Читать книгу Duchowni o duchownych - Artur Nowak - Страница 4

ROBERT SAMBORSKI

Оглавление

Były diakon

Co się stało? Byłeś już prawie księdzem.

Obrazili się na mnie. A zaczęło się od niewinnego żartu. Byliśmy już diakonami. Na ostatnim roku w seminarium diecezjalnym wykłady były dość nudne. Byli tacy profesorowie, którzy albo przychodzili na wykład, albo nie, a my niezależnie od tego musieliśmy siedzieć w sali – takie zasady. Kolega z roku, żeby zabić czas oczekiwania na wykładowcę, zaczął pisać opowiadania. Nawiązywał w nich do przywar naszych profesorów, wysoko postawionych ludzi w kurii. To były dość zabawne historyjki, choć rzeczywiście chwały tym ludziom nie przynosiły. Wciągnąłem się w to i zaczęliśmy pisać razem. Powstała antologia prześmiewczych opowiastek. Kolega zaproponował, że wydrukujemy sobie na pamiątkę po egzemplarzu w drukarni u jego znajomego. Po jakimś czasie przywiózł całą pakę tych książek. Okazało się, że nie da się po prostu wydać dwóch egzemplarzy. Zamiast dwóch była ich setka. Kolega zaczął te książki rozdawać innym seminarzystom, a nawet niektórym księżom. Opis bohaterów był na tyle czytelny, że nietrudno było się domyślić, o kogo chodzi. Przytaczaliśmy nawet mało chwalebne cytaty dostojników z naszej diecezji i inne treści „gorszące”. Na nasze nieszczęście jeden egzemplarz tej radosnej twórczości trafił do władz seminarium i wybuchła afera.

Afera? Przecież to był żart.

Nie dla nich. Zabrali się do wyjaśnienia sprawy nadzwyczaj poważnie. Biskup powołał komisję śledczą, żeby ustalić, kto to napisał. Po miesiącu analizowania tekstu wydedukowali, kto mógł być autorem. Na pierwszy ogień wezwali mojego kolegę. On przysiągł na krzyż i na Ewangelię, że nie ma nic wspólnego z tymi opowiadaniami. Natychmiast potem zadzwonił do mnie. Byłem akurat na wyjeździe. Powiedział, że sprawa się wydała, że wezwą i mnie. Prosił płaczliwym głosem, żebym go nie wydał. Co miałem zrobić? Postanowiłem, że będę go chronić. Wezwano mnie do rektoratu na przesłuchanie. Pytali o współautora, bo te historyjki były podpisane dwoma pseudonimami. Odparłem, że nie ma drugiego autora, a obydwa pseudonimy są moje. W ten sposób wziąłem wszystko na siebie i uratowałem kolegę. Został księdzem. Wyjechał potem nawet na studia do Rzymu. Nadal pełni posługę kapłańską w jednej z parafii. Ja jednak byłem już skończony.

Położyłeś głowę pod topór?

Wziąłem to na siebie. Myślałem, że jak się pokajam, jak minie trochę czasu, to mi odpuszczą. Ale nie. W seminarium nie mieli litości. Usłyszałem: „Wynoś się i radź sobie sam”. Tak na marginesie, to było na bakier z prawem kanonicznym, bo byłem już jako diakon duchownym. No ale w Kościele katolickim diecezją rządzi biskup, a nie jakieś tam prawo. To pan życia i śmierci, procedury mają znaczenie wtórne. Tkwiłem więc przez lata w zawieszeniu, bo biskup nie chciał w ogóle brać odpowiedzialności za rozwiązanie mojej sprawy.

Strasznie małostkowi ludzie. Miałeś audiencję u biskupa?

Tak. Wezwał mnie po pół roku i powiedział, że po jakimś czasie da mi święcenia, ale na razie w związku z tą aferą trzeba czekać. Cztery lata byłem w zawieszeniu. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Nie zwróciłem się do innej diecezji czy zakonu, bo wiedziałem, że to nie ma sensu. Żeby wyjść spod jurysdykcji biskupa, musiałbym mieć jego zgodę, a on nie chciał jej wydać. Uparł się. Sytuacja była absurdalna, bo wszystko odbywało się nieformalnie. To się nazywa „droga administracyjna” rozwiązywania problemów.

