Читать книгу Sekret rodziny von Graffów - Bożena Gałczyńska-Szurek - Страница 5
ROZDZIAŁ IV
ОглавлениеAndrzej Korczyński był wysokim przystojnym blondynem. Jedyny syn właściciela tartaku, miejscowego potentata w obrocie drewnem, upodobał sobie historię i muzealnictwo. Jednym słowem, ku utrapieniu rodziny z dziada pradziada bogacącej się na handlu i ku niezrozumieniu bliskich zapragnął zostać intelektualistą. Matka muzealnika zamartwiała się jego kiepskim pod względem finansów statusem, a prababka Honorata wręcz dowodziła złego wpływu na Andrzejka swojego męża Hieronima, który mącił młodzieńcowi od dzieciństwa w głowie wojennymi wspomnieniami. Po publicznym oświadczeniu podpory zamojskiego muzealnictwa, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze, nestorka rodu wręcz obarczyła męża odpowiedzialnością za ukształtowanie mało praktycznej postawy życiowej juniora. Tymczasem oskarżony o deprawowanie prawnuka Hieronim, żołnierz AK i weteran wojny z Niemcami, nic sobie z tych zarzutów nie robił. Winni zamieszania panowie dogadywali się znakomicie, mieli wspólne zainteresowania, a nawet wspólną tajemnicę. Andrzej uwielbiał pradziadka. Choć nie do końca podzielał jego opinię, że pokój to wyłącznie stan przejściowy pomiędzy wojnami, przymykał oczy na dziwactwa staruszka ukrywającego i z zapałem konserwującego w okolicznych lasach od ponad siedemdziesięciu lat broń, której nigdy nie oddał władzy ludowej. Ukochany prawnuk potrafił zrozumieć, że w taki oto nieszkodliwy sposób starszy pan zachowuje stale gotowość bojową – ku chwale ojczyzny, rzecz jasna. A skoro tak wyrażana troska o kraj znajdowała zrozumienie jedynie w oczach prawnuka, to właśnie Andrzejowi pradziad przyobiecał w stosownej chwili powierzyć swój zadbany i przygotowany na czarną godzinę arsenał. Co mogło nastąpić wkrótce, gdyż najstarsi Korczyńscy dobijali powoli do dziewięćdziesiątki.
Nowy przyjaciel Marii, jak przystało na prawnuka żołnierza AK i niepoprawnego marzyciela, też był mężczyzną nietuzinkowym. Naukowiec o szerokich horyzontach myślowych, genetycznie obciążony skłonnością do romantyzowania, stał teraz przed pałacem Zamoyskich, od strony pomnika Jana Zamoyskiego, i nerwowo zerkał na zegarek. Czekał na Marię. Była urocza, ale jak na Niemkę – mało zorganizowana.
– Oj! Spóźnialska – mruczał pod nosem. – Wczoraj spóźniła się dziesięć minut, a dzisiaj już piętnaście. – Niecierpliwił się.
Od wczorajszego popołudnia, które spędzili razem, marzył, by ją zobaczyć. Chciał, żeby wreszcie przyszła. Pojawiła się po kolejnych kilku minutach. Z oddali pomachała do niego i odgarnęła ręką kosmyki loków, które bezustannie opadały jej na twarz. Niedawno słyszał, jak Barbara radziła jej, by włosy upinała w kok dla wygody, ale Maria się nie zgodziła. „Nie, nie mogę. Wciąż je poprawiam. Gdyby były upięte, nie przysparzałyby kłopotów, ale nie wiedziałabym, co począć z rękami” – przypomniał sobie jej odpowiedź, a teraz obserwował, jak walczy na wietrze z niesforną fryzurą. Ależ ona pięknie odgarnia te włosy – zachwycał się w myślach.
– No cześć. Dobrze, że przestało padać. – Wyczekiwana towarzyszka planowanego spaceru przeskoczyła przez kałużę i wreszcie stanęła obok niego. – Chyba miałam być trochę wcześniej? – zapytała, zerkając z ukosa. Wyglądała jak zestresowana uczennica, która spóźniła się na lekcję.
Na ten widok Andrzejowi od razu poprawił się humor. Gdy tylko mruknęła pod nosem „przepraszam”, był gotów wszystko jej wybaczyć.
