Читать книгу Dworzec Śródmieście - Bartek Biedrzycki - Страница 11

Grona gniewu

Оглавление

Czerwiec, rok 2015

Mają rozmach, skurwysyny – przyznał kilkanaście minut wcześniej generał, patrząc na pulsującą plamę na mapie świata. To było zaraz po tym, jak zatrzasnęły się grodzie na powierzchni, zamknęły się maskujące kratownice, pokryte ziemią i porośnięte krzakami. Chwilę wcześniej specjalna baza NATO-Wschód P-1138, należąca do awaryjnej sieci operacyjnej Paktu Północnoatlantyckiego, przeszła w stan pełnego alarmu bojowego. Nadszedł moment, w którym stało się to, na co czekała jej obsada, doszło do zdarzenia, na którego ewentualność została przygotowana. Świat ogarnęła globalna wojna termonuklearna i nie pozostało już nic innego, jak tylko się modlić.

I czekać.

Na co? Tego nie wiedział nikt. Sztab tajnego kompleksu wojskowego, zlokalizowanego chytrze tuż pod ruinami niedokończonej, porzuconej, a następnie bezlitośnie rozszabrowanej zimnowojennej instalacji zwanej Atomową Kwaterą Dowodzenia, stanowili ludzie zaprawieni w służbie. Odpowiednio cwani, zblazowani, wystarczająco cyniczni, lecz niepozbawieni jeszcze hamulców ani pędu do kariery, co pozwalało im piąć się po szczeblach służbowej drabiny.

Kiedy kilka lat wcześniej nasiliły się niepokoje na Bliskim Wschodzie, a szumny amerykański projekt, nazywany dla niepoznaki „Wojną z terrorem”, okazał się żenującym niewypałem, stało się jasne, że coś musi w końcu trzasnąć. Oczywiście arogancja i buta USA nie były tu jedynymi winnymi. Nikt nie mógł podejrzewać, że nieudana operacja, w której wyniku kilka krajów zostanie wyzwolonych do gołej ziemi, a następnie zaoranych czołgami, okaże się czymś więcej niż klapą na miarę porażki w Indochinach. W przeciwieństwie jednak do Azjatów, którzy być może z racji wyznawanej filozofii, a może powodowanej historią mądrości ograniczyli się do wygnania najeźdźców ze swoich terenów i wzajemnego skakania sobie do oczu, świat arabski ogłosił dżihad. Tym razem prawdziwy, uogólniony dżihad z Wielkim Szejtanem i resztą świata. Wyszkoleni przez CIA, GRU i wojska specjalne, wyposażeni przez Departament Obrony i Ministerstwo Wojny, zaprawieni w bojach z żołnierzami spod flag czerwonych, pasiastych i innych, bojownicy zeszli z gór, wyszli z jaskiń i postanowili udowodnić, że nie będzie nikt pluł im pod nogi.

Świat jednak zachował spokój, bo w końcu to byli tylko terroryści, a wojna toczyła się hen, gdzieś tam, daleko. Na drugim końcu świata. Kiedy jednak wybuchła afera z Krymem, kiedy rozpoczęły się walki w Donbasie, chociaż szerokie masy społeczeństwa potrafiły tylko bezmyślnie dziwić się w mediach i w internecie temu, na jak wiele i jak wymyślnych sposobów ludzie potrafią się masowo zabijać – wojskowi pojęli, że oto czas szukać nor. Kto mógł instalował się dzięki układom, szczęściu i sprytowi w jednostkach, które miały szansę ocaleć. P-1138 należała do tych, dla których szansa ta była najwyższa.

