Читать книгу Sekret rodziny von Graffów - Bożena Gałczyńska-Szurek - Страница 3
ROZDZIAŁ II
ОглавлениеPodróż samochodem z Berlina do Warszawy minęła szybko. Za Lublinem, gdzie na postoju Maria wypiła kawę, droga zrobiła się mniej komfortowa, ale za to okolica była przepiękna. Po rozmowie z dziadkiem o Himmlerstadt wnuczkę, oprócz kwestii rodzinnych, frapowało kilka innych aspektów tej wyprawy. Choćby to, z jakiego powodu naziści wybrali właśnie Zamość. Dlaczego tam zaplanowali centrum osadnictwa niemieckiego i powojenny azyl dla zasłużonych esesmanów? W okolicy były przecież inne miasta. Blisko położony Lublin – zdecydowanie większy i ważniejszy jako stolica tego regionu. Znana publicystka „Die Tageszeitung”, słynąca ze swojej rzetelności zawodowej i spektakularnych osiągnięć w prowadzeniu przeróżnych dziennikarskich dochodzeń, do podróży służbowej na wschód Polski była tym razem kiepsko przygotowana. Zaimprowizowała wyjazd w pośpiechu ze względu na zły stan zdrowia dziadka i teraz układała sobie w głowie plan działania na podstawie strzępków informacji zgromadzonych dosłownie na godziny przed wyjazdem z Berlina. W internecie w języku ojczystym znalazła kilka dość lapidarnych informacji o Zamościu, a po mało znanym mieście położonym na wschodnich rubieżach Polski nie spodziewała się niczego szczególnego. Tymczasem asfaltowe drogi pomiędzy miejscowościami wiły się wśród pól i leśnych zagajników. Kwieciste łąki pełne maków urozmaicały żółte dywany kwitnącego rzepaku.
Była niedziela. Z oddali, gdzieniegdzie, z mijanych kościołów dobiegało bicie dzwonów. Okolica kusiła urokiem.
Na jednym z parkingów Maria napisała esemesa do narzeczonego: „Helmut, nie uwierzysz, jestem w raju!”. Dojeżdżając do Zamościa, podziwiała swojskie widoki i rozmyślała: Urzekające miejsce ta Zamojszczyzna.
Jak na ironię, przed wyjazdem z Niemiec obiło jej się o uszy, że nazwa regionu i miasta pochodzi od nazwiska znanych polskich arystokratów, do których należały te tereny. Cóż to był za absurdalny plan, by Zamość, nazwany tak od nazwiska hetmana Zamoyskiego, przemianować na Himmlerstadt na pamiątkę niemieckiego dygnitarza? Kolejna bolesna i wstydliwa sprawa – rozważała w myślach von Graffówna. Na szczęście istnieje sprawiedliwość dziejowa. Samo życie wielkim tego świata przydziela miejsce w historii i wawrzyny, a zbrodniarzy skazuje na hańbę i społeczne wykluczenie.
Maria była słabo zorientowana w temacie Zamojszczyzny pod okupacją niemiecką, ale tak jak wszyscy znała złą sławę współpracownika Hitlera. Aż się bała myśleć, jakie mogły być konsekwencje wojenne fascynacji Himmlera Zamościem i tym regionem, skoro bywał tu osobiście.
Około południa mały mercedes na niemieckiej rejestracji wjechał na starówkę miasta od strony północnej. Gdy minął fragmenty zabytkowej budowli okalającej drogę, z dwóch stron jezdni pojawiły się pozostałości murów z czerwonej cegły, broniących niegdyś dostępu do tego niezwykłego miejsca.
– No, proszę! Wjeżdżam do twierdzy. Mamy bramę i mury obronne! Tak miało być – mruknęła pod nosem. – Ładnie. – Rozglądała się zaciekawiona.
Po tym jak zostawiła samochód na najbliższym parkingu i przeszła pośród zabytkowych kamieniczek w głąb starego miasta, dotarła na plac, który już z daleka rozpoznała jako rynek.
– Oh mein Gott!6 – jęknęła na widok bajecznej renesansowej zabudowy. To nie to samo, co na zdjęciach w internecie. Cóż za pokusa! – pomyślała o planach, które hitlerowcy wiązali z tym miastem.
Był słoneczny dzień. Najwyraźniej Maria trafiła na święto albo festyn. Przed ratuszem aż kłębiło się od gapiów i turystów. Pośrodku rynku otoczonego bajecznie kolorową renesansową zabudową poustawiane były kramy z różnymi lokalnymi wyrobami. Wśród przekupek kluczyli przebierańcy w starodawnych strojach. Dzieciaki biegały wokoło potężnej spiżowej armaty ustawionej przed schodami magistratu. Jeśli jeszcze nie było prezentacji tego sprzętu, to czeka nas niezły hałas – przemknęło przez myśl młodej kobiecie i zaraz jej uwagę przyciągnęły ogródki piwne otoczone ogrodzeniami z kutego metalu, udekorowane skrzynkami z czerwonymi pelargoniami. Ten sielski widok uświadomił Marii, jak bardzo jest zmęczona. Czym prędzej postanowiła zająć wolny stolik w najbliższej kawiarence, napić się kawy i zasięgnąć języka. Jej zamojskim kontaktem była Barbara Kowalska. Wdowa po znanym polskim historyku i filologu, wykładowcy Graffówny z czasów uniwersyteckich, mieszkała właśnie na tutejszej starówce.