– Nic się nie stało, czekałem tylko parę minut – oznajmił.
– Tylko? – Zrobiła coś na kształt zeza. – Mój narzeczony Helmut dostałby teraz szału. Wysłuchałabym kolejnego wykładu o niemieckich standardach i moich żenujących przyzwyczajeniach. Wszystko z troski o mój wizerunek, oczywiście.
– Oczywiście, oczywiście – powtórzył po niej z powagą. – Jednak ja nie zrobię wykładu. Czy powinienem się wstydzić, że cię zawiodę brakiem troski? – rozważał.
Posłała mu zabójczy uśmiech.
– Nie lubię kazań Helmuta.
– To może dobrze się składa, że nie jesteś teraz w Berlinie. – Parsknął śmiechem. Spodziewał się, że w jej życiu będzie jakiś Olaf, Hans albo Zygfryd. Właśnie się okazało, że jest Helmut, ale w tym momencie u jej boku nic nie było w stanie popsuć mu humoru. – My, Polacy, jesteśmy wyrozumiali dla ludzkich słabostek, bo sami bywamy trochę, powiedzmy, niedoskonali – zażartował.
– To jest bardzo miłe. – Posłała mu szelmowski uśmiech. – Dobrze się tutaj czuję, no, może poza jednym wyjątkiem. – Spochmurniała na samą myśl o Alfredzie.
Ich spojrzenia się spotkały.
– Mój Boże, nawet cię nie zapytałem o tego gbura. – Andrzej wyrzucał sobie brak zainteresowania prawdopodobnymi problemami Marii z dumą zamojskiej archiwistyki. – Mój kolega daje ci się we znaki? Przedpołudnia w archiwum są dla ciebie przykre? – dopytywał, chcąc naprawić niedopatrzenie.
– Nie, dlaczego? – zdziwiła się. – Nie mam z nim problemów. Nie widziałam go dotąd. Przecież jest chory.
– Chory? – Historyk był pewien, że niedawno minął go samochodem na przejściu dla pieszych i że Alfred szedł w towarzystwie sekretarki. Rozmówca Marii zaczął się poważnie zastanawiać, o co tu chodzi.
Tymczasem śliczna Niemka relacjonowała swoje przedpołudniowe poczynania. Gdy w pewnym momencie powiedziała: „Poznałam brata Wisławy, Janka. Towarzyszył mi przez chwilę w archiwum, gdzie byłam dzisiaj sama” – zaniepokoił się nie na żarty.
– Ale dlaczego byłaś sama w archiwum?
– Bo Alfred jest chory, a Wisława wyjechała do Lublina na jakieś spotkanie zamiast niego.
– Tak?
– Tak.
– Coś podobnego! – Andrzejowi znowu stanął przed oczyma widok Alfreda i Wiśki maszerujących przez pasy po zamojskim Nowym Mieście. Nie miał pojęcia, w co gra ta para, ale zaintrygowały go w zaistniałej sytuacji dwie kwestie. – Nie rozumiem, dlaczego zostawili cię w archiwum pod opieką brata sekretarki, skoro on tam nie pracuje. I kto w tej sytuacji zamknął biuro? – zastanawiał się.
– Ja – odparła spokojnie.
Odpowiedź była jeszcze bardziej zaskakująca niż to, co usłyszał wcześniej.
–Ty?! – Aż przystanął z wrażenia.
– Ja. Po skończonej pracy zostawiłam klucz pod wycieraczką dla firmy sprzątającej. Podobno takie mają standardy. Trochę się zdziwiłam. W Berlinie to nie do pomyślenia, ale skoro tutaj są takie zwyczaje… – Maria obserwowała ze wzrastającym zaciekawieniem emocje wypełzające na twarz rozmówcy, ten bowiem po jej stwierdzeniu osłupiał. – Powiedziałam coś nie tak?
– Nie, nie – zaprzeczał nieszczerze. – Wszystko jest okej, tylko trochę mnie dziwi takie rozwiązanie. – Nagle wybuchnął: – Jasny gwint, to jest przecież karygodne!
– Z pewnością klucz został pod wycieraczką na krótko. – Maria bagatelizowała problem.
