dlatego, aby nie być gołosłownym, przekażę panu cztery mikrofilmy, każdy dotyczący innej tematyki. Będzie je pan mógł spokojnie przejrzeć i skonsultować się ze swoim kierownictwem w Stanach. – Piotr wyciągnął z kieszeni kurtki małe metalowe pudełko, z którego wyjął cztery jeszcze mniejsze pojemniczki. Położył je na stole, na jednej z szarawych serwetek.
– Co zawierają? – spytał John.
– Są tu dane agentów gospodarczych działających na terenie Europy Zachodniej od początku lat siedemdziesiątych. Ich celem jest gromadzenie informacji gospodarczych i handlowych. Ludzie ci są forpocztą nowej organizacji, która powstała na gruzach komunizmu. Drugi mikrofilm zawiera nazwiska biznesmenów, którzy prowadzą interesy w Europie i na świecie za pieniądze wytransferowane przed tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym rokiem z naszego kraju i Związku Radzieckiego. Ludzie ci mają stanowić podwaliny międzynarodowej organizacji gospodarczej, której celem jest opanowanie strategicznych gałęzi gospodarki, umożliwiających oddziaływanie na sytuację międzynarodową i politykę światową.
– Konkretnie? – John domyślał się, jaka będzie odpowiedź.
– Gaz i ropa, panie McDowell – zaakcentował Piotr.
– A dwie pozostałe rolki? – spytał zaintrygowany John.
– To – Piotr wskazał jeden z pojemniczków – informacje o byłych wysokich funkcjonariuszach NSDAP, SS i Gestapo, którzy poprzez własne kontakty lub swoich bliskich, mają znaczny wpływ na osoby zajmujące wysokie stanowiska w Europie, zaś za ukrycie wiedzy o swojej przeszłości gotowi są zapłacić niemałe pieniądze. – John wziął do ręki czwarty z mikrofilmów, spoglądając pytająco na swojego rozmówcę, który pospieszył szybko z wyjaśnieniem: – To lista banków i firm, w których ulokowano pieniądze lub papiery wartościowe. Będą one powoli wchodzić do obiegu gospodarczego w Europie i nie tylko.
– No dobrze. A co w zamian? – zapytał John, nadal trzymając w dłoni jeden z małych pojemników.
– W zamian, jeżeli pańscy szefowie będą chcieli dostać całość tego zbioru, oczekuję jedynie spełnienia paru moich próśb.
– Więc? Czego pan żąda… chce, panie… jaki ma pan stopień? – dopytał John.
– Pułkownik – odparł Piotr.
– Pułkowniku, co w zamian? – ponowił pytanie John.
– Wartość wytransferowanych środków to dwa miliardy dolarów amerykańskich. Chcę pięć milionów – odparł Piotr.
John odłożył mikrofilm na stół i usiadł wygodniej na kanapie. Założył nogę na nogę. Sprawiał wrażenie opanowanego, ale od pewnego czasu zachowywał zdwojoną czujność. Jeśli jego rozmówca nie blefował, to na szarej, koronkowej serwetce leżały materiały warte zdecydowanie więcej niż pięć milionów dolarów.
– To wymaga przeanalizowania materiału przez naszych specjalistów – stwierdził jednak chłodno.
– Oczywiście, dlatego mam następującą propozycję. Sto tysięcy dolarów bezpośrednio dla mnie przy ewentualnym przekazaniu archiwum. Pozostałą część przekażecie mojej córce, którą wywieziecie z Polski do Stanów wraz z mężem i dzieckiem. Zapewnicie im ochronę, nową tożsamość i obejmiecie ich programem ochrony świadków – zakończył wyliczanie Piotr.
– A co z panem?
– Potrzebuję papierów na niemieckie nazwisko i samochodu z dokumentami również na to nazwisko. To ułatwi mi przekazanie wam materiałów. Dalej sobie poradzę. Jeżeli sytuacja się uspokoi, będę chciał przenieść się do USA na stałe.
– Muszę to przeanalizować – powtórzył John.
– Jest jeszcze jeden mały problem. Musicie wywieźć z kraju moją trzymiesięczną wnuczkę, która ma poważną wadę serca. Załatwić jej najlepszą klinikę i zespół świetnych kardiochirurgów, najlepszych – ostatnie słowo Piotr wypowiedział ze szczególnym naciskiem.