Matrix.

Niestety to norma. W Kościele nie ma żadnych zasad, prawo kanoniczne jest stosowane dowolnie, a o twoim losie decyduje arbitralny sąd przełożonego, czyli przede wszystkim biskupa.

Mieliśmy w seminarium osobę homoseksualną. Co pół roku odbywa się zmiana pokojów, a co za tym idzie, zmiana socjusza. Ten homoseksualista złożył swojemu nowemu współlokatorowi ofertę nawiązania relacji intymnej. Tamten się nie zgodził, ale nikomu nic nie powiedział. Po prostu odmówił. W odwecie odrzucony niedoszły kochanek schował w jego rzeczach dwieście złotych. Następnie zwrócił się do przełożonych, oskarżając współlokatora o kradzież. Zrobiono przeszukanie i oczywiście znaleziono pieniądze. Wybuchła afera. Chłopak bronił się, wskazując, że kolega z pokoju go wrabia. Przedstawił też jego niecne motywy, powiedział o propozycjach, jakie ten mu robił. Uwierzyli homoseksualiście. Wiesz dlaczego?

Nie mam pojęcia.

Jego rodzice byli ludźmi przedsiębiorczymi i co miesiąc dawali po tysiąc złotych na seminarium. To przesądziło. Kogoś musieli poświęcić i wybrali sprawiedliwego. Nie został księdzem. Z dnia na dzień musiał odejść. Widziałem go później. Wciąż nie mógł tego zapomnieć. Zniszczyli go, bo jego rodzice byli biedni. A tamten oczywiście jest księdzem. Ma się dobrze. Tak to w Kościele katolickim działa.

Jak wspominasz studia, ich poziom?

Królowała oczywiście teologia. To trochę inny świat. Przez te sześć lat zrozumiałem, że teologia nie jest nauką, a wszystkie te wiadomości to wzięte znikąd poglądy tych czy innych autorytetów. Nie ma wiedzy obiektywnej, każdy mówi, co mu się podoba, byle miał już jakieś uznanie. Sporo tekstów teologicznych to bezsensowny bełkot. Oczywiście były też, choć rzadko, jakieś elementy „praktyczne”. Na przykład o diable. Mówiono nam, że będziemy pokoleniem księży egzorcystów. Że zalewa nas import zła z zepsutej Europy. Że za tym zepsuciem podąży nawała islamu. Słuchaliśmy mnóstwo bredni o zagrożeniach duchowych. Tak na marginesie, po aferze z naszymi opowiadaniami rektor zebrał kleryków i świeckich z uczelni teologicznej i powiedział o mnie, że szatan we własnej osobie wstąpił do seminarium.

Kościół ma ostatnio obsesję na punkcie diabła.

Mam znajomego teologa, doktoranta. Mówił mi, że duchowni na poziomie, którzy mają jako tako otwarty umysł, twierdzą, że to bzdury. Chcieliby, żeby Kościół się wycofał ze straszenia diabłem. Ale problem w tym, że na diabła zrobiła się niesamowita koniunktura. Miesięczniki o diable, rekolekcje charyzmatyczne, plakaty ostrzegające przed noszeniem tych czy innych symboli i tak dalej. To jest element retoryki, że świat zachodni to piekło, że zaraz będziemy tu mieli wysyp homoseksualistów, adopcję dzieci przez pary gejowskie i eutanazję. Ludzie zresztą lubią brednie o diable, jakoś to ich ekscytuje. Ten przekaz się zbyt mocno przyjął. I co oni mają teraz powiedzieć? Że to jednak nie tak, że Kościół tak nie uważa, wycofać się? Więc nadal się gada i będzie się gadać o szatańskim Halloween i że przez Harry’ego Pottera dziecko zacznie służyć diabłu.

To jest też dowód na to, że całe te studia były nic niewarte. W matematyce osiem razy osiem zawsze będzie się równało sześćdziesiąt cztery, niezależnie od tego, co się komu podoba i czy to akurat teraz jest w modzie. A w teologii na odwrót. Wszystko jest płynne, niejasne, pełno jest bełkotu o niczym. Bo przecież jeśli uznany teolog powie, że jest tak czy tak, to nie ma sposobu, żeby to sprawdzić. Wszyscy przytakują, robią uczone miny i mówią: „Ooo, jak on pięknie powiedział”.