– Mimo wszystko zlecenie ci pozostawienia klucza do miejskiego archiwum pod wycieraczką jakoś mi nie pasuje do Alfreda – stwierdził poirytowany.
– A może on nie jest aż takim sztywniakiem, za jakiego go masz? Może się mylisz i bywa nierozważny jak inni?
– Uhm – odmruknął bez przekonania.
Był pewien, że ma rację. Nie wiedział, co Alfred kombinuje, ale nie mylił się co do niego. Nigdzie na świecie nie ma takich procedur, żeby klucz do urzędu państwowego przechowywać pod wycieraczką. Maria przecenia naszą narodową niefrasobliwość, skoro w to uwierzyła. – Uśmiechnął się do swoich myśli.
Zerkał przez chwilę w kierunku telefonu, ale ostatecznie zarzucił pomysł przeprowadzenia natychmiast rozmowy z tym nieznośnym typem. Spacer z Marią nie był dobrym momentem, żeby wyjaśniać takie wątpliwości. Pogoda się wreszcie poprawiła i para miała szansę na udaną przechadzkę wokół Zamojskiej Rotundy. Muzealnik przygotował materiały na temat makabrycznego wykorzystania tej zabytkowej budowli przez hitlerowców podczas drugiej wojny światowej. Niestety taki smutny temat przyświecał ich spacerowi po Zamościu. Miasto i okolice, od wieków zniewalające przybyszów urodą, miały ukazać kobiecie, którą chciał oczarować, ponure wojenne oblicze. To też był Zamość, ale inny od tego, do którego zazwyczaj przybywali turyści zwabieni pięknem architektury i urodą okolicznej niezadeptanej przyrody.
Każdy kamień w tym mieście przypomina chwile triumfu obrońców niezwyciężonej twierdzy. Mnóstwo romantycznych historii przydarzyło się tutaj, a ja prowadzę kobietę, która mnie oczarowała, i w dodatku Niemkę, żeby jej pokazać miejsce hitlerowskiej kaźni. Co za pech! – snuł rozważania, a Maria jakby przeczuła, że myśli o historii Zamościa. Zainteresowała się okazałym budynkiem stojącym w tle pomnika, przed którym się zatrzymali.
– A co to jest tam z tyłu? Jakieś zabytkowe sanatorium? Tak sobie pomyślałam, bo po drugiej stronie tego kompleksu płynie rzeka, a z boku jest piękny park.
Nie opanował się. Wybuchnął śmiechem. Oprowadzał tędy wycieczki, bo jako historyk bywał też przewodnikiem, ale jak dotąd żadnemu turyście nie przyszło do głowy na widok pałacu Zamoyskich takie skojarzenie. Rodacy mieli przynajmniej mgliste pojęcie o historii miasta. Tymczasem pytania, które zadawała Maria, były wręcz rozbrajające.
– To jest były pałac rodowy hetmana Jana Zamoyskiego – wyjaśnił.
– Rozumiem, czyli tutaj mieszkał z rodziną. Domek mieli obszerny i gustowny – zażartowała. – Byli bardzo bogaci, skoro mogli sobie pozwolić na wybudowanie całego kompleksu budynków w centrum miasta.
– Tak – przytaknął. – Mogli sobie pozwolić, by go postawić gdziekolwiek. Tu wszystko należało do nich.
– Ale w jakim sensie?
– W każdym. – Zaśmiał się. – Jan Zamoyski założył to miasto. Twierdzę Zamość zaprojektował włoski architekt Bernardo Morando na jego zamówienie.
– Ach tak! I to jest on? – Maria wskazała na pomnik, przed którym stali. – Jan Zamoyski, niejako właściciel tego miasta?
– Niejako i były – poprawił ją rzetelnie Andrzej.
– Miał prywatne miasto… I nie żartujesz sobie ze mnie?
– Nie. Nie żartuję – oświadczył z powagą.
Ogarnęła spojrzeniem pałac i pomnik, a potem odwróciła się twarzą w kierunku zamojskiej starówki. Tuż obok renesansowej katedry biegła krótka uliczka prowadząca wprost na zabytkowy rynek. Pomnik i pałac świetnie było stamtąd widać.
– Przyjemnie się urządził. – Maria analizowała z komiczną powagą poczynania założyciela miasta. – Wszystko miał na oku i wszędzie blisko. Gdzieś o tym czytałam, że był znaczącą postacią w historii Polski.