Sieć awaryjna NATO zaczęła powstawać pod koniec ubiegłej dekady, zanim niepokoje stały się publiczne. Analitycy, obserwujący narastające trendy, badający chaotyczne dane i próbujący wysnuć jakiś wątek z tej plątaniny orzekli, że obiecywana wojna Zachodu ze Wschodem to kwestia czasu. Generałowie, którzy wiedzieli lepiej niż ktokolwiek, że oznacza to gotówkę lejącą się wprost ze skarbców niczym woda chlustająca ze spłuczki, nie zasypiali gruszek w popiele. W kilka lat postawiono linie i centra mające służyć nie tyle obronie frontu, co jego przetrwaniu. W Puszczy Kampinoskiej w dwadzieścia miesięcy dokonano tego, czego władza ludowa nie dała rady dokonać przez dwadzieścia lat. Na terenach Kampinoskiego Parku Narodowego, w miejscu, gdzie czerniały okradzione i zdewastowane ruiny obiektu znanego dawniej jako Kompleks 7215, powstała potężna podziemna instalacja, która mogła zapewnić przetrwanie kilku tysiącom ludzi przez wiele, wiele lat.

Kiedy tego ranka rozpętało się piekło, stan osobowy nie był pełny. Znajdowali się akurat w trakcie rotacji, napięcia zmalały, przygasł na chwilę konflikt na Ukrainie, talibskie bojówki jak raz trzymały kałasznikowy lufami w dół. Sztab Generalny Wojska Polskiego wykorzystał ten moment oddechu i pozwolił sobie na odrobinę rozprężenia. Generał Kulikowski, dowódca obiektu, chociaż pierwotnie pieklił się z powodu tych nagłych ruchów, teraz odczuwał ulgę. Pomyślał, że zapasów, zgromadzonych w przepastnych magazynach bazy, wystarczy na dłużej.


Przez ostatnich kilkanaście minut oglądali ze zgrozą, jak najpierw ginie cały teren Bliskiego Wschodu, uważany przez archeologów za kolebkę ludzkości, Żyzny Półksiężyc. Z przerażeniem obserwowali, jak do wojny włącza się potomek rodu Kimów, który czując, że nie ma już nic do stracenia, odpalił swoje rakiety (a jednak je miał, zasrany karzeł, pomyślał mściwie Kulikowski) w kierunku Stanów Zjednoczonych. Musiał mieć silne poczucie niczego do stracenia, bo Amerykanie bez wahania zmietli z powierzchni ziemi nie tylko Una, ale i cały półwysep, zasypując go ilością głowic wystarczającą dla dużo większego obszaru. Działania te nie uszły, oczywiście, uwadze Chińskiej Republiki Ludowej, Rosji ani kilku innych krajów i w następnej kolejności czerwone ikony wybuchów zaczęły masowo rozkwitać na całym świecie, także w Europie. W ciągu paru upiornych chwil walące się na świat bomby zasypały Francję, Niemcy, Wielką Brytanię i zaczęły trafiać w Polskę.

Te dane mieli jednak już wyłącznie z własnego rozpoznania, bo łącząca natowską sieć bunkrów awaryjnych siatka satelitarna przestała spełniać swoje funkcje. Kosztujące miliony dolarów elektroniczne cuda orbitujące ponad planetą zamilkły, kiedy impulsy elektromagnetyczne kolejnych wybuchów zagłuszyły wszelką łączność i zniszczyły delikatne układy kosmicznych przekaźników. Sztabowcy jak oniemiali wpatrywali się teraz w mapę Polski, z której znikały kolejne ikony w miarę, jak tracili łączność. Na środku, na północny zachód od Warszawy, migała zielona – ich kompleks wojskowy.

– Kurewsko się cieszę, że jestem tutaj z wami, panowie – wyznał niechętnie generał. Za jego plecami trzasnęły drzwi do sali operacyjnej. To wrócił sierżant Dworak, zmuszony chwilę wcześniej do pozbawienia przytomności i wyniesienia jednego z oficerów, który wpadł w histerię. Młodego, ale bardzo zasłużonego dla bazy porucznika, inżyniera, Wiktora Dobrowolskiego, najmłodszego stopniem sztabowca, odpowiedzialnego za budowę kompleksu. Najwyraźniej odbiło mu, bo kiedy Kulikowski wydał rozkaz przejścia w stan pracy autonomicznej i odcięcia bazy, Dobrowolski wpadł do sztabu, krzycząc jak opętany coś na temat żony i syna. Faktycznie, miał jakiegoś dzieciaka, małego, kilka lat chyba. Chwalił się nim parę razy. Generał wzruszył ramionami. Dzieci... Cóż, tak, przychodzą i odchodzą. Jego własne córki nie odezwały się do niego od lat, chociaż jeszcze za PRL wypruwał sobie dla nich żyły. Kogo obchodziły dzieci?

