Читать книгу Dworzec Śródmieście - Bartek Biedrzycki - Страница 8
Prolog
ОглавлениеPociąg szarpnął, ruszył, perony Ochoty uciekły w tył, zniknęły, a za oknami zaczęły migać drzewa rosnące przy wykopie, którym biegła trasa średnicowa. Koła stukały miarowo, a z boków pokazał się betonowy mur oporowy, pokryty kolorowymi plamami graffiti.
– Elektriczka wieziot mienia tuda, kuda ja nie chacziu[1] – nucił siedzący pod oknem chłopiec. W zasadzie miał już wakacje. Właśnie skończył szóstą klasę i w sumie oficjalnie był już gimnazjalistą. Poważnym, konkretnym facetem.
– Co tam mamroczesz? – rzuciła z przeciwległego siedzenia dziewczynka, w zasadzie rówieśniczka. W zasadzie, bo była starsza o siedem minut, o czym nigdy, przenigdy, niezależnie od sytuacji nie zapominała. I w zasadzie nie zdarzało jej się nie wykorzystać okazji, by wytknąć bratu, że to ona jest tym starszym z bliźniąt.
– Nic ci do tego – warknął. Sytuacja była zła. Wyjątkowo zła. Miał wakacje, egzaminy szóstoklasisty zdał może nie śpiewająco, ale z pewnością powyżej średniej krajowej i mógłby robić, co tylko chce. Jeździć na rolkach po spękanych chodnikach albo jechać rowerem z kolegami na jakiś totalny wypizdów, szukać miejsc, gdzie zawracają wrony. Ale nie, oczywiście nie, bo siostra bliźniaczka wymyśliła sobie, że pojedzie do centrum na zakupy. I oczywiście rodzice stwierdzili, że sama nie pojedzie, bo pociągi, bo daleko, bo dwunastolatka, bo dziewczyna i w ogóle. Więc on, też, na zakupy, z nią. Do centrum. Pociągiem.
To nie tak, że się nie lubili. No przynajmniej na pewnym poziomie się dogadywali. No przynajmniej do pewnego momentu. Aż jej odbiło i zaczęła nosić spódnice zamiast spodni. Nie mówiąc o tym, że rodzice właśnie pozwolili jej ufarbować włosy na wakacje i zrobić dodatkowe dziury na kolczyki, podczas gdy jemu nie pozwalali nawet na jeden. To jest to słynne równouprawnienie, myślał, wbijając wzrok w podłogę. Siostra wyglądała z tymi kolorowymi kudłami jak kretynka z teledysków dla debilek, czego nie omieszkał jej powiedzieć. Na wszelki wypadek trzykrotnie.
– Pewno znów te swoje ruskie piosenki śpiewasz, co? – judziła. – Przecież ty nawet nie znasz ruskiego, głąbie.
– Bliższej rodziny nie masz? Podrzyj se łacha z kogoś innego, nie? – burknął, nie podnosząc głowy. Wjechali w cień, gdy pociąg minął ulicę Żelazną. – Kiedy dojedziemy?
– Zara.
No tak. Czego innego można było się spodziewać. Plunąłby na podłogę, gdyby nie to, że jednak w pociągu nie wypada, więc jedynie wzruszył ramionami.
– Ej, weź wyluzuj pudla. Będzie fajnie – zagaiła siostra. Nie zareagował. – Mam propozycję – kontynuowała wesołym głosem niezrażona – mam trochę więcej kasy, niż planowałam. Dziadek mi dał.
Chłopak mruknął niechętnie pod nosem. Wiadomo, wnuczka to oczko w głowie, dziewczynie zawsze łatwiej się podlizywać.
– Co tam gadasz? – Kopnęła go w goleń. Lekko, zaczepnie, bez złośliwości. Podskoczył na siedzeniu i uniósł wzrok.
– Głupia jesteś. Daj mi spokój.
– Sam głupi jesteś. Wolałbyś teraz z tymi pacanami się wozić?
– To są moi kumple. I jeszcze jakoś rok temu też ich lubiłaś.
– To są pacany, matoły, głąby, prostaki, frajerzy – zanuciła – a ty powinieneś mieć większe aspiracje.
– Ha, no i? – Wzruszył ramionami.
– Nieważne. Ej no, mam propozycję – kusiła.
Wyglądała absurdalnie z tymi ufarbowanymi na fioletowo włosami. Co to będzie za obciach w ogóle łazić z taką po galerii handlowej...
– Mam tę dodatkową kasę, pójdziemy ci przebijemy ucho.
Koła pociągu stukały miarowo, za oknami panowały ciemności tunelu średnicowego. Za ażurową ścianą zamigotały światła Dworca Centralnego.
Uniósł głowę.
– Serio?
– No, kurde, serio. – Wyszczerzyła zęby, błyskając drutami nowiutkiego aparatu. – Jesteś matołkiem, ale cię lubię. No i starsza siostra powinna się opiekować swoim braciszkiem.
– Ej, weź pędź. – Dał jej prztyczka w ucho.
To był ich tajny sygnał. Na zewnątrz wyglądało to agresywnie, ale oboje wiedzieli, że jej wybaczył.
– Zastanowię się, ale nie obiecuj sobie zbyt wiele. Zresztą jak starsi zobaczą, to będzie gadanie znowu... – powiedział, wstając, bo pociąg zwalniał już z wizgiem hamulców. Dojeżdżali do Śródmieścia.
– Jak nie chcesz, to nie ma sprawy, kupię sobie buty... – Też dała mu przytyczka w ucho, żeby podtrzymać wrażenie konfliktu.
