Читать книгу Sekret rodziny von Graffów - Bożena Gałczyńska-Szurek - Страница 4
ROZDZIAŁ III
ОглавлениеMinęło kilka dni, a w czwartek od rana padał deszcz. Zmoknięta Maria przemykała w kierunku ratusza. Renesansowy rynek otoczony podcieniami pozwalał mieszkańcom przemierzać suchą stopą trakty komunikacyjne na starówce również w tak niesprzyjającą pogodę. Miasto zagubione wśród roztoczańskich lasów było nie tylko piękne, ale też zmyślnie zaprojektowane – młoda dziennikarka, jak większość przybyszów, uległa urokowi hetmańskiego grodu. Mimo wszystko nie zapomniała o swoim zadaniu – niestety, jak do tej pory zdobyła pod dostatkiem jedynie materiałów do realizacji artykułów o przesiedleńcach. W kwestii informacji przydatnych do rozwikłania tajemnicy rodzinnej nie zrobiła żadnych postępów.
Ranki spędzała w miejscowym archiwum, otoczona pozornie nieustającą troską, a faktycznie bacznie obserwowana przez pracownicę Alfreda. Popołudniami zaś zwiedzała okolicę w towarzystwie Andrzeja. Młody historyk z zapałem opowiadał niemieckiej koleżance historię miasta i okolic. Jawnie ją adorował, a ona go polubiła. Czekała na wspólne spacery. