Читать книгу Duchowni o duchownych - Artur Nowak - Страница 3
MARCIN WÓJCIK
ОглавлениеByły kleryk
Dziewiętnaście lat to dobry wiek, żeby „iść na księdza”?
Nie mam wątpliwości, że to za wcześnie. Człowiek powinien liznąć jeszcze trochę świata, zobaczyć, sprawdzić się w życiu i przeżyć coś na własnej skórze. Na pewno w takiej sytuacji do seminariów przyszłoby mniej chłopaków, ale przecież chodzi nam nie o ilość, tylko o jakość. Powinno się podnieść poprzeczkę dla kandydatów i wymagać skończonych studiów. Ludzie w wieku dwudziestu pięciu czy sześciu lat są o wiele dojrzalsi niż maturzyści. Dzieli ich przepaść.
A może Kościołowi nie jest na rękę, żeby do seminarium przychodzili dojrzali ludzie. Wolą młokosów, bo łatwiej takich uformować. Nie odpyskują.
Co w twoim przypadku zadecydowało o wstąpieniu do seminarium? Zazwyczaj powołanie dojrzewa w sprzyjającym środowisku.
W moim przypadku nie zadziało się nic wyjątkowego. Przy parafii działał ruch Światło-Życie, czyli oaza. Zacząłem wyjeżdżać na rekolekcje wakacyjne i zimowe. Sporo tego było: Bystra Podhalańska, Groń, Waksmund. Poznałem fajnych ludzi. Naprawdę dobrze wspominam ten czas. Prowadzili nas świetni księża. Czułem, że uczestniczę w czymś ważnym i że się rozwijam. Pamiętam z tamtego okresu wiele szczerych przyjaźni. Żyłem od rekolekcji do rekolekcji, nie mogłem się doczekać następnego wyjazdu.
A na czym ta wyjątkowość polegała?
To był trochę inny przekaz duchowy. Adresowany dla młodych ludzi, mnóstwo śpiewu, gitara, skrzypce. Było miejsce i na modlitwę, i na szaleństwo. Pamiętam, że na początku liceum właśnie z oazą pierwszy raz w życiu pojechałem nad morze. Na dwa tygodnie trafiłem w serce Gdańska.
A ludzie, których wówczas poznałeś, utrzymali się w Kościele? Znam mnóstwo osób z oazy, sam jeździłem na rekolekcje i mam takie doświadczenie, że niewiele z nich, już dziś dorosłych, angażuje się w życie Kościoła. Myślę, że większość odchodzi, bo nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem.
Prawdę mówiąc, to nie mam już kontaktu z tym środowiskiem. Każdy poszedł swoją drogą. Ale większość tych, z którymi miałem jakiś kontakt, nie ma relacji z Kościołem albo są one letnie.
Dlaczego?
Według mnie Kościół nie chce i nie potrafi zatrzymać tego młodzieńczego entuzjazmu. On mija, to normalne. Sztuką jest stworzyć takie warunki, by te emocje dojrzewały. Wiarę trzeba pogłębiać. Tylko wtedy ma szansę zaistnieć w czyimś życiu naprawdę.
Kościół tego nie potrafi?
Problem polega na tym, że Kościół ma niewiele do zaproponowania dorosłym. Jest przepaść. Mamy formację dla młodzieży i jest tego nawet dość sporo, a później długo, długo nic. Jak ktoś nie przeskoczy tej przepaści sam, to się nie utrzyma. Przeskakują nieliczni. Powiem tak, będąc dorosłym, trzeba się mocno natrudzić, żeby znaleźć coś fajnego w Kościele.
Muszę nieśmiało zauważyć, że przy każdej parafii działa koło Radia Maryja.
Bądź poważny. Chodzi mi o formację, która pomaga rozwijać duchowość, dojrzałą wiarę. Moim zdaniem to jest problem formacji księży. Żeby prowadzić młodych, niewiele potrzeba, ot zagrasz im coś na gitarze, dasz piłkę i już się garną. To nie wymaga szczególnego zachodu. Problemem jest to, że Kościół w małych miejscowościach nie ma dorosłym nic do zaoferowania poza przynależnością do kółka różańcowego i koła Radia Maryja. A to za mało nawet dla emerytów. Księża są mało kreatywni, choć pewnie uogólniam.
A jak oaza cię kształtowała?