Poza jest wszystkim, ustalili to już dawno. W końcu bycie najfajniejszą parą bliźniąt nie tylko w szkole, ale i w całym Ursusie, a docelowo w całej Warszawie, to zadanie, do którego należy podchodzić bardzo poważnie i wykonywać je z należytym oddaniem. Ostatnio chyba o tym zapominali.
– Dawaj, dawaj. – Złapała go za rękę i wyciągnęła z wagonu prosto na środkową platformę. Przebiegli przez nią, potem – przez stojący na sąsiednim torze pociąg – dostali się na peron północny, a stamtąd po schodach na powierzchnię. Ukośne promienie słońca rzucały długie cienie na wybrukowany plac między budynkami. Było wyjątkowo wcześnie. Przez moment chłopak próbował sobie przypomnieć, czemu wyjechali z domu w porze, w której część sklepów nie była nawet jeszcze otwarta.
– Idziemy? – spytał.
Zerknął na piętrzący się dalej, brzydki nawet w promieniach czerwcowego słońca, masyw Dworca Centralnego, zobaczył logo sieci fastfoodowej na jednej z szyb. Przez moment myślał, że zje przynajmniej cheeseburgera, ale zaraz przypomniał sobie, że oni z rana mają tę idiotyczną ofertę śniadaniową, głupie jajko w bułce i tym podobne szajsy. Więc w sumie to nie miał do czego się śpieszyć. Ale z drugiej strony – chodzenie z siostrą po sklepach z ciuchami było czymś, co już zupełnie nie wchodziło w rachubę. Kupi sobie bajgla, siądzie gdzieś i pogapi się na dziewczyny.
– No, idziemy? – ponaglił ją, bo stała jak słup soli, idealnie pośrodku między prostokątnymi, szklano-kamiennymi pudłami wyjść ze Śródmieścia, i gapiła się idiotycznie w niebo, zupełnie jakby zobaczyła tam coś ciekawego.
– Zara... – mruknęła.
Potem uniosła rękę i pokazała na coś, gdzieś wysoko, na południu.
– Samoloty – powiedziała.
– Ha, no i? – Wzruszył ramionami. – Samoloty, kurde, ale sensacja!
– Te są inne. Wojskowe myśliwce – powiedziała głośno. To w końcu przykuło jego uwagę. Spojrzał we wskazanym kierunku. Faktycznie, z południa nadlatywała para smukłych maszyn. Nie był w stanie ich rozpoznać, ale bez wątpienia nie były to samoloty cywilne. Srebrzyste kadłuby, trójkolorowe gwiazdy na skrzydłach. Usłyszeli narastający ryk silników. Ludzie wokół, śpieszący dotąd za swoimi sprawami, zaczęli przystawać, zadzierać głowy i z niepokojem wpatrywać się w zbliżające się myśliwce.
Maszyny, zniżając lot nad budynkami, wykonały skręt w prawo i poleciały w kierunku Wisły. Bliźnięta biegiem ruszyły w stronę Jerozolimskich, patrząc w ciąg ulicy, na wschód, ku mostowi Poniatowskiego. Ciemne sylwetki samolotów rozmywały się na tle rozjaśnionego słońcem nieba. Nagle od każdej z nich coś się oderwało i poleciało w dół.
– O kurwa – wyrwało się chłopakowi. – Ty... To... Nie wiem, co to! Ale na moje to lepiej stąd spadajmy!
– Zara... – przytrzymała go za rękaw – chcę zobaczyć, co się będzie działo.
Odgarnęła z czoła fioletową grzywkę. Puściła rękaw bluzy i szybko złapała brata za rękę. Gdzieś niedaleko ktoś krzyknął, ktoś przebiegł chodnikiem. Ludzie, zatrzymani w pół kroku, w drodze do własnych celów, zagadywali między sobą, niepewni, co się rozgrywa na ich oczach. Kolejni przystawali, rozglądali się bezradnie, zerkali w niebo. Zaczęły wyć syreny.
Przebiegający obok bliźniąt żołnierz zwolnił w biegu, rozglądając się nerwowo.
– Gdzie wasza mama, dzieciaki? – zawołał do nich. Dziewczyna tylko machnęła ręką.
– W dupie – warknęła do żołnierza. – Spadamy na dworzec – powiedziała do brata. – Pod ziemią będzie chyba bezpieczniej. Tu się zaczyna jakaś frajerska wojna...
Jej oczy robiły się powoli coraz większe, chłopak nie potrafił ocenić – ze zdumienia, ze strachu czy z podniecenia.
– Wojna? – Wzruszył ramionami i, z trudem, udało mu się przybrać dziarską minę. – Ha, no i? Bo to pierwsza wojna w tym kraju? Damy radę, nie?
Przytulił siostrę mocno, potem puścił, dał jej prztyczka w ucho i chwytając za rękę, pociągnął z powrotem ku wejściu na dworzec Śródmieście. Razem zbiegli na perony, gdzie tłoczył się podniecony, zdenerwowany tłum. Syreny wyły. W pewnej chwili światła zamigotały i przygasły. Pod sklepieniem schodów rozległy się krzyki. Z tunelu dobiegł łoskot nadjeżdżającego pociągu.
– Ej, wariatko – szepnął jej do ucha w mroku, który rozcięły reflektory wjeżdżającej na stację SKM-ki – fajne masz te włosy.
– Dzięki, głąbie...
1 Ros. „Pociąg elektryczny wiezie mnie tam, dokąd nie chcę”.