– Barbara Kowalska… Barbara Kowalska – powtarzała dziennikarka pod nosem, sadowiąc się przy stoliku, i przeszukując kieszenie. Była pewna, że włożyła tam przed wyjazdem świstek z adresem profesorowej. Niestety, co się już wcześniej zdarzało, jej karteczkowy system przechowywania informacji zawiódł i tym razem. Adres przepadł. Po prostu został w domu. – Scheisse – przeklęła pod nosem i nagle zobaczyła pochyloną nad sobą głowę w falbaniastym czepku. Dziewczę było śliczne i tak uroczo komponowało się z historycznym otoczeniem, że zaskoczona Niemka na moment zapomniała o swoim kłopocie. – Piękny strój – stwierdziła z uznaniem. Zlustrowała dokładnie kelnerkę przebraną za renesansową mieszczkę.
– Służbowy ciuch – mruknęła z niechęcią zagadnięta. – Mam coś podać? Może mogę w czymś pomóc?
– Właśnie! Podwójne espresso poproszę, ale potrzebuję też informacji.
Słowiańska piękność przyglądała się jej z uwagą.
– Chodzi o to, że szukam kogoś, kto mieszka w Zamościu na starym mieście. – W dłuższej wypowiedzi ujawnił się niezupełnie polski akcent klientki i pracownica kawiarni, zaciekawiona, aż przysiadła na krześle po przeciwnej stronie stolika. – Chodzi też o to, że przepadł mi adres osoby, do której przyjechałam. Taki pech. I zastanawiam się, czy uda mi się mimo wszystko ją odnaleźć bez alarmowania rodziny w Berlinie – tłumaczyła zawile cudzoziemka.
Wypowiedź zabrzmiała chyba dosyć dziwnie, bo kelnerka wpatrywała się w nią w milczeniu, więc Maria czym prędzej dodała speszona:
– Ależ wymyśliłam, co?! Ciężka sprawa, bo jak odnaleźć kogoś bez adresu? To wprawdzie wydaje się możliwe, ale o ile mi wiadomo, nigdzie nie jest łatwe.
W odpowiedzi na te słowa dziewczyna rzuciła jej spojrzenie pełne sceptycyzmu i wreszcie przemówiła:
– Nie wiem, jak jest gdzie indziej – oświadczyła z powagą – ale w Zamościu na starówce dobrze się znamy. Może jakoś zaradzimy pani problemom, o ile poszukiwana osoba posiada chociaż imię i nazwisko. – Kelnerka roześmiała się ze swojego żartu, a Maria zachęcona jej życzliwością podała personalia poszukiwanej osoby.
– Nazywa się Barbara Kowalska.
– Naprawdę? O panią Basię chodzi? – Na twarzy pracownicy kawiarni zagościł znowu uśmiech i jakby rozczarowanie, że zagadka okazała się tak prosta. – Sytuacja nie jest skomplikowana. Problem mamy rozwiązany – pocieszyła ją dziewczyna. – Profesorowa mieszka o tam. – Wskazała placem za plecy Marii. – Dwa duże okna na pierwszym piętrze są od jej salonu. Ale teraz pani Basi nie ma w domu. Przed chwilą wyszła. Pewnie do muzeum, do koleżanki.
– Coś takiego! – wyrwało się Niemce. – Jak wy wszystko o sobie wiecie.
– No tak, przecież o tym mówiłam. A teraz kawę przyniosę, bo mnie szef obsztorcuje za przesiadywanie z klientkami. Ech! – Urodziwa zamościanka westchnęła, wstając od stolika. Była zawiedziona. Zamiast się czegoś dowiedzieć od tajemniczej turystki, sama stała się źródłem informacji. Za kilka dni po mieście rozniesie się wprawdzie wieść, kim jest gość profesorowej, ale przecież to zupełnie co innego powtarzać znane wszystkim fakty, a pozyskać informacje osobiście, z pierwszej ręki.
Tymczasem Marię, zadowoloną z takiego obrotu sprawy, spotkało kolejne zaskoczenie. Jeszcze zanim kelnerka zdążyła dotrzeć do drzwi kawiarni, rozległ się wystrzał z armaty. Właściwie można to było przewidzieć, a przede wszystkim zobaczyć, bo przygotowania do prezentacji odbywały się przed ratuszem na oczach wszystkich, jednak pogrążoną w myślach Graffównę hałas przestraszył. Huknęło tak potężnie, że na chwilę prawie ogłuchła.
