Читать книгу Ćmy - Barbara Gordon - Страница 6
1.
ОглавлениеWycinek z pisma „Świat Ekranu’’: ilustrowany barwnymi zdjęciami reportaż dziennikarza Romualda Dudki z cyklu: „Twórcze plany naszych filmowców”. Na marginesie wycinka dopisano długopisem: MIEJSCE ZBRODNI.
Dziennikarz pisze:
»Zorganizowanie spotkania ze Sławomirem Barsem nie należy bynajmniej do rzeczy łatwych. Trudno się temu dziwić. Twórca tej miary, któremu nasza kinematografia zawdzięcza niejeden światowy sukces, nie jest panem własnych dni i godzin. A jednak muszę przeprowadzić z nim wywiad. Miliony ludzi w Polsce — a także zapewne i na świecie — zapytują niecierpliwie: co nowego tworzy nasz czarodziej srebrnego ekranu? Jaką niespodzianką nas uraczy? Czym zaniepokoi nasz intelekt i pobudzi go do intensywnego wysiłku? Miliony widzów czekają z biciem serca na nowe dzieło Sławomira Barsa. Pragną dreszczu zaskoczenia w naszym świecie, zunifikowanym i przesyconym technicystyczną automatyzacją cywilizacji...
Pytam o mistrza w Zespole Realizatorów Filmowych „Wir”. Niestety, nie ma go. Sekretarka wyjaśnia mi, iż kierownik artystyczny „Wiru”, pan Bars, znajduje się chyba w wytwórni. Ale w wytwórni też go nie ma. Podobno „kręci w plenerze”. Czekam kilka dni. I oto nareszcie dobra wiadomość: Sławomir Bars gotów jest przyjąć wysłannika pisma „Świat Ekranu” w swojej podwarszawskiej willi, gdzie w ciszy i odosobnieniu tworzy zarysy koncepcji nowego dzieła.
Wysiadam z kolejki, mijam lasek jeden i drugi, jak to podwarszawskie laski — przerzedzone i zaśmiecone, poprzetykane gdzieniegdzie jednorodzinnymi domkami — i oto nagle na tle tej tuzinkowej szarzyzny wyrasta przed moimi oczami widok jak z bajki. Bungalow — cudo w zaczarowanym ogrodzie. To nieomylny smak gospodarza zestroił w całość harmonię natury i twór ludzkich rąk. Ciemnobłękitna zieleń świerków kontrastuje z lekko kremową bielą bloków piaskowca, z których zbudowano dom. Potrzeba było usilnych starań ogrodnika, aby otoczenie domu sprawiało wrażenie uroczego, dziewiczego zakątka boru. Wśród bujnych kęp paproci błękitnieją łany leśnych dzwonków. Tu — zagonek borówek, ówdzie — czarnych jagód i gąszcz jeżyn. Miałbym ochotę zerwać pięknego borowika połyskującego ciepłym brązem wśród mchu, lecz pan domu czyni ostrzegawczy gest. Nie wolno tu niczego ruszać. Tak ma być: jak gdyby nie stąpnęła tu nigdy ludzka noga...
Ale łąką, spływającą łagodnie po zboczu niewysokiego pagórka, wśród trawy wysokiej po pas, wśród rumianków i maków można dojść do luksusowego basenu kąpielowego, wykładanego błękitnymi kafelkami. Na trampolinie smukła postać przygotowuje się do skoku. Sławomir Bars pozdrawia ją skinieniem dłoni i zachętą. I oto za chwilę zgrabna kobieca sylwetka łagodnym, pięknym łukiem przecina powietrze i niknie pod wodą. Nie pomyli się nikt, kto poświęca choć trochę uwagi naszej rodzimej kinematografii. Tak: to małżonka Sławomira Barsa, Bożena Norska, która stworzyła niezapomniane kreacje w takich wybitnych filmach, jak „Zawracanie nocy”, „Balbina się budzi”, „Donikąd” i „Droga we mgle”.
Sławomir Bars zaprasza mnie do wnętrza domostwa. W obszernym salonie, spełniającym zarazem rolę jadalni, utrzymanym w stylu południowoamerykańskim wypijamy na stojąco po czareczce prawdziwej herba mate. Pytam mistrza, czy to jest jego ulubiony napój i czy nie ma kłopotów z zaopatrywaniem się w ten egzotyczny smakołyk.