Po pierwsze, to w zasadzie już od pierwszej klasy liceum wiedziałem, że chcę być księdzem i konsekwentnie do tego dążyłem. Oaza to było naturalne środowisko, w którym ten pomysł na życie mógł dojrzewać. Podpisałem krucjatę odnowy człowieka zakładającą powstrzymywanie się od alkoholu. Nie chodziło tylko o to, że nie mogę pić alkoholu, nawet nie mogłem go kupować dla brata czy taty. Nikt mnie więc w tym celu nie wysyłał do sklepu. Poza tym starałem się powstrzymywać od jakichkolwiek grzechów, robiłem dobre uczynki. Jakoś to wszystko mi się udawało. Widziałem w tym sens.
Poważnie to traktowałeś.
Bardzo poważnie. I muszę ci powiedzieć, że dobrze mi z tym było. W okresie dojrzewania te rygory – nazwijmy to ascezą – fajnie mi zrobiły. Ominęły mnie głupoty.
A nauka?
Orłem nie byłem. Nie chciało mi się uczyć, a na dodatek nie byłem specjalnie zdolny, ale miałem cel, więc zależało mi na ocenach. O ile do liceum dostałem się fuksem, to już świadectwo maturalne miałem z czerwonym paskiem. Cud. I nagroda za lata ciężkiej pracy, siedzenia z książkami, uczenia się po nocach. Byłem mocno zdeterminowany, bo chciałem zdać maturę i iść do seminarium.
Jednym słowem polecasz oazę jako środek wychowawczy.
Ważne jest oczywiście, kto to prowadzi. Bo jak oszołom, a tacy bywają zarówno księża, jak i animatorzy, to może zrobić więcej złego niż dobrego. Miałem to szczęście, że trafiałem na fajnych księży i zakonnice. I nie dam złego słowa powiedzieć na oazę, w której, że tak po katolicku powiem, wzrastałem.
Pójdźmy dalej. Wstępujesz do seminarium. To spora zmiana, nie tylko miejsca. Spotykasz nowych kolegów.
Około pięćdziesięciu.
Spory narybek.
Trzeba dodać, że pochodziliśmy z dwóch diecezji: krakowskiej i bielsko-żywieckiej.
To są liczby, o których Kościół może dziś tylko pomarzyć. Teraz na rok trafia osiem–dziewięć osób.
Albo i mniej, zależy gdzie.
Spotykasz cały przekrój ludzi. Musisz zamieszkać w pokoju z innymi chłopakami.
Początki były trudne z innego powodu. Poczułem się po prostu zamknięty. W liceum miałem swobodę, czułem się niezależny. Byłem mocno zaangażowany w życie parafii. Do tego działałem jako animator w oazie. A tu trafiłem za ciemne mury seminarium. Zresztą miałem traumę po liceum katolickim, do którego chodziłem wcześniej. Po szkole podstawowej na chwilę wylądowałem u karmelitów. To było liceum zamknięte dla chłopców. Wytrzymałem niespełna miesiąc.
Dlaczego?
To był właściwie poprawczak. Rodzice, którzy nie radzili sobie z synami, oddawali ich na wychowanie karmelitom. To liceum zresztą jest już chyba zamknięte.
Ale to był twój wybór?
Tak, to był mój wybór. Chciałem się jeszcze bardziej zbliżyć do kapłaństwa, ale mocno się rozczarowałem. To było zderzenie z zupełnie innym środowiskiem. Kolegom z liceum daleko było do moich znajomych z oazy. Pamiętam, że spałem w sali jedenastoosobowej. Zastałem tam ludzi, którzy nigdy nie powinni trafić do katolickiego liceum. Miejsce też było dość dołujące. Ponury, stary budynek, sromotny i odpychający. Mam przed oczyma stołówkę w piwnicy, okienka przy suficie, a w każdym kącie trutka na szczury. Trzeba było walczyć o chleb, bo chłopaki kradli. Ładowali chleb do kieszeni, a ja chodziłem non stop głodny. Idąc do seminarium w Krakowie, obawiałem się, że zastanę taki właśnie obrazek.
A jakich ludzi spotkałeś w seminarium?
Mimo wszystko dojrzalszych.
W seminarium obowiązuje dryl, porządek, godziny modlitw i posiłków.
Tak. Brakowało mi swobody, normalności. Wielki budynek, niby centrum miasta, a tak naprawdę totalne odludzie. Niby było nas tam sporo, ale wszyscy byliśmy tacy sami.