Andrzej tym razem, choć z trudem, powstrzymał uśmiech. Maria miała mizerną wiedzę na ten temat, ale podobała mu się jej dziennikarska dociekliwość. Potrafiła słuchać, dlatego z przyjemnością podrzucił jej kilka kolejnych ciekawostek.
– Założyciel Zamościa był arystokratą i wielkim mężem stanu. Gdy król polski Stefan Batory mianował go kanclerzem i hetmanem wielkim koronnym, Zamoyski został drugą osobą w państwie.
– I był przy tym bogaty, o czym już mówiliśmy. – Obserwowała z uwagą twarz Andrzeja.
– O! Bardzo. – Przytaknął, a ona mimo woli przypomniała sobie plan hitlerowców, by zmienić nazwę miasta z Zamość na Himmlerstadt ku czci Reichsführera-SS Himmlera, nazistowskiego zbrodniarza wojennego, psychopaty, syna nauczyciela z Bawarii, którego Hitler desygnował na najwyższe urzędy państwowe Trzeciej Rzeszy.
Z powodu wiedzy o takich żenujących zamysłach niemieckich nazistów historia rodu Zamoyskich coraz bardziej rozpalała jej wyobraźnię. Z zawodowego przyzwyczajenia przywołała teraz w pamięci zasłyszane informacje i dokonała ich logicznego podsumowania.
– Jan Zamoyski, hetman i wielki mąż stanu, był tak wpływowy i tak bogaty, że założył to miasto. Tak?
– No, niezupełnie.
– Nie? – zdziwiła się.
– Nie. Był znacznie bardziej wpływowy i znacznie bardziej bogaty. Żeby scalić swój wielki majątek, z czasem stworzył z okolicznych miejscowości, a było ich mnóstwo, własną ordynację, której stolicą na początku ustanowił twierdzę Zamość.
– To znaczy?
– Za zgodą króla i sejmu wydzielił z państwa polskiego swoje włości i praktycznie sam nimi zarządzał.
– Oh mein Gott! Chcesz powiedzieć, że miał własne państwo?
– Coś w tym rodzaju. Założył ordynację.
– A to dopiero! – wykrzyknęła. Mrzonki hitlerowców, by przekłamać historię tego niesamowitego miejsca, wydały się jej w tym kontekście tak żenujące, że i ten fakt postanowiła opisać w niemieckiej prasie jako nadzwyczaj ciekawy. Pobieżnie oszacowała otaczającą ich zabudowę jako renesansową, ale potrzebowała więcej szczegółów. – Kiedy powstało miasto? – zainteresował ją dokładny wiek pięknych budowli.
– W tysiąc pięćset osiemdziesiątym roku.
– A co się stało z tym majątkiem i z potomkami założyciela twierdzy po jego śmierci? – dopytywała.
– Po śmierci bezdzietnego wnuka hetmana Jana Sobiepana Zamoyskiego losy rodziny się skomplikowały. Wzajemne związki członków rodu i ich więzi z Zamościem z różnych powodów osłabły. Okres zaborów Polski nie był łatwy dla miasta, a oficjalne przekazanie go Królestwu Polskiemu w tysiąc osiemset dwudziestym pierwszym roku przypieczętowało kolejne nieodwracalne zmiany. Nic potem nie było już takie jak za czasów założyciela słynnej perły renesansu, jednak na zawsze zachowała ona nazwę pochodzącą od jego wielkiego nazwiska.
– Właśnie, bo to przynajmniej ma sens! – Maria z irytacją potrząsnęła głową w niezrozumiałej dla Andrzeja intencji i jakby do swoich myśli.
– Słucham? – zdziwił się jej reakcją.
Nie zamierzała mu nic tłumaczyć. Wszystkie fakty znał lepiej od niej.
– A czasy wojny? – Rozmowa była dla niej coraz bardziej wciągająca.
– Podczas okupacji część rodziny mieszkała w pobliskim Zwierzyńcu. Ryzykując życie, Róża i Jan Zamoyscy wykorzystywali swój wielki majątek, by pomagać miejscowej ludności.
W tym momencie dziennikarka błyskawicznie uruchomiła dyktafon.