— Ja osobiście najchętniej pijam jaśminową herbatę. A tego przywieźliśmy trochę na próbę z Kostaryki. Właśnie stamtąd wróciliśmy z żoną. Reprezentowaliśmy tam naszą kinematografię na Pierwszym Festiwalu Filmowym w Limonie.
Z szacunkiem skłaniam głowę — bez komentarza. Cała nasza prasa pisała o wielkim sukcesie, jaki odniósł w Limonie nasz film „Ich dwoje i nic”. Wprawdzie pod naciskiem zachodnich producentów filmowych nagrodę „Złotej Cytryny” przyznano „Negatywowi” Antonioniego, ale twórca filmu „Ich dwoje i nic”, Sławomir Bars, w jednej osobie jego scenarzysta i reżyser, wyróżniony został niezwykle cenioną w kołach filmowych nagrodą specjalną Stowarzyszenia Recenzentów Filmów Niekasowych. Bożena Norska za tytułową rolę w tym filmie otrzymała „Srebrne Lusterko”, którym fryzjerzy miasta Limon mają zamiar każdorazowo nagradzać najoryginalniej uczesaną na festiwalu aktorkę.
— Czy oprócz państwa jeszcze ktoś z Polski uczestniczył w tym ambitnym nowym festiwalu? — pytam z zaciekawieniem.
Sławomir Bars rozkłada ręce:
— Niestety, mogliśmy pojechać tylko my dwoje. Pan rozumie: dewizy...
Przechadzamy się wolnym krokiem po siedzibie państwa Barsów. Salon-jadalnia, o którym już wspomniałem, stanowi środek oryginalnej budowli. Szerokie oszklone drzwi prowadzą z tego pokoju prosto do ogrodu przez taras, który obiega dookoła cały budynek. Nie ma tu nigdzie zbędnych korytarzy i sionek. Z salonu-jadalni oprócz wyjścia na taras troje drzwi wiedzie w różnych kierunkach. Jedne drzwi poprzez fragment tarasu, urządzony na podobieństwo przedpokoju, gdzie można zrzucić płaszcz na szeroką ławę przykrytą afgańskim kilimem, prowadzą do alei, na której końcu znajduje się brama wjazdowa oraz furtka na ulicę. Drugie drzwi z salonu — gdy otwarte — ukazują olbrzymią, supernowocześnie zorganizowaną kuchnię. Krząta się tu gospodyni, pani Katarzyna, przygotowująca posiłki pod kierunkiem pana domu, słynącego z kulinarnych talentów i smakosza, jakich już niewielu w Polsce — kraju barów mlecznych i samoobsługowych zakładów zbiorowego żywienia. Drzwi trzecie albo gdy kto woli — czwarte, przeciwległe do kuchennych, otwierają przed nami świat jak z bajki; to prawdziwa feeria kolorów. Staję zdumiony. Czyżbym się znalazł nagle w pracowni uczonego, przyrodnika?
Sławomir Bars uśmiecha się pobłażliwie. Jest wyrozumiały dla przeciętnego śmiertelnika, którego zaskakuje głębia i wielostronność osobowości wielkiego twórcy.
— Niektórym się zdaje — mówi półgłosem, w zamyśleniu, jak gdyby tylko do siebie — że warsztat reżysera to tylko kamera filmowa, umiejętność wyszukania tematu i zdolność kierowania aktorami według powziętego zamysłu. Tak nie jest. Tak można pracować tylko nad filmem tuzinkowym, przeznaczonym dla błahej rozrywki masowego widza. Ale jeżeli twórca filmu traktuje poważnie swoje powołanie, jeżeli tworzenie w tej dziedzinie wypływa z jego najgłębszej potrzeby wewnętrznej, musi szlifować stale swój intelekt, gromadzić przeżycia, wzbogacać swoje odczucie świata. Oczywiście we właściwy dla siebie sposób, dla innych czasem dziwaczny albo niezrozumiały. Trzeba szeroko żyć, nie skąpiąc sobie niczego, co czyni życie barwnym. A potem można stanąć oko w oko z każdym problemem i z tego swojego dystansu popatrzeć z góry albo z boku, obiektywnie, na rzecz, którą zamierzamy zużytkować jako tworzywo.
— Tak jak my w tej chwili patrzymy na te piękne motyle — wtrąciłem nieśmiało, gdy Sławomir Bars zamilkł.