Rozumiem, że inni klerycy, podobnie jak ty, wiedzieli, po co przyszli do seminarium.
Trudno uogólnić. Byli tacy, którzy wiedzieli, czego chcieli, i tacy, którzy nie wiedzieli. Przyszli do seminarium, bo imponował im proboszcz albo wujek ksiądz. Teraz, jak na to patrzę, to wydaje mi się, że ci ludzie zmieniali się z miesiąca na miesiąc. Odnosiłem wrażenie, że seminarium coraz bardziej ich psuło. Że stopniowo z tych pobożnych, fajnych chłopaków, stają się przebiegłymi cwaniakami, którzy całą swoją energię poświęcają temu, żeby oszukać system, żeby zostać wyświęconym, nie zdradzając swojego prawdziwego ja.
Co masz na myśli?
Mnie się wydaje, że w seminarium nie można być sobą. Obserwowałem, że klerycy mnóstwo uwagi poświęcają temu, jak się prezentują na zewnątrz, żeby się przypodobać przełożonym, zamiast wysiłek ten przekierować na doskonalenie się i rozwój duchowy. A najgorsze było to, że to skutkowało. Znam naprawdę sporo historii o tej dwulicowości. Nie mam wątpliwości, że część z tych chłopaków po prostu nie nadawała się na księdza, bo prowadzili podwójne życie. Mam na myśli relacje homoseksualne oraz heteroseksualne. Na pierwszym roku jeszcze tego nie widziałem, ale już na drugim, trzecim nie dało się tego nie zauważyć. W mimo wszystko te osoby były cenione przez przełożonych. Szlag mnie trafiał, jak widziałem tę ślepotę formatorów. Nie wiem, czy oni tego naprawdę nie widzieli, czy może po prostu myśleli, że ksiądz musi stwarzać pozory. Skoro jesteś dobry w stwarzaniu pozorów, to będziesz dobrym księdzem. A to, że w środku jesteś niepoukładany, już nas nie interesuje. Dużo o tym myślałem.
Może ci młodzi ludzie naśladowali sposób życia, który się sprawdzał?
Miałem wrażenie, że seminarium nie dość, że nie rozwijało kleryków, to jeszcze ich psuło. Mieliśmy przełożonego, który w ogóle nie powinien pełnić takiej funkcji. Pewnie znalazłbym więcej takich, ale ten jeden był szczególnie paskudny. Ciągle nas zastraszał, nastawiał przeciwko sobie, kazał nam na siebie donosić. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego naszym przełożonym jest właśnie taka postać.
A nie próbowałeś o tym z kimś pogadać? Przecież ktoś musiał być normalny.
Ale system jest nienormalny. Nawet jakbym się przed kimś otworzył, uznałby pewnie, że jestem nieprzystosowany, że to mnie przerasta, że jestem za słaby. Myślę, że dobudowano by do tego właśnie taką teorię.
A co masz na myśli, mówiąc o wizerunku zewnętrznym?
Liczą się dobre oceny, obowiązkowość. Nikogo nie interesuje, co w człowieku siedzi. Ważne było też to, jaką pozycję w diecezji miał twój proboszcz. Jeżeli ktoś pochodził z dużej parafii z wpływowym proboszczem, który dawał dużo pieniędzy na kurię, to takiemu klerykowi było łatwiej z automatu. Tak to widziałem. A gdy ktoś był z wioski, skąd proboszcza nikt nie znał, ten był nikim. Więc, mówiąc w przenośni, albo masz bogatych rodziców, albo się nie liczysz. Ten schemat powtarzał się też w innych seminariach.
Wspomniałeś, że niektórzy klerycy prowadzili podwójne życie. To było jawne?
Raczej się kamuflowali, ale jak się żyje ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez pięć lat, to trzeba być naprawdę ślepym, żeby tego nie widzieć. Wiedzieliśmy, kto żyje w parach homoseksualnych. Sam miałem propozycje, dostawałem nawet listy miłosne. Absolutnie nie wulgarne, tylko takie czułe, wynikające z zakochania. Jeden chłopak, wiedziałem o kogo chodzi, napisał mi taki ładny liścik miłosny. Dziś jest on w związku homoseksualnym z innym księdzem. Właściwie powinienem był coś z tym wtedy zrobić, ale co?
No właśnie.