– Oczy me ujrzały chwałę przyjścia Pana – zaczął recytować sierżant Grzegorz Dworak. Generał Kulikowski w pierwszym odruchu chciał go uciszyć, ale się powstrzymał. To, czego byli przed chwilą świadkami, to był koniec świata. Upadek cywilizacji. Zagłada ludzkości. Kres życia, jakie znali. W takich chwilach odrobina patetyczności nie zaszkodzi, pomyślał, słuchając, jak podoficer recytuje dyletancko przetłumaczony na polski „Hymn bojowy republiki”. Generał dyskretnie rozejrzał się wokół. Żołnierze, których znał od lat, stare wygi, sztabowe szczury, bezlitosne skurwysyny, wśród nich ludzie, którzy brali udział w prawdziwych wojnach i sami, własnymi rękami zabijali wrogów, wpatrywali się tępo w tablicę świetlną. Na twarzach niektórych lśniły łzy, toczące się wolno po policzkach.

Kiedy sierżant skończył recytować, Kulikowski wydał rozkaz odtworzenia stanu wiadomości wywiadowczych z archiwum. W kilkadziesiąt sekund technicy przywrócili na ekran zapisy, uzyskane z satelitów i czujników przed śmiercią sieci teleinformatycznej. Przy zielonych kropkach, zaledwie kilku w całym kraju, zapaliły się godziny ostatniego udanego nawiązania łączności. Kilka czerwonych ikon oznaczało miasta i zagłębia przemysłowe zmiecione z powierzchni ziemi ładunkami nuklearnymi. Miasto leżące na południowy wschód od nich, jeszcze kilka godzin temu stolica niespełna czterdziestomilionowego kraju, zakryte było pomarańczową ikoną oznaczającą nierozpoznany typ i ilość broni ABC.

Kulikowski chrząknął, bo głos uwiązł mu w gardle. Wziął głęboki oddech. Wiedział już, co trzeba zrobić.

– Panowie... Baczność! – krzyknął ostrym głosem. – Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy! – zaintonował.

– Co nam obca przemoc wzięła... – kolejne głosy dołączały do chóru, kiedy wyprężeni w postawie zasadniczej oficerowie i podoficerowie, łamiącymi się od wzruszenia, ale tężejącymi głosami, z nadzieją i wiarą śpiewali kolejne wersety „Mazurka Dąbrowskiego”.

W głębi kompleksu P-1138 odezwały się głośniki radiowęzła. Żołnierze stawali na baczność i przyłączali się do nabierającej mocy pieśni, która wypełniała teraz korytarze, sale taktyczne, koszary, garaże i pomieszczenia techniczne. W ambulatorium lekarz o smutnych oczach powstał od biurka i półgłosem śpiewał również. Za jego plecami porucznik Dobrowolski uniósł głowę, odzyskując przytomność.

– Leżeć, synu! – warknął jedynie konował. – Bo ci się krwotok odnowi!

Odczekał, aż umilknie hymn państwowy, i odwrócił się do swego jedynego pacjenta.

– Powiedzcie mi, poruczniku, jak to się stało, że byle sierżant wam tak po ryju dał? – zagadnął, siadając na krześle i oglądając z zaciekawieniem nos oficera. – Zaciśnijcie zęby, synu, bo zaboli. – Bez ostrzeżenia chwycił tamtego palcami i szarpnął, coś trzasnęło i uszkodzona chrząstka wskoczyła na swoje miejsce.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Dworzec Śródmieście

Подняться наверх