A może w trakcie studiów poruszano problem seksualności? Przecież do seminarium przychodzą młokosy. Hormony buzują.

To ciekawe pytanie. Ja przez sześć lat studiów ani razu nie usłyszałem, żeby ktoś jasno wyłożył, co to jest celibat. Nigdy nikt się słowem nie zająknął. Pierwszy i ostatni raz była o tym mowa, kiedy składałem śluby związane z przyjęciem święceń. To wyglądało tak, że w przeddzień święceń diakonatu w gronie zamkniętym składaliśmy przyrzeczenia. Dostaliśmy takie kartki formatu A4 z trzema akapitami. Pierwszy, najobszerniejszy, mówił o doktrynie wiary, trzeci dość szeroko o posłuszeństwie biskupowi. A drugi to było jedno zdanie: „Uświadamiam sobie, czego wymaga ode mnie prawo celibatu, które z pomocą Bożą postanawiam zachować do końca życia”. I koniec. W Kościele zasadnicze znaczenie ma posłuszeństwo, a nie celibat.

A może jakiś psycholog o tym mówił?

O czystości nie było rozmów. W trakcie spowiedzi u ojców duchownych wychodziły takie rzeczy. Jak się kleryk zaspokajał sam albo korzystając z pornografii, to nie było problemu. Rozgrzeszano i nie pytano o nic więcej.

Kilkakrotnie jednak stawiano sprawę jasno: jeżeli kleryk przed seminarium lub w trakcie studiów odbył stosunek seksualny, to nie ma prawa przyjąć święceń. Jeden kolega, kilka lat ode mnie młodszy, był już po inicjacji z kobietą jeszcze w szkole średniej i miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Przyszedł do mnie i radził się, co ma robić. To charakterystyczne, że on nie poszedł z tym do ojca duchownego, ale do mnie. To było ryzykowne, bo przecież mogłem go wsypać. Ale jednak zdecydował się komuś zaufać, chciał być uczciwy. Powiedziałem mu: jeśli cię to dręczy, to powiedz im o tym. Jesteś na początku. Po co masz się katować i to zatajać, jak cię wywalą, zaczniesz życie od nowa, nie marnuj czasu. No i on poszedł i powiedział o tym ojcu duchownego. Co usłyszał? „Pakuj się”.

Seminarium uczy kłamstwa?

Tak. Seminarium to chyba najgorszy czas w życiu kapłanów. Tak mówią księża, którzy jakoś to przeszli. To jest totalne zastraszenie. Pamiętam, że już na początku, jak zjawiliśmy się całym rocznikiem na sali wykładowej, oznajmili nam, że może mamy jakąś wizję swojego powołania, ale mamy o tym zapomnieć. Bo nawet jeśli nam się wydaje, że sam Pan Bóg nas powołał, to o tym, czy powołanie jest prawdziwe, zdecydują przełożeni. Zapadło mi w pamięci kilka cytatów z wykładów. Jeden z nich jest taki: „Kiedy biskup przemawia, nawet Chrystus musi milczeć”.

Mocne.

Raczej norma. Przyszedłem do seminarium jako osoba wierząca, ale to nie miało znaczenia. Miałem być posłuszny i tylko to się liczyło. Poza tym wszystko mogło się przełożonemu nie spodobać. Miałem najlepsze oceny na roku. Po czterech semestrach zaprosił mnie rektor i kazał mi się zastanowić, czy nie jestem pyszny.

Czy to prawda, że seminarium uczy donosicielstwa?