Pójść do przełożonego, pokazać ten list. Wydawało mi się to jednak małe. Pomyślałem, że to sprawa przełożonych, ojców duchownych, ich zadaniem jest formowanie przyszłych księży. To oni są od wyłapywanie takich rzeczy. Zresztą, zawsze uważałem, że homoseksualista może być księdzem. Bo niby dlaczego nie mógłby?
Nie ma żadnej różnicy?
Nie – i jeden, i drugi ma taką samą możliwość łamania celibatu. Sytuacja jest o tyle jasna, że przecież przyszli do seminarium, żeby zostać księżmi i żyć w celibacie, czyli wstrzemięźliwości seksualnej.
No ale przecież w środowisku zdominowanym przez jedną płeć siłą rzeczy między homoseksualistami będą się tworzyć jakieś napięcia, zazdrości, uniesienia miłosne. Więc ta atmosfera może nie być sprzyjająca.
Seminarium to okres przejściowy. Docelowo lądujesz na parafii, gdzie nikt nikogo nie kontroluje. Jeden ma kochankę, a drugi kochanka. Przecież dzisiaj ksiądz funkcjonuje nie tylko na parafii, ale jest też w szkole, szpitalu, wojsku. Pewnie trochę inaczej jest w zakonie (mam na myśli zgromadzenia zamknięte). I może faktycznie, jeżeli w zakonie zamkniętym żyje dziesięciu facetów, to między nimi będzie buzowało.
Przychodzisz do seminarium jako człowiek, który ma wizję swojego powołania, kapłaństwa. I zderza się ona z realiami, o których mówimy. To pewnie dylemat, przed którym staje wielu kandydatów do kapłaństwa. Idą na kompromis?
Dobrze, że porozmawialiśmy na początku o mojej oazie. To było doświadczenie autentycznej wiary. Tego mi nikt nie zabierze. W seminarium to się wyczerpało. Dużo z siebie dawałem, zagryzałem wargi, ale do doświadczenia z czasów licealnych już się nie zbliżyłem. Może byłem nawet trochę przez nie skrzywiony, przez tych wszystkich ludzi, którzy wywarli na mnie wpływ przed seminarium i dzięki którym dotknąłem innego wymiaru wiary. To, co zastałem w seminarium, mnie przetrąciło. Gdybym podjął decyzję, żeby zostać księdzem bez doświadczenia oazy, to może to, co zastałem w seminarium, by mi wystarczyło. A ja myślałem, że będę dalej dojrzewał, wzrastał. A tu nic takiego mnie nie spotkało.
Rozumiem, że ludzie, którzy mieli takie doświadczenie, jak ty, oazowe, mistyczne, jakoś to konfrontowali z rzeczywistością. Czy seminarzyści mają do siebie zaufanie? Czy mogą szczerze porozmawiać o tym, co tak naprawdę czują, co myślą?
Raczej są zachowawczy. Tej otwartości i radości zresztą też mi brakowało. Miałem tam oczywiście kumpli, z którymi rozmawiałem na różne, ale równocześnie bezpieczne tematy. Ludzie raczej boją się otwierać. Nie ma atmosfery dla szczerości. Żyjesz konkretnymi celami, chcesz być dopuszczony na kolejny rok. To mechanizm, który wymusza grę, a więc zakłamuje relacje.
Garną się do seminariów ludzie, którzy mają inne motywacje? Widzi taki młody człowiek uśmiechniętego proboszcza, który ma fajny samochód, dużą i bogatą parafię, ludzie go otaczają szacunkiem…
Byli tacy. Mówili o pieniądzach, karierach, przeglądali prospekty z samochodami. Dla mnie najbardziej przykre było to, że widziałem, jak ci ludzie z roku na rok się zmieniają, jak stają się księżmi.
Nabierają proboszczowskich rysów? Trochę cwaniaczkowatych?
Było to też widać po ich wadze.
Zapuszczali się?
Tak, przybierali na wadze. Ubierali się na modłę starego proboszcza, zakładali kaszkiet. Zwłaszcza te kaszkiety mnie denerwowały. Wiesz, o czym mówię? Na pierwszym roku mało kto je nosił, ale już na czwartym, piątym – całkiem spora grupa. Mnie się też to udzieliło – sam kupiłem taki kaszkiet.
A jednak!
No tak, tyle że nosiłem go może miesiąc i walnąłem w kąt.
Tak się pięknie mówi, że są ojcowie duchowni, prefekci, do których można pójść z każdym problemem jak w dym. Oni są od tego, żeby pomagać.
Bla, bla, bla. Oczywiście, że są ojcowie duchowni, tyle że był strach, że oni donoszą przełożonym. Mieliśmy do nich ograniczone zaufanie – nie mówiło się im wszystkiego. Uczyło nas to zakłamania, powierzchowności w rozmowie z przełożonymi. W ogóle życie księdza to dla mnie życie w zakłamaniu. Udajesz, że nie masz pokus, problemów z seksualnością. Przed parafianami udajesz, że jesteś święty i szczęśliwy, podobnie przed biskupem. Ubierasz się w nie swoją skórę, co cię pustoszy. Chyba że ktoś naprawdę potrafi się oddać sprawie. Dla mnie to było trudne.
Omal nie zostałeś diakonem.
Tak. Odszedłem w połowie piątego roku, trzy miesiące przed diakonatem. Pisałem pracę magisterską o prawdzie i wolności z filozoficzną perspektywą na życie księdza Popiełuszki. Doszedłem do wniosku, że jeśli zostanę księdzem, to będę oszukiwał siebie i innych. Nie mogłem tak żyć. A świadomość, że za chwilę zostanę zamknięty na jakiejś plebani z całą tą księżowską otoczką, przesądziła o wszystkim. Dusiła mnie też myśl, że zawsze będę podlegał władzy biskupa, że moja wolność już zawsze będzie ograniczona. Liczyła się prawda, a ja wiedziałem, że prawda jest inna, że życie części kolegów, życie księży i biskupów, to raczej półprawda, rozdźwięk między tym, co myślisz naprawdę, i tym, co pokazujesz na zewnątrz. Nie chciałem być trybikiem w tej machinie.
Widywałeś biskupów na co dzień. Co możesz o nich powiedzieć?
Na przykład taki Macharski był cholerykiem.
A ludziom się wydaje, że to taki starszy, skromny dziadziuś spacerujący po krakowskim Rynku.
Potrafił zwyzywać bez powodu albo rzucić czymś w człowieka. Szokowało mnie to, że biskup nie potrafi nad sobą zapanować. Inna sprawa, że nie mieliśmy częstego kontaktu z biskupami. Na co dzień byliśmy odizolowani, więc biskupa widzieliśmy zazwyczaj tak jak wszyscy, czyli od święta. Rysy biskupów mieli nasi przełożeni, ich widzieliśmy na co dzień. Wspomniałem wcześniej o jednym z nich. Było ich więcej. To były drobiazgi, ale drobiazgi budowały całość.
Opowiedz o tych drobiazgach.
Jeden z przełożonych potrafił zrobić awanturę za brudne buty. Mijając cię na korytarzu, nagle spojrzał na ciebie tak, jakbyś kogoś zabił. Wzywał do siebie i przesłuchiwał za buty. To było poniżające. Albo awantura za światło zgaszone nie o dwudziestej drugiej, ale kwadrans później – akurat rektor wracał do seminarium i zobaczył, że w tym a tym pokoju się świeci. Efekt był taki, że gdy chcieliśmy się uczyć, nie gasiliśmy świateł, tylko zasłanialiśmy okno kocem albo uczyliśmy się z lampą pod kołdrą. Upalna noc, a my z kołdrą na głowie siedzimy spoceni przy biurku i się uczymy. Kompletna dziecinada.
Ale przecież ci ludzie przechodzili to samo – też pewnie uczyli się do egzaminów z lampką pod kocem. Może zasada jest taka, że skoro ja przeszedłem te upokorzenia i absurdy, to młodzi też muszą.
No tak, fala. Kryjówki do nauki szukaliśmy też po łazienkach. À propos łazienek – pamiętam, że klerycy, którzy tworzyli pary, chodzili razem pod prysznic. To było miejsce ich intymnych uniesień. Często miałem problem, żeby się w spokoju umyć, bo obok działy się różne rzeczy.
Na ile twoim zdaniem to jest kwestia orientacji homoseksualnej, która jest przyniesiona do seminarium, a na ile ta tożsamość pokazuje się w seminarium?
Zastanawiałem się nad tym wiele razy i…
Nie wiesz.
Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Trzeba byłoby każdy przypadek badać indywidualnie. Myślę jednak, że zdecydowanie więcej osób z taką orientacją przychodzi do seminarium.
Z zamiarem, żeby uciec przed grzechem czy żeby mieć wielu partnerów?