– Oh mein Gott! – wykrzyknęła przestraszona, budząc powszechne rozbawienie przy sąsiednich stolikach.
Sama też się roześmiała. Wszystko, z czym zetknęła się od rana, było zaskakujące, a przede wszystkim odmienne od tego, do czego przywykła w Berlinie. Choćby pobłażliwa reakcja kelnerki na pytanie o miejsce zamieszkania Barbary Kowalskiej. Fakt, że cudzoziemka przyjechała tu z wizytą i zapomniała zabrać ze sobą adresu profesorowej, nie spotkał się nawet ze zdziwieniem Polki. Tolerancyjne potraktowanie jej roztargnienia, zazwyczaj napiętnowanego przez Helmuta, było niezwykle miłe. Zapowiadało przyjemny i bezstresowy pobyt przynajmniej do czasu obiecanego przyjazdu narzeczonego, który od dawna pracował nad niedoskonałym charakterem wnuczki Hansa von Graffa. Beztroski i trochę bałaganiarski styl życia Marii był też przyczyną zmartwień babci Grety i tematem żartów całej rodziny. W tej chwili nie miało to jednak znaczenia, w drzwiach kawiarni bowiem pojawiła się znowu znajoma dziewczyna, tym razem z tacą w ręku i w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn. Po chwili postawiła na stoliku espresso.
– Kiepsko z wolnymi miejscami o tej porze, a panowie też czekają na profesorową Kowalską. Może mogliby się do pani dosiąść? – zapytała.
Propozycja była z gatunku tych nie do odrzucenia, bo kelnerka nie poczekała na odpowiedź zaskoczonej klientki i oddaliła się zaaferowana kolejnym zgłoszeniem, pozostawiając wpatrzonych w Niemkę wyczekująco mężczyzn.
Skonsternowana dziennikarka zrobiła zapraszający gest w kierunku stolika i od tej chwili miała już towarzystwo. To wszystko dzieje się za szybko – myślała, uśmiechając się uprzejmie do przygodnych towarzyszy. Nie zamierzałam się integrować z miejscową ludnością jeszcze przed zakwaterowaniem. To jakiś obłęd. W dodatku wszyscy się na nas gapią, bo znowu ładują tę cholerną armatę.
Mężczyźni też zauważyli, że są obserwowani. Byli skrępowani widocznym zainteresowaniem gości lokalu, tym bardziej że ich towarzyszka spłonęła rumieńcem, widocznie się pesząc. Przy stoliku zapanowała konsternacja, ale tylko na moment, bo raptem znowu wystrzeliła armata. Tym razem nie zaskoczyło to Marii, a siedzącego wraz z nią, tyłem do rynku, jednego z Polaków.
– Ożeż ty! – wykrzyknął zaskoczony, wywołując znowu salwę śmiechu w kawiarni.
Niemka też mimo woli przyłączyła się do ogólnej wesołości.
– Zareagowałam przed chwilą podobnie – wyszeptała konfidencjonalnym tonem do aktualnego obiektu żartów. – Wszyscy czekali, co się wydarzy przy tym stoliku po kolejnym wystrzale. No i wydarzyło się…
– Ach tak, czyli mają z nas niezły ubaw.
Mężczyzna wstał, ostentacyjnie ukłonił się kawiarnianej widowni i zainkasował gromkie brawa.
– Przedstawienie skończone – ogłosił i mrugnął do dopiero co poznanej ślicznej blondynki. – Andrzej – przedstawił się, wyciągając do niej rękę ponad stolikiem.
– Maria. – Uścisnęła Polakowi dłoń i odruchowo zerknęła w kierunku jego kolegi. Usłyszała niechętne:
– Alfred.
Ręka, którą uścisnęła tym razem, była wiotka i wilgotna. Mężczyzna posłał jej chłodne, przenikliwe spojrzenie.
– Domyślam się, że to pani jest Niemką, którą Basia Kowalska zamierza nam przedstawić?
Pytanie było obcesowe i zabrzmiało nieuprzejmie. Andrzej spiorunował kolegę wzrokiem i aż podskoczył na krześle.
Młoda kobieta speszyła się.
– Przypuszczam, że mój akcent jest fatalny. Łatwo rozpoznać, że nie jestem Polką.
– Nie, skądże znowu – pospieszył z zapewnieniem wysoki brunet sympatyzujący z nią od pierwszej chwili.
Posłała mu niedowierzające spojrzenie.
– Mówi pani nieco inaczej niż my, ale to przecież naturalne. Pani polski jest świetny – zapewniał. – Prawda? – Łypnął natarczywie w kierunku towarzysza.
– Tak, jak na cudzoziemkę mówi pani całkiem nieźle. Po prostu kelnerka uprzedziła, że przedstawi nam Niemkę, która przyjechała do Barbary Kowalskiej z Berlina. – Alfred, zganiony przez kumpla spojrzeniem, zdobył się na rozbrajającą szczerość.