Tego się wymaga. Mieliśmy tak zwane konferencje ascetyczne. Odbywały się w piątki. Któryś z ojców duchownych głosił je dla całego seminarium. Mówił, że jeśli twój współbrat nie zgasił światła po dwudziestej drugiej, a ty go nie upomniałeś, jesteś wspólnikiem grzechu. Naruszenia regulaminu i zachowania gorszące trzeba było zgłaszać. Tłumaczono nam, że to nie donosicielstwo, ale wyraz miłości bliźniego i troski o brata. Donos to świństwo, ale w takich przypadkach to jest świństwo w interesie Kościoła. Mówiono nam, że polskie seminaria są ostoją normalności, Polonia semper fidelis, bo u nas jest dyscyplina. Przełożeni narzekali, że formacja w zachodnich seminariach jest źle prowadzona, bo tam się na wiele pozwala. Ale nie widzą, że polskie seminaria to tak naprawdę wylęgarnia patologii.

Co masz na myśli?

Seminarium jest trochę jak jednostka wojskowa: są rozkazy, dyscyplina, regulamin, przełożeni, zamknięcie. Tyle że żołnierz na przepustce może sobie robić, co chce, może nawet pójść do domu publicznego, a nad klerykami nawet poza seminarium jest nadzór. A to wszystko podlane jest sosem religijnego prania mózgu. I jakie są skutki? Poznałem pewnego proboszcza, u którego byłem na praktyce. Na tej parafii kręcili się chłopcy, już pełnoletni. Pomagali nam jako kościelni, pracownicy gospodarczy. Ksiądz chętnie się takimi otaczał. Kiedyś chciałem skorzystać z internetu, bo nie miałem tam swojego komputera. Pożyczyłem więc laptopa od proboszcza i wszedłem na Facebooka. Otworzyłem listę swoich znajomych. Proboszcz akurat przechodził i spojrzał na ekran. Wyrwał mi z ręki mysz, kliknął na profil jednego ze znajomych. Westchnął, wpatrując się w zdjęcie: „Ale ładny chłopiec”. Przypuszczam jednak, że to był taki typ, który zatrzymywał się na patrzeniu i na nic konkretnego w stosunku do młodych chłopców sobie nie pozwalał.

Nie jestem psychologiem, ale moim zdaniem na dziesięciu księży pedofilów ośmiu przed seminarium było normalnych. Większość z nich to zresztą efebofile. Możliwe, że to zgrupowanie mężczyzn w jednym miejscu tak działa. W seminarium niby są kobiety, ale pozostają w cieniu. Zakonnice i kucharki. Zakonnice mają w sobie zabitą kobiecość, a kucharki to starsze osoby. Kleryk nie może się do nich źle odnosić. Tego się pilnuje. A te kobiety muszą znać swoje miejsce – w klasztorze, w kuchni. Ten szacunek to fasada.

Księża w swoim towarzystwie nie przeklinają. Przez całe seminarium nie słyszałem wulgaryzmów. Jeśli miałbym coś zarzucić filmowi Kler, to chyba to, że rzucanie mięsem przez księży nie jest prawdziwe. Oni się boją przy sobie przeklinać, bo jeden mógłby to zaraz wykorzystać przeciwko drugiemu. Księża nie mogą mieć do siebie zaufania, bo nad wszystkim stoi złowrogi cień absolutnej władzy biskupiej. Pokusa, żeby wykorzystać jakąś słabość drugiego, donieść o tym i owym, żeby się wkupić w łaski, jest ogromna. Często przyjaciel zdradza przyjaciela, donosi na niego ze strachu, że jak tego nie zrobi, to zrobi to ktoś inny i wmiesza w sprawę też jego.

Ciągłe napięcie.

Tak. No i brak otwartości. Musisz nauczyć się tak funkcjonować, zabić w sobie to, co myślisz, dostosować się, maskować. Miałem problemy z powodu moich kazań. Były ponoć zbyt odważne. A w Kościele masz być mierny. Odtwarzać to, co usłyszałeś. Jeśli już pozwalasz sobie na jakieś nowatorstwo, to musisz się liczyć z konsekwencjami. Stąd w środowisku księży panuje wszechobecny strach i podejrzliwość. Był u nas kleryk, bardzo zdolny. W trakcie studiów zaraził się HIV przez kontakt z krwią chorego. Poszedł do spowiedzi, wziął komunię i się powiesił. On był pewien, że nikt mu nie uwierzy.

Jak po odejściu wyglądały twoje relacje z kolegami z seminarium?

Minęło już tyle lat, a nikt się nie odezwał. Panuje przekonanie, że kontakt z takim jak ja może być zaraźliwy.