– Rozumiem, że podrzucisz mi na ten temat jakieś konkrety – zachęciła rozmówcę do kontynuowania opowieści.
– Podrzucę, a jakże. – Andrzej podziwiał przemianę, jaka zaszła w kobiecie, gdy tylko podjął temat, nad którym pracowała. Oczy jej rozbłysły, a na pięknej twarzy pojawił się lekki rumieniec. Teraz wreszcie orientowała się, o czym mówią. Jej głos stał się władczy, a ruchy pewne. Znowu była profesjonalistką.
– Więc? – niecierpliwiła się.
– Rzecz dotyczy wywozu dzieci z tych terenów.
– Masz na myśli Dzieci Zamojszczyzny?! To świetnie! To naprawdę znakomicie! – wykrzyknęła podekscytowana. – Sporo o nich ostatnio czytałam. Zajmą ważne miejsce w moich reportażach, bo ostatecznie postanowiłam obrać inny od zakładanego kierunek badań. Pomysł, z którym tu przyjechałam, uznałam za… – zawahała się. – Za idiotyczny. – Po tym oświadczeniu poczerwieniała i straciła odzyskany dopiero co impet.
O nic nie pytał, bo wydawała się bardzo speszona swym wyznaniem.
– Byłam kiepsko zorientowana w temacie, który mi powierzono, i uległam sugestii szefa. Tymczasem Johann nie ma pojęcia o czasach okupacji na tych terenach i przez to oboje wyszliśmy na dyletantów – tłumaczyła się nieporadnie.
Zrozumiał przyczynę zmiany, a nawet się z niej ucieszył.
– Poznałaś fakty. Nie błądzi tylko ten, kto nic nie robi. – Ukoił skrępowanie swojej towarzyszki rzeczowym komentarzem.
– No właśnie. – Była mu cholernie wdzięczna za takie postawienie sprawy. Dawał jej w każdej sytuacji wsparcie. Przemknęło jej przez głowę, że jemu jednemu mogłaby się zwierzyć z rodzinnych kłopotów. Podwójna gra, którą tutaj prowadziła, szczególnie wobec niego, coraz bardziej jej ciążyła. I chociaż ulica to nie najlepsze miejsce do zwierzeń, była o krok od wyznania prawdy. Próba szczerej rozmowy nie powiodła się jednak, bo gdy tylko zaczęła mówić, Andrzej jej przerwał. W swoim przeświadczeniu uznał dalsze wyjaśnienia na temat zmiany planów Marii za zbędne. Nieświadom jej wewnętrznych rozterek, wskazał znacząco na dyktafon, a gdy posłusznie go włączyła, podjął przerwaną opowieść o Zamoyskich:
– No więc rodzina ordynata podczas okupacji niemieckiej uratowała przed wywózką z Zamojszczyzny, a może i przed śmiercią, kilkaset najmłodszych dzieci z Roztocza, więzionych głównie w obozie przesiedleńczym w Zwierzyńcu. Swoją tajemnicę, jak im się udało wykupić je od niemieckiego zbrodniarza Odilo Globocnika11, Jan i Róża Zamoyscy na zawsze zabrali do grobu. Chodzą słuchy, że esesman przyjął od tych majętnych ludzi gigantyczną łapówkę i uwolnił dzieci, bo Jan Zamoyski przekonał go, że maluchy powymierają w drodze z zimna, chorób i niedożywienia i nie będzie z nich w Rzeszy pożytku. Albo jeszcze gorzej: że z powodu chorowitych najmłodszych więźniów może wybuchnąć w obozie epidemia, która dotknie też Niemców. Krewni założyciela naszego miasta podjęli ogromne ryzyko, by najmłodszych mieszkańców Zamojszczyzny uwolnić, i wielki trud, by się nimi później zaopiekować. Dla okolicznej ludności na zawsze pozostaną jednymi z cichych bohaterów ostatniej wojny. Ich pertraktacje z hitlerowcami mogły się skończyć tragicznie dla całej rodziny. To był heroiczny wyczyn, ale niejedyny przejaw ich troski o okoliczną ludność. Miejscowi o tym pamiętają – dodał cicho, a potem ożywiony oświadczył: – Z przyjemniejszych rzeczy przytoczę fakt, że po upadku komunizmu w Europie w naszym mieście przez wiele lat prezydentem był syn ostatniego ordynata Jana, Marcin Zamoyski.