– Wiemy, że szuka pani profesorowej i że jest pierwszy dzień w Zamościu – kontynuował wyjaśnienia sympatyczniejszy z Polaków.
Zaskoczona wnuczka Hansa von Graffa odebrała pierwszą lekcję funkcjonowania miejscowej poczty pantoflowej. Uświadomiła sobie, że ta działa bezbłędnie i błyskawicznie, bo przecież kelnerka oddaliła się tylko na kilka chwil, by zrealizować zamówienie. W tym krótkim czasie zdradziła jej obecnym towarzyszom wszystkie zasłyszane od niej informacje. Dla osoby, która miała sporo do ukrycia, było to poważne ostrzeżenie.
Tymczasem mężczyźni, nieświadomi burzy emocji, których doświadczała Maria w zetknięciu z miejscowymi zwyczajami, spokojnie kontynuowali:
– Domyśliliśmy się, że to pani będziemy pomagać w realizacji zadania dziennikarskiego na temat drugiej wojny światowej. Jestem muzealnikiem, a mój kolega – archiwistą. Nie znamy wprawdzie szczegółów planowanych badań, ale nie musimy w tej chwili rozmawiać o sprawach zawodowych – zapewniał szarmancko przystojniak siedzący vis-à-vis. – Proponuję do kawy lody. – Usiłował się przypodobać poznanej przed momentem kobiecie.
Pochmurny Alfred nie podzielał entuzjazmu kolegi. Taksował gościa posępnym spojrzeniem, ale nie protestował.
Posłała im szeroki uśmiech.
– Nie jadam lodów. Tego, panowie, o mnie jeszcze nie wiecie – stwierdziła z satysfakcją. – Ale chętnie wypiję coś mocniejszego. Wczesna pora na drinki, jednak mam wrażenie, że tego mi właśnie potrzeba po wszystkich dzisiejszych niespodziankach. – Spojrzała w kierunku armaty, a potem kelnerki obsługującej w pobliżu turystów.
Propozycja została przyjęta z uznaniem. Nawet antypatyczny archiwista rzucił jej przychylne spojrzenie. Przy kolejnej kawie i podwójnej lampce koniaku, a nawet wypitym bruderszafcie humory wszystkim się poprawiły.
Maria postanowiła wyjaśnić sytuację.
– Tak, to ja jestem Niemką, na którą czeka Frau7 Barbara Kowalska. Pracuję w „Die Tageszeitung”, ale jestem też polską korespondentką jednej z niemieckich stacji telewizyjnych. Ukończyłam Uniwersytet Warszawski. W Zamościu mam napisać serię artykułów prasowych ujętych w cykl Wojenne dzieje Niemców i Polaków – historia akcji przesiedleńczych na polskich ziemiach wschodnich. Chodzi o ukazanie losów ludności polskiej i niemieckiej na tych terenach w okresie drugiej wojny światowej, ich dramatów. Wiem, że mieszkali tutaj też Niemcy. Tak rysuje się mój ogólny plan – oświadczyła z właściwym sobie zapałem. Wpatrywała się z zaciekawieniem w twarze swoich towarzyszy. Oczekiwała entuzjastycznej reakcji, ale jakoś żaden z panów nie podejmował tematu, a i dobry nastrój nagle prysł.
Na twarz Alfreda wypełzł brzydki grymas.
– Zamierzasz badać wojenne losy ludności niemieckiej na naszych terenach? Ich dramaty? Naprawdę? Coś podobnego! – Był autentycznie zdumiony. – Spodziewaliśmy się, że twoje badania będą dotyczyć, bo ja wiem, kwestii żydowskich. To by chociaż było normalne – mruknął pod nosem.
– Oświęcim i zbrodnie hitlerowskie dokonane na Żydach były omawiane w niemieckich mediach wiele razy. Temat ich eksterminacji w czasie wojny jest w Niemczech dobrze znany, a chyba nic gorszego niż Oświęcim nie przydarzyło się w tej części Europy z powodu Hitlera? – Maria z przekonaniem pokusiła się o śmiałą ripostę.
– O! Jak ty nie doceniasz niemieckich nazistów – przerwał jej lodowatym tonem Alfred. Starannie unikał przy tym nawiązywania kontaktu wzrokowego z niemiecką publicystką.
Ta zamilkła speszona, słysząc jego odpowiedź. Sympatyczny Andrzej też jakoś zmarkotniał. W końcu przemówił cicho:
– Majdanek, Sobibór, Bełżec… W okolicznych obozach koncentracyjnych podczas drugiej wojny światowej zginęło mnóstwo Żydów. Może rzadziej się o tym wspomina, ale uwierz mi, Oświęcim nie wyczerpuje w Polsce żydowskiego tematu. Masowa zagłada na naszych terenach, oprócz planowej eksterminacji, miała też inny cel.
– Można by powiedzieć sarkastycznie, że przesiedleńczy, o czym zresztą sama wspominałaś – wtrącił Alfred. – Faktycznie sporo ludzi wtedy i na różne sposoby stąd „wysiedlano” – dodał z przekąsem.
Maria pobladła. Naprędce sklecony temat – pretekst do tej podróży – przezornie omijał problematykę żydowską. Poszukiwanie w takim kontekście jej pradziadka, niemieckiego oficera, było wykluczone. Chciała wyłączyć z badań te kwestie w nadziei, że uniknie dodatkowych stresów i teraz, niejako na własne życzenie, znalazła się w tarapatach. Majdanek, Sobibór, Bełżec… Obiło mi się coś o uszy, ale nie wiedziałam, że to te okolice – kotłowało się jej w głowie. No, to ładnie! Już wyszło na jaw, że nie mam pojęcia o niemieckiej okupacji na wschodzie Polski. Tak to jest, jak się kłamie – pomyślała ze złością o chorym Hansie i manipulacjach, które jej zafundował.
Zaczęła się zawile tłumaczyć:
– Z powodu znajomości języka polskiego bywam często zapraszana do realizacji programów o obozie oświęcimskim, dlatego osobiście unikam podobnej problematyki. Poza tym nie ja wybrałam dla nas temat, a szef mojej redakcji. – To, co powiedziała tym razem, przynajmniej było zgodne z prawdą. To Johann zasugerował, by opisać historię przesiedleń na Zamojszczyźnie i koniecznie przedstawić cierpienia wszystkich nacji dotkniętych tym procederem. Niemców też.
Planowany cykl artykułów był pomysłem jej szefa, ale teraz, by wyjaśnić przekonująco swój brak rozeznania w temacie, do prawdziwego scenariusza zdarzeń dołożyła własny, zmyślony. Dodała:
– Zastępuję dziennikarkę, która zachorowała. Z tego powodu postawiłam na improwizację i zebranie informacji na miejscu. Stąd moja kiepska orientacja w historii tych okolic, wybaczcie. Przyznaję, miałam nadzieję, że proponowana tematyka będzie lżejsza niż oświęcimska. – Gdy tylko to powiedziała, twarze jej towarzyszy znowu spochmurniały. Czuła, że z każdym słowem mimo woli brnie w złym kierunku i dotyka jakichś bolesnych kwestii.
Szczególnie Alfred przyglądał się jej z wyraźnym sceptycyzmem. Nie obdarzył jej sympatią.
– Przeciwnie, proponowana tematyka nie będzie lżejsza niż oświęcimska, ale też będzie ciekawie. Jeszcze jak! – odparł i aż sapnął, inkasując potężnego kopniaka pod stołem.
Andrzej rzucił mu kolejne groźne spojrzenie i życzliwie zwrócił się do rozmówczyni:
– Mieszkańcy tych terenów dużo przeszli podczas niemieckiej okupacji. Nie uważamy jednak, że każdy Niemiec odpowiada za hitlerowskie zbrodnie, choć tak by się mogło zdawać. – Spiorunował wzrokiem sąsiada. – Niestety, niektórzy przedstawiciele polskiej skrajnej prawicy nadal mają różne uprzedzenia. – Sugestia przystojniejszego z Polaków w zasadzie nie wymagała komentarza, było wiadomo, do kogo kierował przytyk. Wciąż spoglądał z naganą na kolegę. – Jeden z działaczy takiej kontrowersyjnej organizacji jest wybitnym historykiem archiwistą i tylko dlatego został zaproszony do twojego zespołu redakcyjnego. Wprawdzie padła podczas narady w muzeum obietnica, że powściągnie swoje złe nastawienie, ale jak widać, ma z tym kłopoty.
Wypowiedź zawierała jasny przekaz. Maria musi się przyzwyczaić do zgryźliwości polskiego historyka archiwisty.
Adresat wypowiedzi oburzył się.
– O! Wypraszam sobie krytykowanie moich poglądów i takie pomówienia. Moje uwagi mają charakter czysto merytoryczny. Wierzę, że zamierzamy działać profesjonalnie, niezależnie od płci i wrażliwości naszego niemieckiego partnera. Tak czy nie? – Prowokował, oj prowokował…
Maria posłała mu piękny uśmiech. No, to mamy jasność. Nienawidzi Niemców i w dodatku seksista. Szykuje się „urocza współpraca” – skonstatowała w myślach.
– Nie oczekuję szczególnego traktowania. Nie jestem słabą kobietką, która nie radzi sobie z emocjami – zapewniła lodowatym tonem.
– To i dobrze, bo lekko nie będzie. – Usłyszała w zamian złowieszczą obietnicę. – To znaczy, chciałem powiedzieć, że możesz zyskać bardzo dobry materiał. – Alfred perfidnie złagodził wypowiedź po kolejnym pochmurnym spojrzeniu Andrzeja.
Maria w odpowiedzi na złośliwe zaczepki dała popis niemieckiego pragmatyzmu. Zamiast się obrażać, przeszła do konkretnych wyjaśnień.
– Przyjechałam tu z powodu Himmlerstadt i nazistowskich planów stworzenia na Zamojszczyźnie centrum osadnictwa niemieckiego. Przyczyny chyba już rozumiem. – Rozejrzała się dookoła. – Miasto i okolica są przepiękne, działają na wyobraźnię, a pomijając urodę tego miejsca, znajdujemy się na wschodnim przyczółku Europy.
Andrzej pospiesznie uprzedził kolejną ripostę Alfreda.
– Masz rację, te strony są i urocze, i ważne dla wojskowych strategów. Z obu powodów Zamość upodobali sobie różni najeźdźcy. Nasza Padwa Północy przypadła do gustu nie tylko nazistom, co miało często fatalne konsekwencje dla miasta i jego mieszkańców. Ucierpiały zabytki, na różne sposoby prześladowano okoliczną ludność. Na szczęście niszczycielskie zakusy zawłaszczenia Zamościa nigdy się nie powiodły.
– Aaaa, więc Padwa Północy – powtórzyła po nim z podziwem.
– I perła renesansu. – Historyk mrugnął do niej.
– Też ładnie – odpowiedziała mu uśmiechem, omiatając spojrzeniem kolorowe attyki kamienic.
– Pragnę podkreślić, że żaden z planów zastosowanych w intencji zaboru tego miasta i okolic nie był tak dobrze pomyślany jak niemiecki. – Alfred z błyskiem w oczach przerwał miłą konwersację. – I że mieliśmy tutaj, podczas okupacji naprawdę sporo twoich rodaków – dodał.
– Domyślam się, że niemiecka ludność cywilna na tych terenach w czasie drugiej wojny światowej to osiedleńcy. – Maria poczerwieniała po tym stwierdzeniu aż po dekolt, bo dotarło do niej, że porusza kolejny bolesny temat, a Alfred nie odmówił sobie przyjemności jego skomentowania.
– A w istocie, sprowadzano tutaj Niemców, ale żeby ich osiedlić, postanowiono najpierw wszystkich Roztoczan wysiedlić. Taki to prosty plan powstał. Miażdżąca niemiecka logika. O perfekcyjnie zorganizowanej realizacji i kwestii żydowskiej na razie nawet nie wspomnę.
Ostatnimi docinkami niesforny archiwista przekroczył granice dobrego smaku. Nawet zakładając, że mówił wyłącznie prawdę, ton jego wypowiedzi cechowała trudna do zaakceptowania napastliwość. Przy stoliku zrobiło się cicho i nieprzyjemnie. Maria w zadumie obserwowała teraz renesansowych przebierańców szykujących inscenizację pod jednym z podcieni. Andrzej, skonsternowany zachowaniem kolegi, zerkał na niego spod oka. Co go napadło, żeby się tak podle zachować wobec Niemki? To jest karygodne! Oj, bracie, będziemy musieli poważnie porozmawiać – planował w myślach.
Tymczasem mało sympatyczny towarzysz niemieckiej dziennikarki i przystojnego muzealnika wydawał się bardzo kontent z siebie. Z nieprzeniknioną twarzą studiował kartę deserów, nic sobie nie robiąc z wyraźnej irytacji rozmówców. Była to dogodna chwila, by przed pojawieniem się Barbary Kowalskiej omówić szczegóły planowanej współpracy, jednak cudzoziemka z uporem milczała. Na jej twarzy i dekolcie pojawiły się brzydkie czerwone plamy. Zaskoczony wrednymi komentarzami Andrzej, nie mniej od niej wzburzony, z niedowierzaniem wpatrywał się w twarz kolegi. Miał powody, by się dziwić, bo niski, drobny Alfred zazwyczaj niczym szczególnym się nie wyróżniał. Mówił cicho i beznamiętnym głosem. Na kursach dla młodych archiwistów słuchacze wykładów nazwali go żartobliwie Alfred „Bestia”, z przekory dla jego spokojnego usposobienia. Mimo skrajnie prawicowych upodobań był w Zamościu akceptowany, bo swoje poglądy rzadko ujawniał. Wydawało się, że oprócz panny Wisi, sekretarki z archiwum zakochanej w nim beznadziejnie od lat, mało kto w ogóle zawracał na niego uwagę. Może trochę przez fakt, że utalentowany archiwista nie był nigdy towarzyski. Mieszkał z babcią i ojcem w pobliżu wioski Guciów, w pewnej izolacji od ludzi. Uznawany za przewidywalnego do bólu, właśnie zaskoczył Andrzeja.
Po mało udanej konwersacji towarzystwo przy stole spochmurniało, jakby wszyscy do wszystkich mieli o coś pretensje. Na szczęście przyciężkawą atmosferę spotkania rozładował głos, który dobiegł zza ogrodzenia kawiarnianego ogródka:
– Andrzej, Alfred, czy coś się stało? Co to za miny? Przepraszam za spóźnienie, zatrzymała mnie w muzeum ważna sprawa.
Za niskim drewnianym płotkiem stała korpulentna starsza pani. Dokładnie tak dziennikarka wyobrażała sobie profesorową Kowalską.
Zażywna zamościanka przecisnęła się z trudem pomiędzy ciasno ustawionymi stolikami i stanęła przed Niemką.
– Dowiedziałam się od Kasi, że mój gość z Berlina już przyjechał, dlatego spieszę się przywitać. – Ujawniła kolejną niedyskrecję znanej już kelnerki i wyciągnęła do Marii rękę na powitanie. – Barbara – sapnęła zadyszana.
Wnuczka Hansa von Graffa poderwała się z krzesła i z zapałem odwzajemniła uścisk dłoni.
– Maria – przedstawiła się.
– Aaa! Czyli Marysia. Takie jest polskie zdrobnienie twojego imienia. – Starsza pani uśmiechnęła się życzliwie.
– Marysza – powtórzyła po niej trochę niezdarnie Graffówna. – Ładnie.
– Skoro ładnie, to tak cię będę od dzisiaj nazywać. A teraz zapraszam do siebie. Panowie, zaopiekujcie się bagażami gościa, wychodzimy! Rachunek zapłaciłam. I was oczywiście też zabieram do domu na herbatkę.
Energiczna kobieta zarządziła opuszczenie lokalu tonem nieznoszącym sprzeciwu i pewnie ruszyła ku wyjściu. Trójka gości kawiarni posłusznie podążyła za nią.
– Macie szalenie naburmuszone miny! Ktoś mi powie wreszcie, o co chodzi? Czy coś się stało? – dopytywała, w dalszym ciągu walcząc o miejsce pomiędzy ciasno rozstawionymi stolikami.
– A stało się? – rzucił zaczepnie Alfred, a na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech skierowany do Andrzeja.
– Jeszcze nikomu nic się nie stało, ale wszystko przed nami. – Groźbę słyszalną w głosie historyka dopełniło protekcjonalne poklepanie kolegi po ramieniu. Uwaga skierowana do Alfreda zabrzmiała jak ostrzeżenie.
– Oho! Mężczyźni mają jakieś tajemnice, słyszałaś? – zagadnęła zagranicznego gościa Barbara.
Maria nie odpowiedziała. Posłała polskim kolegom enigmatyczny uśmiech.
– Jest jakiś problem? Wiesz może, o co im poszło? – dopytywała starsza pani.
– Nie. Nie mam pojęcia – skłamała Niemka.
***
W mieszkaniu na zamojskiej starówce na cudzoziemkę z dalekiego Berlina czekała już gosposia i przyjaciółka pani domu, Józia. W salonie z oknami wychodzącymi na rynek, na zabytkowym stole stał serwis do kawy z miśnieńskiej porcelany. Kobieta pomogła Marii rozlokować bagaże w pokoju gościnnym i zaraz potem przyniosła z kuchni ciasto ze śliwkami, biszkopt i domową konfiturę. Obrzuciła nienaganną figurę niemieckiego gościa spojrzeniem pełnym niepokoju, ale gdy dziennikarka z apetytem zaczęła pałaszować przygotowane smakołyki, odetchnęła z ulgą. Pomoc domowa nigdy nie wiedziała, czego się spodziewać po licznych gościach Barbary. Zazwyczaj sympatyzowała z nimi. Nie lubiła jednak wegetarian i odchudzających się niejadków różnych nacji. Podczas wizyt tych ostatnich najczęściej dochodziło w tym domu do konfliktów. Ludziom nieceniącym rozkoszy podniebienia gosposia profesorowej okazywała bowiem całkowity brak zrozumienia. Staropolska gościnność nie przewidywała możliwości głodzenia gości i już. Na szczęście wizyta młodej Niemki zapowiadała się obiecująco. Ciasto szybko zniknęło z talerza, w czym wydatnie zasłużyli się też przybyli panowie. Zadowolona z takiego obrotu sprawy Józefa ruszyła w kierunku kuchni, by przynieść dokładkę.
– Wiem, Marysiu, że planujesz napisać serię artykułów o tematyce wojennej poświęconych Zamojszczyźnie. Czekaliśmy niecierpliwie na twój przyjazd, a teraz powiedz nam, jakiej pomocy oczekujesz. – Po degustacji miejscowych smakołyków padło dość przewidywalne pytanie. Pani domu uważnie przyglądała się niemieckiemu gościowi.
Zagadnięta poczuła się jak uczennica wywołana do odpowiedzi. Poruszyła się niespokojnie na krześle i wbiła wzrok w talerz. Zaczął się ważny etap w realizacji jej prawdziwych planów. Żeby zgromadzić informacje, których potrzebowała, musiała przede wszystkim dotrzeć do odpowiednich dokumentów przechowywanych w miejscowym archiwum. Musiała przekonująco kłamać.