Ani to, ani to. Wydaje mi się, że żeby uciec przed grzechem, nie trzeba chować się w seminarium. Ponoć kiedyś było tak, że homoseksualiści chronili się w seminarium, bo wiedzieli, że będzie im łatwiej zachować czystość. Jak patrzę na tych chłopaków z perspektywy czasu, to myślę, że może oni faktycznie chcieli być księżmi, bo poznali fajnych duchownych w swojej parafii, zobaczyli, że praca jest ok i byli w jakiś sposób zauroczeni tymi dorosłymi mężczyznami.
Może to jednak coś głębszego? Może towarzyszy temu jakieś uczucie? Obraz starszego mężczyzny, doradcy, pocieszyciela?
Może tak być: starszy mężczyzna, zadbany, inteligentny. Jest w tym jakiś aspekt psychologiczny ocierający się o platoniczne uczucie między dwoma mężczyznami, które rozwija się w kierunku relacji homoseksualnej. Może to się rodzi właśnie na niwie fascynacji. Niestety nikt tego w Polsce nie bada.
W Stanach czy Niemczech zbadali zjawisko celibatu, trwa nad nim debata, księża chcą zmian. A u nas tyle się mówi o jakimś homolobby, ale nikt nie kwapi się, żeby ocenić wpływ formacji na jakość kapłaństwa, zbadać preferencje, wyciągać wnioski.
Ktoś postawił tezę, że istnieje zależność między skalą zewnętrznej homofobii a rozwiązłością homoseksualną. Homofobia jest maską, która ma dać poczucie bezpieczeństwa homoseksualnemu duchownemu. Myślę, że to problem, który dotyczy Kościoła powszechnego.
Po odejściu z seminarium pracowałeś w mediach katolickich.
Tak, w „Gościu Niedzielnym” przez osiem lat. Wtedy też, jeżdżąc po parafiach, poznałem dużo różnych historii księżowskich.
Ktoś ci się zwierzał?
Jestem bacznym obserwatorem. Miałem wzgląd w niektóre sprawy od środka. Myślę, że gdyby spadła kurtyna hipokryzji, którą jest celibat, nie byłoby szarej strefy, w której żyją księża w związkach.
Czego mądrego uczą w seminariach?
Filozofii przez dwa lata, a później przez cztery teologii. Filozofia była ciekawa, wryła się w moje życie, zmieniła myślenie o świecie. Teologia to dogmaty, słowem – rycie na pamięć.
Myślę, że dla seminarzysty decyzja o odejściu może być trudna jeszcze z innych względów. To jest jednak porażka. Rodzina wiąże nadzieje, rodzice są dumni, a tu taki klops.
Tak. Gdy chłopak z mojego roku zrezygnował po czerech latach, rodzina wyrzuciła go z domu. Rodzice zabronili kontaktować się z nim nawet młodszemu rodzeństwu.
Rodzina katolicka rozumiem?
Tak. I wiesz, przygarnął go jeden ksiądz, u którego na parafii znalazł swój kąt. Na szczęście ja nie miałem żadnych problemów. Dla rodziców to było trudne, rzecz jasna, ale w pełni uszanowali moją decyzję. Nigdy im tego nie zapomnę. Miałem też wsparcie rodzeństwa.
Rozmawiałem z jednym księdzem, powiedział mi, że na Zachodzie nie ma problemu z tym, że ktoś odchodzi z Kościoła albo z kapłaństwa. Dalej się przyjaźni z księżmi, z ludźmi wierzącymi. Natomiast w Polsce tak nie jest.
Kiedy odszedłem, to właściwie nikt się ze mną nie kontaktował. Może jeden kolega przez chwilę. Kleryk, który odchodzi, jest skażony. Przecież zdradził Boga, więc jest kimś gorszym.
MARCIN WÓJCIK
Ukończył Papieską Akademię Teologiczną w Krakowie oraz Polską Szkołę Reportażu. Przygodę z dziennikarstwem rozpoczął od radia i telewizji, ale jego powołaniem było pisanie. Przez siedem lat pracował w „Gościu Niedzielnym”, a następnie przeniósł się do redakcji „Dużego Formatu” „Gazety Wyborczej”. Autor dwóch głośnych reportaży: W rodzinie ojca mego (Wydawnictwo Czarne), w którym opisał Rodzinę Radia Maryja, i Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu (Wydawnictwo Agora) – o seksualności księży.