– Wow! – skomentowała Niemka z błyskiem podziwu w oczach. Ciekawostki na temat miasta całkowicie pochłonęły jej uwagę. I tak chwila odpowiednia na zwierzenia przepadła. Osobiste wątpliwości uleciały Marii z głowy, bo temat zaczął ją naprawdę wciągać. Układała w myślach plan dalszego działania.
Para powoli minęła pałac, potem renesansową katedrę i arsenał. Wreszcie przez zabytkową ceglaną bramę, wzniesioną od strony Szczebrzeszyna, dotarli na drewniany most, który przed wiekami opuszczany ponad fosą stanowił połączenie hetmańskiego grodu z okolicą. Widok był przepiękny. Przed Marią rozpościerał się ogromny, zielony teren, a odremontowane mury obronne osłaniały Zamość i wraz z częściowo odtworzonymi fortyfikacjami dawały wyobrażenie o jego przedwiekowym wyglądzie. W ciepłe letnie dni przewijały się tędy tłumy ludzi. Teraz, w majowe popołudnie, tuż po deszczu i w środku tygodnia, było pusto. Podziwiali twierdzę z zewnątrz. Widok był bajkowy, tak jak opowieści Andrzeja o jej renesansowych początkach i niezwykłym założycielu.
Przez chwilę szli jeszcze wzdłuż murów sławnej perły renesansu, aż wreszcie odwrócili się w kierunku ostatniej, oddalonej od innych zabudowań fortyfikacji. Gdy w oddali zamajaczył ceglany krąg budynku otoczonego drzewami, Andrzej wymruczał pod nosem:
– Tu kończy się baśniowa atmosfera naszego spaceru.
Kobieta szepnęła przeciągle:
– Taak. Oto i ona, Zamojska Rotunda. Oglądałam zdjęcia w internecie, ale w rzeczywistości wydaje mi się większa. Nie sądziłam też, że znajduje się tak blisko centrum.
– To część fortyfikacji dobudowana w czasach, gdy Zamość należał już do Królestwa Kongresowego. Hitlerowcy wykorzystali fakt, że została usytuowana w niewielkim oddaleniu od twierdzy, jednak poza miastem. Miejsce nadawało się idealnie do przyjmowania i wysyłania stąd więźniów. W pobliżu przebiegają tory kolejowe, a Niemcy, wiadomo, są praktyczni – dodał z rozpędu historyk i zaraz się zreflektował. – Przepraszam. – Spojrzał speszony na swoją towarzyszkę.
– Nie przepraszaj, bo Niemcy właśnie tacy są bez względu na okoliczności – przyznała mu rację. – Obozy zagłady tworzyli między innymi po to, by „nie demoralizować swoich żołnierzy”. Prawda, jakie pomysłowe rozwiązanie?
Patrzył na nią zaskoczony.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Uśmiechnęła się na widok jego zdziwionej miny.
– W kwestii masowych mordów, uwierz mi, stałam się mimowolną specjalistką. Poznałam motywacje i bezduszne okrucieństwo swoich rodaków od podszewki.
– Ale ja nie widzę związku…
– Możliwe, że nie widzisz. – Prychnęła gniewnie. – Jednak hitlerowskie obozy śmierci to najbardziej nieludzki przejaw niemieckiego pragmatyzmu, jaki znam. Najprostszy sposób, by się pozbyć dużej liczby ludzi bez udziału niemieckich żołnierzy albo przy ich minimalnym uczestniczeniu.
– To było aż tak ważne? – zapytał Andrzej z powagą.
– A było, bo każdy wie, że zbrodnia demoralizuje. Żołnierz, który morduje na wielką skalę kobiety, dzieci, starców, mógłby po zakończeniu wojny stać się niebezpieczny dla swojego kraju. Dlatego roztropni stratedzy niemieccy zdecydowali już na samym początku wojny, jak temu przeciwdziałać. Stworzyli fabryki do masowego zabijania.
– Szatański pomysł i skrajne okrucieństwo – stwierdził.