– Zamierzam opisać dzieje ludności niemieckiej i polskiej na tych terenach podczas drugiej wojny światowej. Szczególnie interesuje mnie sytuacja przesiedleńców, również Niemców, i ich wojenne losy. – Maria po raz kolejny ujawnieniem planowanej tematyki swoich zadań dziennikarskich na terenie Zamojszczyzny wywołała konsternację. Twarze obecnych w salonie spochmurniały. Zauważyła to, ale wobec braku zrozumienia przyczyn takiej reakcji mogła tylko kontynuować wypowiedź. – Chciałabym, o ile to możliwe, przejrzeć dokumenty na ten temat, jeśli jakieś przetrwały. Może poniemieckie? – wtrąciła niby mimochodem i zerknęła pytająco na Alfreda.
– Poniemieckie? – zdziwił się archiwista. – Chyba nic takiego nie mamy. Niemcy, o ile mi wiadomo, zniszczyli dowody swojej, nazwijmy to, działalności na tym terenie.
– Oczywiście chcę zajrzeć do archiwum, bo interesuje mnie wszystko, co jest dostępne na ten temat – zapewniła prędko.
– Aha – mruknął Alfred. – W takim razie nie widzę przeszkód, chociaż obrany kierunek badań wydaje mi się mało efektywny. Archiwalia to często tylko dane statystyczne. Może lepiej by było popytać ludzi? Poszukać wciąż żyjących uczestników tamtych zdarzeń?
– Rozumiem, że jako kierownik miejskich zbiorów nie będziesz robił naszemu gościowi trudności? – Andrzej natychmiast zirytował się komentarzem kolegi.
– Nie będę. Inaczej bym się do tego zabrał i tyle. Coś ty taki przeczulony na punkcie polsko-niemieckiej przyjaźni? – Alfred wykorzystał moment, by zakpić z sympatii kolegi do pięknej blondynki.
Barbara z trudem opanowała uśmiech. Różnicy w nastawieniu panów do cudzoziemki trudno było nie zauważyć. Historyk, znany z wrażliwości na kobiece wdzięki, obiekt westchnień zamojskich dziewczyn, był oczarowany piękną dziennikarką, a Alfred – sceptycznie do niej nastawiony. Nic dziwnego – pomyślała gospodyni – jeśli zważyć na jego osobisty dramat. O wojennych perypetiach rodziny archiwisty krążą po mieście opowieści, jedna tragiczniejsza od drugiej. Andrzej powinien być bardziej wyrozumiały dla kolegi – skonstatowała w myślach. Dziwne – zastanawiała się – chyba też bym nie zaczęła realizacji artykułów o przesiedleniach od przeglądania archiwów. W okolicy wciąż żyją świadkowie tamtych wydarzeń. Są cennym źródłem informacji. Ale cóż, nie będziemy pouczać profesjonalistki, jak powinna pracować. Dziewczyna wygląda na rezolutną. Z pewnością wie, co ma robić, choć zebranie w jednym temacie dziejów osadników niemieckich i wysiedlonych przymusowo Polaków raczej nie przysporzy jej sympatii wśród miejscowych.
Tymczasem Maria, w przeciwieństwie do przekonań gospodyni, miała mgliste wyobrażenie o tym, w jaki sposób zrealizować swoje prawdziwe plany. W dodatku oszukiwanie goszczących ją ludzi było nieprzyjemne i trudne. Ten, kto kłamie, musi by czujny i powinien mieć dobrą pamięć, a ona była obecnie bardzo zestresowana i rozkojarzona. Bała się, że w którymś momencie po prostu pogubi się w konfabulacjach.
Teraz skorzystała z okazji, że za oknem rozległ się jakiś hejnał, i spróbowała przerwać męczące wypytywanie. Zapytała pospiesznie:
– Można zerknąć na rynek? – Odprowadzona przychylnym spojrzeniem gospodyni, w kilku susach dotarła do okna. Wreszcie uwolniła się na chwilę od dociekliwego towarzystwa. Marzyła, żeby zostać sama. Inaczej sobie wyobrażała swój pierwszy dzień w tym mieście. Potrzebowała czasu na przemyślenia. Przynajmniej do jutrzejszego ranka. Po chwili, spoglądając na zamojski rynek i stojąc tyłem do swoich rozmówców, poczuła odprężenie. Kolorowa renesansowa zabudowa, ozdobne attyki kamienic i obserwujące ją zza okna postacie z naniesionych na nie płaskorzeźb podziałały kojąco na jej nerwy.
Tymczasem w salonie zapanowała cisza. Andrzej zerkał na Niemkę. Był zauroczony Marią od pierwszej chwili. Pochmurne spojrzenie wbite w stół i zaciśnięte gniewnie usta Alfreda uwidaczniały jakieś burzliwe emocje. Choć nikt ze zgromadzonych w pokoju nie mógł przewidzieć nadchodzących zdarzeń, Barbara, nie wiedzieć czemu, odczuwała niepokój spowodowany tą wizytą.
6
O mój Boże!
7
Pani.