John usiłował zebrać myśli.
– To wszystko? – zapytał.
– Tak – odparł Piotr.
– Wydaje mi się jednak, że zapomniał pan o czymś, panie pułkowniku. – John wpatrywał się z uwagą w siedzącego naprzeciw mężczyznę. – Co z tym kretem w moim otoczeniu?
– Owszem. – Piotr wstał i podszedł do sekretarzyka. Z jednej z szuflad wyciągnął kopertę, którą położył na stole przed Johnem. Amerykanin wyciągnął z niej kilka zdjęć i zbladł. Krople potu wstąpiły mu na czoło, a serce waliło niczym oszalałe. W pierwszej chwili miał zamiar uderzyć Piotra w twarz. W porę się jednak opanował. Zacisnął jedynie pięści z bezsilnej wściekłości. Po chwili niepostrzeżenie wyłączył magnetofon, ukryty wciąż w kieszeni, i wycedził przez zaciśnięte zęby:
– A co to, kurwa, jest?
– Zdjęcia pana narzeczonej – oznajmił lodowatym tonem Piotr. – Nasz kontrwywiad podesłał ją panu trzy lata temu.
– Sprawdzałem ją, znam jej rodziców, przyjaciół, mamy się pobrać – John był oszołomiony.
– Domyślam się, że to dla pana ciężka sytuacja. Widzi pan – Piotr spojrzał na swego kolegę po fachu z wyrozumiałością – wszystko się zgadza. To zdolna dziewczyna. Naprawdę skończyła administrację. Ale przy okazji została też zrekrutowana i kiedy otrzymała zadanie zajęcia się panem, nie miała pojęcia, że się w panu po prostu zakocha. Co piątek pana narzeczona spotyka się z koleżankami ze studiów na mały sparing siatkarski na hali AWF. Potem idą do klubu na drinka poplotkować – zgadza się?
– Tak. Sam po nią często przyjeżdżam – odparł zdruzgotany John.
– Pomiędzy meczem siatkówki a rozrywką w klubie pana narzeczona składa ustny raport temu człowiekowi – Piotr wskazał mężczyznę na zdjęciu. John przyjrzał się uważnie i rozpoznał twarz mężczyzny. Był to agent KGB, który pracował na analogicznym stanowisku co on, tyle że w ambasadzie Rosji.
– Jak to, kurwa, mogło się stać? – nie potrafił już ukryć wzburzenia.
– Wie pan, naszym służbom też czasami się coś udaje – z sarkazmem w głosie stwierdził pułkownik. – Zostawia koleżanki na pół godziny, wchodzi do tej kamienicy – pokazał zdjęcie Joanny znikającej w klatce schodowej – a po zdaniu relacji wraca do swoich koleżanek.
– Skąd pan to wszystko wie?
– Pewien jegomość, którego spotkałem w osiemdziesiątym dziewiątym roku, pękał z dumy, gdy opowiadał, jak złapał pana na tę atrakcyjną blondynkę. Najgorsze jest to, że ona cały czas myśli, że pracuje dla naszego kontrwywiadu. Nie ma pojęcia, że przejęli ją Ruscy.
John zbladł. Wiedział, że jeżeli jego zwierzchnicy dowiedzą się o prawdziwej roli jego narzeczonej, jest skończony. Musiał zaryzykować.
– Mam do pana prośbę. Czy może to pozostać między nami? – poprosił wprost. Spojrzał raz jeszcze na plik zdjęć. – Spróbuję to ogarnąć. Potrzebuję też co najmniej tygodnia, aby móc dać panu konkretną odpowiedź.
– Dobrze – krótko rzucił Piotr.
John wstał, zabierając kopertę ze zdjęciami. Za dwa dni osobiście sprawdzi swoją narzeczoną, może przebierze się za kloszarda – jak widać to wcale niegłupie.
Wychodząc, uzgodnili, że równo za tydzień spotkają się o tej samej porze. Jeżeli coś się zmieni, John codziennie rano o godzinie dziewiątej będzie stał przed wejściem do ambasady, a pułkownik miał ewentualnie zadzwonić do niego i zapytać o pracę tłumacza, powołując się na dobrą znajomość angielskiego i greckiego.