– Nie, nieee. – Zaśmiała się szyderczo. – Skrajnym okrucieństwem było nakłanianie skazańców, by mordowali innych więźniów. Dodatkową korzyścią, którą zyskiwano w tym przypadku, było podsycanie uprzedzeń narodowościowych i wzniecanie wzajemnej nienawiści uwięzionych. Ja, Niemka, muszę przyznać, że naród Beethovena i Schillera nie ma powodów do dumy. Wyhodował wielu gigantycznie zwyrodniałych zbrodniarzy, którzy często nie brudzili własnych rąk, a jedynie użyczali swojej twórczej kreatywności takim realizacjom jak Oświęcim czy Majdanek. Po wojnie nie poczuwali się do winy, bo nikogo osobiście nie zagazowali. Czyż to nie jest genialne?
– Taak. Ciekawe, jak wielu Niemców ocenia ich tak surowo jak ty.
– Wielu, bardzo wielu, ale nie łudź się, że wszyscy. – Maria poczuła nagle kołatanie serca w piersiach. Krew uderzyła jej do głowy. Mój Boże, gdyby wiedział o mnie wszystko, pewnie by go tu nie było. Może wcale nie chciałby ze mną rozmawiać? – myślała, zerkając z niepokojem na Andrzeja.
Uśmiechnął się do niej.
– Co za ulga. Skoro jesteś tak dobrze zorientowana w temacie, niczym gorszym już cię nie zaskoczę.
– No nie wiem – mruknęła. – Też tak myślałam, ale miejscowe archiwa wyprowadziły mnie z błędu. Niestety pokusa, jaką jest ta kraina, piękno przyrody i żyzne gleby, rozbudziły żądze posiadania hitlerowców. Nie przejrzałam jeszcze wszystkiego, a już dotarłam do dokumentów, które nawet mnie szokują. – Kiedy dziennikarka wyrzuciła z siebie irytację, zamilkła. W dodatku nie mam pojęcia, jaką rolę odegrał w tych zdarzeniach Gustav Fischer – dręczyły ją natrętne myśli, a wyobraźnia podsuwała najczarniejsze scenariusze. Wprawdzie mogła się łudzić, że skoro pradziad nie figurował w dokumentach, to wcale nie przebywał w Zamościu, jednak jej własny niemiecki pragmatyzm sugerował inne makabryczne rozwiązanie. Z jej dotychczasowych doświadczeń wynikało, że z hitlerowskich archiwów znikały zazwyczaj kompromitujące dokumenty o najcięższych zbrodniach i dane największych zbrodniarzy. Gdyby był z nią teraz Helmut, sytuacja byłaby nieprzyjemna, ale nie aż tak trudna. U boku Andrzeja i w tym miejscu przerażała Niemkę sama myśl, że może się okazać prawnuczką zbrodniarza wojennego, że kolejna osoba w jej rodzinie może być obciążona zarzutami o przestępstwa przeciw ludzkości. Ta świadomość była zawstydzająca.
Maria często o tym ostatnio rozmyślała, lecz teraz próbowała się skupić na temacie planowanych reportaży, bo weszli na plac przed Rotundą. Okrągły budynek muzeum martyrologii był okolony cmentarzem. Rzędy jednakowych krzyży przypominały o śmierci i męczeństwie pomordowanych tu i zmarłych z powodu okrutnego traktowania ludzi, stanowiąc poruszający widok. Była wdzięczna Andrzejowi za jego milczenie podczas zwiedzania cel więziennych.
Kolejne miejsce hitlerowskiej kaźni cechowała znana jej złowieszcza cisza. Jakby z punktu widzenia wieczności ludzie, których tu pomordowano, osiągnęli niezwykły spokój. Jakby po przekroczeniu progu życia i śmierci stan ich dusz, gdziekolwiek były, cechowała niezrozumiała dla żywych obojętność na wyrządzoną im krzywdę. Ciszę, która miała ukoić emocje odwiedzających ten przeklęty krąg męczeńskiej śmierci, przerywał tylko szum drzew.
Wszystko to działało Marii na nerwy. W Oświęcimiu było okropnie, ale tam nie czuła osobistego zaangażowania. Trudno sobie wyobrazić, że zginęły tu tysiące ludzi, jest na to jakby za mało miejsca – przychodziły jej do głowy dziwaczne myśli.