— Może właśnie tak — uśmiechnął się zagadkowo.
Znajdowaliśmy się w pokoju, w którym nie było prawie mebli w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Jasnokremowe ściany od góry do dołu zawieszone były oszklonymi gablotkami, a pod szkłem, jak gdyby na dnie płytkiej przezroczystej wody, przypięte do dna ostrymi szpileczkami, barwiły się wszystkimi kolorami tęczy niezliczone motyle. Na środku pokoju umieszczono także gabloty, tym razem stojące, również oszklone i również zapełnione motylimi eksponatami. Olbrzymie okno zajmowało całą szerokość ściany, światło i słońce dodawały blasku atłasowym i aksamitnym skrzydłom owadów, które wydawały się żywe i trzepoczące, chociaż były martwe i nieruchome w swoich szklanych trumienkach.
— Zbieranie motyli to moje hobby — dodał Sławomir Bars. — Traktuję to zresztą naukowo i bardzo serio, jak pan widzi.
Podeszliśmy do szerokiego parapetu okna. W skrzynkach, skrzyneczkach i słoikach umieszczono tu całe laboratorium, niezbędne przy tego rodzaju pracy. Nie znam się na tym, więc trudno mi było pytać o szczegóły. Pochyliłem się tylko nad leżącą na parapecie gablotą, z której na chwilę usunięto szkło, widocznie po to, by przegrupować w niej bądź też uzupełnić kolekcję.
— Największe motyle świata — wyjaśnił gospodarz — i chyba najpiękniejsze. Amerykańska ćma gigant, Erebius agrippina Thysania, rozpiętość skrzydeł 27 centymetrów. Ten egzemplarz zielonkowobłękitny to niezwykle rzadki Machaon Maaka, czyli Papilio bianor maacki z ussuryjskiej tajgi. Ten okaz, zielono-czarno-różowawy z potrójnymi wypustkami na końcu skrzydeł, to madagaskarska Urania. To znów trupia główka, Acherontia atropos, widzi pan pośrodku odwłoka wyraźny kształt ludzkiej czaszki. Nazywa się groźnie, prawda? Trupia główka, jedyna spośród motyli nocnych i dziennych, wydaje słynny „krzyk”.
— Krzyk? — zdziwiłem się. Nie przyszło mi nigdy do głowy, że motyle albo ćmy mogą krzyczeć. Mówi się wszak o „bezszelestnym locie” tych bezgłośnych stworzeń.
— Właśnie. Wydaje ostry, skrzypiący, świszczący dźwięk, wypychając z przewodu pokarmowego strumień powietrza.
— A to nowa zdobycz? — spytałem, wskazując na piękny okaz, przygotowany do umieszczenia w gablocie, na razie spoczywający osobno na podkładce z ligniny. Na ciemnobrązowym tle odcinały się jaskrawo na górnych skrzydłach dwa pasy błękitne, na dolnych pomarańczowe.
— Przywiozłem sobie teraz z Ameryki. Nimfalida południowoamerykańska, czyli Nessaka Obrinus.
— Ładna — pochwaliłem.
Sławomir Bars uniósł lekko brwi ku górze. Dziwił się, iż użyłem tak niewłaściwego określenia.
— W kolekcji — pouczył mnie wyrozumiale — nie jest ważne, żeby okazy były „ładne”, jak pan powiedział. Ja na przykład najbardziej lubię przypatrywać się takim niewielkim, szarobrunatnym ćmom. — Przystanął nad jedną z gablot. — Proszę spojrzeć na te dyskretne złociste prążki rozmieszczone w poprzek skrzydełek. Albo ten okaz: wzór na skrzydłach przypomina słoje drzewa. To jest prawdziwe piękno. Subtelne, wyrafinowane, powściągliwe.
— Reguła, którą pan stosuje w swoich dziełach filmowych — podpowiedziałem, pragnąc skierować naszą rozmowę na tor zarówno bezpieczniejszy dla mnie, jak i bardziej pożądany.