Masz jakieś dobre wspomnienia?

Jasne. Pozytywnie wspominam drugi rok. Jak miał dyżur w miarę normalny przełożony, to kupowaliśmy alkohol i robiliśmy nasiadówki. Jeden wicerektor nigdy nas nie sprawdzał, nie robił obchodów. Koledzy zbierali się. Popijaliśmy, to były normalne rozmowy, szczere. Kilku kolegów rok potem niestety wyrzucono. Jednego oskarżono o kradzież dwustu złotych z kasy kurii. To bzdura. Szukano pretekstu, bo przecież nie mieliśmy z seminarium dostępu do kurii. Było wejście, ale oddzielone kratownicą. Każdy pretekst jest dobry. Drugi musiał odejść, bo go nakryli, że podobno szedł po mieście z dziewczyną za rękę.

Co robiłeś, kiedy czekałeś na decyzję biskupa?

Byłem w rodzinnej parafii. Chodziłem tam na mszę. Potrzebowałem środków, nie miałem za co żyć. Potem, jak już szukałem pracy „w cywilu”, nauczyłem się, że mówienie, że jestem teologiem, nie pomaga. Poprzestawałem więc na tym, że skończyłem szkołę średnią. Byłem ogrodnikiem, stolarzem, potem pracowałem w fabryce. Po czterech latach biskup powiedział mi, że jedyne, co ode mnie przyjmie do wiadomości, to zrzeczenie się święceń. Dostałem ultimatum: albo odejdę, albo zrobią mi postępowanie administracyjne w Watykanie dotyczące wydalenia. I wtedy odszedłem do Kościoła ewangelickiego. Zrozumiałem, że w Kościele katolickim nie mam już nic do szukania.

Założysz rodzinę?

To niemożliwe. Po tym, co przeszedłem, nie mam do ludzi zaufania i nie mógłbym z kimkolwiek dzielić swojego życia. Jeśli coś czuję, to obrzydzenie do ludzkiego ciała. Tuż po odejściu z Kościoła przeżyłem poważne załamanie. Nie potrafiłem się odnaleźć, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zrozumiałem, że nie mam żadnych perspektyw, mam trzydzieści lat, brak doświadczenia w jakimkolwiek opłacalnym zawodzie, brak jakiegokolwiek celu w życiu. Postanowiłem, że pójdę do lasu, położę się i będę czekać na śmierć. Ale spotkałem wilka. Spojrzał mi w oczy i tym uratował mi życie. To trwało ułamek sekundy, ale zmieniło wszystko. Zrozumiałem, że nie ma duchowego Boga. Bóg jest w przyrodzie, Bóg to Wszechświat. To mnie zahipnotyzowało. Poczułem, że spotkałem istotę, która wie o mnie więcej niż ja sam o sobie. Teraz prowadzę szczęśliwe, zupełnie inne życie. Chcę studiować biologię. Założyłem też stronę internetową, wziąłem psa ze schroniska. Jestem dzisiaj szczęśliwy i wiem, czego chcę w życiu. Chciałbym, żeby to, co przeżyłem, nie poszło na marne, ale było ostrzeżeniem. Jeśli miałbym coś powiedzieć maturzystom, którzy rozważają pójście do seminarium, to tylko jedno: nie idźcie tam.

ROBERT SAMBORSKI


W latach 2003–2009 studiował w Wyższym Seminarium Duchownym w Legnicy. Otrzymał tytuł magistra teologii i święcenia diakonatu w roku 2008. Obecnie mieszka w Jeleniej Górze i pracuje jako kontroler jakości. Od 2014 roku jest członkiem Kościoła ewangelicko-augsburskiego. W parafii ewangelickiej w Jeleniej Górze prowadzi chór parafialny. Przygotowuje się do studiowania biologii. Z przekonania panteista, kocha Przyrodę i zwierzęta. Mieszka z cudownym malamutem Baronem adoptowanym z fundacji Północniaki w Jeleniej Górze. Prowadzi stronę internetową templeofwolf.eu, na której publikuje artykuły o biologii, panteizmie, wilkach i religii naturalnej.

Duchowni o duchownych

Подняться наверх