– Ilu ludzi skazano na pobyt tutaj? – zapytała.
– W przybliżeniu pięćdziesiąt tysięcy. Główny obóz przesiedleńczy był po drugiej stronie miasta, z kolei więzienie śledcze Gestapo w Zamojskiej Rotundzie pełniło funkcję ośrodka, przez który przechodzili zakładnicy różnych nacji, wyznań i narodowości. Więziono i mordowano polską inteligencję, Żydów, jeńców polskich i rosyjskich. Przepływ osadzonych był ogromny.
– Przetrzymywano tu pięćdziesiąt tysięcy osób? A ile z nich straciło życie?
– Wiemy o około ośmiu tysiącach. W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku pośrodku dziedzińca podczas prac przy fundamentach pod urnę na prochy pomordowanych przeprowadzono analizę gruntu, w wyniku której stwierdzono, że ziemia jest w tym miejscu przesycona do głębokości półtora metra tłuszczem ludzkim o wstrętnej woni.
– Czyli palili zwłoki, żeby zatrzeć ślady?
– Na różne sposoby tuszowali swoje postępki. Niszczyli też dokumenty i dlatego najbardziej kompromitujące dowody zbrodni przepadły. Nie znamy wszystkich nazwisk ani ofiar, ani ich katów. Znasz ten scenariusz?
Nie odpowiedziała. Rzuciła mu rozpaczliwe spojrzenie i postanowiła, że porozmawiają szczerze przy najbliższej okazji o prawdziwym celu jej wizyty w Zamościu. Sytuacja stawała się nieznośna.
– Gefangenen Durchgangslager Sicherheitspol12, co za głupia i obrzydliwa nazwa – powiedziała nagle głośno i wyraźnie przeczytaną wcześniej na bramie Rotundy okupacyjną nazwę obiektu.
Niemiecki tekst, wygłoszony z nienagannym akcentem, zelektryzował otoczenie, zwracając uwagę zwiedzających. Młody mężczyzna powiedział coś do ucha pięknej ciemnowłosej kobiecie i wskazał na Marię. Andrzej też drgnął.
– Przepraszam – szepnęła do niego. – Przepraszam, nie wiem, co mnie napadło, żeby komentować nazwę obozu. Pomyślałam, że jest idiotyczna – tłumaczyła się speszona.
Wobec krępującej sytuacji, którą sama spowodowała, Andrzej wziął ją pod rękę i ruszyli w kierunku wyjścia. Odprowadzeni spojrzeniami zwiedzających opuścili teren Rotundy, a w drodze powrotnej prawie nie rozmawiali. Na przedmieściach Zamościa Maria nagle złapała swojego towarzysza za ramię.
– A wiesz, co jest najgorsze? – zapytała łamiącym się z emocji głosem. – Że miejsce kaźni jest położone tak blisko miasta. A to znaczy, że ludzie bici, torturowani, zabijani na przeróżne sposoby w ostatnich chwilach życia, pełnych strachu i cierpienia, mieli świadomość, że całkiem blisko jest bajecznie piękne, tętniące życiem miasto. Miasto, które wygląda niczym raj. To najbardziej paskudne i przewrotne usytuowanie miejsca zagłady, jakie kiedykolwiek widziałam. To przeraża.
Patrzyła na niego wyczekująco, ale nie odezwał się. Przyciągnął ją nagle do siebie i przytulił. Nie odepchnęła go. Objęci ruszyli w kierunku rynku. Znowu zaczął siąpić wiosenny deszcz. Z kwitnącego obok katedry kasztanowca obsypywały się płatki zbitych deszczem kwiatów. Zrobiło się naprawdę miło i wieczór mógł się zakończyć romantycznie, jednak gdy znaleźli się w podcieniach przy ulicy Staszica, zadzwonił telefon.
11
Odilo Globocnik – dowódca SS i policji w dystrykcie lubelskim Generalnego Gubernatorstwa.
12
Jeniecki Obóz Przejściowy Policji Bezpieczeństwa. Poniżej mniejszymi literami nazwa ta zawiera dopisek: „Beschlagnahmt im Einvernehmen mit der Ortskommandtr Zamosc” (Obiekt zajęty w porozumieniu z komendanturą w Zamościu).