Wydawało mi się, że Sławomir Bars uśmiechnął się z satysfakcją. Porównanie to widocznie sprawiło mu przyjemność. Wyszliśmy z pracowni, zajrzeliśmy jeszcze tylko na moment na pierwsze piętro, gdzie mieściły się łazienka i dwie sypialnie — jedna urządzona w stylu rokoko, pani Bożeny, i druga, Sławomira Barsa, utrzymana w surowym stylu średniowiecznej rycerskiej komnaty — i oto znów znaleźliśmy się w obszernym środkowym pokoju, pełnym egzotycznych roślin, murzyńskich masek i totemów, meksykańskich rzeźb, indiańskich tkanin, garnków i plecionek.
Milczał. Czekał, żebym ja zadał to pytanie.
Odważyłem się nie bez tremy:
— Co pan teraz tworzy?
Sławomir Bars zdjął okulary, przetarł oczy ruchem znamionującym znużenie i przez chwilę wzrok jego wędrował po zieleni łąki, przetykanej makami i rumiankami, zanim mi odpowiedział:
— Noszę się teraz z zamiarem przełożenia na język filmowy naszego największego arcydzieła, a mianowicie „Pana Tadeusza”. Powstają już pewne zarysy podstawowej koncepcji ekranizacji naszej epopei narodowej. Ale na szczegóły jeszcze za wcześnie.
— Rozumiem — skłoniłem głowę z szacunkiem — ten trud wymaga ogromnego skupienia i napięcia twórczego. Ostatni zajazd szlachecki! Wielkie sceny zbiorowe! Polowanie, grzybobranie! Powitanie wojsk napoleońskich! Stroje, charaktery, rozmach!
— Nie, nie — zaprzeczył mi łagodnie, lecz stanowczo. — Nie tak powinniśmy dziś odczytywać to wielkie dzieło, jeżeli chcemy je zbliżyć do dzisiejszego widza. Zrywam maskę sielanki z „Pana Tadeusza”. Wydobywam i ujawniam istotne konflikty. Konflikt władzy. Konflikt prowincjonalizmu z duchem epoki, niosącym powiewy z szerokiego świata. Moim zdaniem głównym bohaterem jest Hrabia. On czuje zagrożenie ginącego świata, on wie, jak samotna jest jednostka w obliczu zagłady, postawiona w sytuacji ostatecznej. Poza tym jego zafascynowanie trzynastoletnią Zosią jest o wiele bardziej frapujące aniżeli nieskomplikowana młodzieńcza miłość Tadeusza. Para Tadeusz—Zosia to ukłon Mickiewicza w stronę konwenansu epoki. Ale zainteresowanie Hrabiego to wątek z naszych czasów. To cały Nabokov! To kompleks Lolitki... Dojrzały, doświadczony mężczyzna i kobieta-dziecko.
Poczułem się oszołomiony tą wizją:
— A więc będzie to film filozoficzno-psychologiczny? Kameralny?
— Jak najbardziej. Dużo zbliżeń, sceny zbiorowe przedzielać będą tylko poszczególne sekwencje.
— Końcowy polonez...
— O tak, ale potraktowany zupełnie inaczej. Z wydobyciem dziejowego podtekstu. Wszak przeczucie klęski napoleońskiej jest niezwykle intensywne w „Panu Tadeuszu”. Wyobrażam więc sobie scenę końcową w takim mniej więcej ujęciu: w takt poloneza barwny wąż tancerzy odświętnie ustrojonych wyrusza ze staropolskiego dworku przez park w piękny letni dzień i wije się przez pola, na których dojrzewa zboże. Nadlatuje wichura, strąca liście z drzew, kładzie pokotem łany, zdziera z tańczących piękne stroje, plącze długie włosy kobiet. Szyk tancerzy miesza się, każdy na własną rękę szuka ratunku i osłony. Zaczyna padać śnieg, coraz gęściejszy. Wśród śnieżnej kurzawy, która przysypuje tancerzy, majaczą sanie zaprzęgnięte w białe konie. Zaprząg obojętnie mija tancerzy, usiłujących daremnie wydostać się z zasp. To Napoleon rozwiewa polskie sny o wolności. Z zawiei zaczynają ku nam wychodzić w takt poloneza niedobitki napoleońskiej armii, w łachmanach poplamionych krwią. Wśród nich Tadeusz z ręką na temblaku, podpiera się kijem, kuleje, nogi ma prawie bose, owinięte w szmaty. Wlecze się w stronę wiejskiego cmentarzyka, pod którego murem stoi Hrabia z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Długo i wymownie patrzą sobie w oczy. Mgła. Wśród krzyży cmentarza błąka się postać kobieca w żałobie. Nie wiemy, czy to Zosia, czy Telimena nad grobem Zosi. Wszystko przesłania śnieżna zamieć. Na podkładzie muzycznym poloneza, granego coraz bardziej nieskładnie, nierytmicznie, wreszcie już zupełnie fałszywie.
— To wspaniała wizja — powiedziałem. — Nasz wieszcz chyba w najśmielszych swoich rojeniach nie przeczuł, że ktoś tak może odczytać jego tekst.
Sławomirowi Barsowi widocznie spodobało się moje zrozumienie dla jego koncepcji, gdyż zwierzył mi się z czymś, co może niewątpliwie zaciekawić naszych czytelników:
— Zastanawiałem się, czy tej ostatniej sceny, tego ujęcia nie rozegrać w scenerii wysypiska śmieci. Śmietnik na trwałe wszedł do skarbca naszego słownictwa filmowego. To znakomite, proste a wymowne upostaciowanie, lapidarne i dramatyczne zobrazowanie zagubionych, polskich ludzkich losów. Ale do epoki napoleońskiej lepiej chyba pasuje zadymka.
Tym ostatnim słowom Sławomira Barsa przysłuchiwała się z uwagą małżonka, pani Bożena. Stała w drzwiach balkonowych, już po kąpieli, otulona w miękki, uszyty z puszystego materiału, popielatozłocisty płaszcz. Odcinały się od niego długie, lśniąco czarne, gładko na twarz sczesane włosy i jasnoniebieskie oczy. Na rękach trzymała pięknego kota. Był to syjamski kot o jasnoniebieskich oczach, czarnej mordce i sierści płowej, koloru mlecznej kawy.
Chciałem go pogłaskać, bo bardzo lubię koty. Ale pani domu cofnęła się o krok, a pan domu przestrzegł mnie:
— Yogi to dzikus. Nie lubi obcych. Może pana bardzo boleśnie podrapać.
Odjechałem, żegnany uprzejmie przez nasze sławne filmowe małżeństwo. W imieniu czytelników naszego pisma podziękowałem bardzo serdecznie za udzielony mi czas i tak interesujące informacje. Cała Polska z niecierpliwością oczekiwać będzie teraz chwili, kiedy ukaże się w prasie naszej zapowiedź: Już dziś premiera — Nowy polski super-gigant — Barwna panorama — Epopea narodowa „Pan Tadeusz” — Według Adama Mickiewicza scenariusz: Sławomir Bars — Reżyseria: Sławomir Bars — W rolach głównych Bożena Norska i Michał Prot...«
*
Po przeczytaniu reportażu Romualda Dudki jeszcze raz dokładniej przyjrzałam się rozmieszczonym w tekście zdjęciom. Nie odpowiadał mi styl mojego kolegi dziennikarza, ale przyznać trzeba, że opisy jego okazały się dokładne. Oto zdjęcie tytułowe na okładce pisma, zapowiadające wywiad ze znakomitym reżyserem i jego żoną, równie znakomitą aktorką: dwie pary lekko skośnych, bladoniebieskich oczu, oczy kobiety i oczy kota. Yogi także doczekał się apoteozy. Co to jednak znaczy być własnością sławnych ludzi! I jakie to zgrane: ciemne futerko kociego łebka i smolista grzywa kobiecej główki, płowa kocia sierść i tej samej barwy kąpielowy płaszcz naszej gwiazdy!
Drugie zdjęcie, już obok wywiadu, pokazuje Sławomira Barsa na tle jego posiadłości w Dzieżmoli. Widzimy na nim wysoką, barczystą, nieco przygarbioną sylwetkę w spłowiałych, podniszczonych dżinsach i niedbale rozpiętej zamszowej kurtce. Nieodłączna fajka, zaciśnięta w dłoni o krótkich, grubych palcach, uzupełnia ten portret. W tle — sławetna łąka z makami i rumiankami.
Trzecie zdjęcie stanowi majstersztyk zręczności fotografa: obejmuje zarówno ów afrykańsko-meksykańskoindiański salon z widokiem na taras i ogród, jak i fragmenty dwóch bocznych pomieszczeń — na lewo gabinetu z motylami i na prawo kuchni podobniejszej do pracowni fizyka-atomisty niż do miejsca, gdzie sieka się kotlety.
To tu, w tym salonie popełniono zbrodnię.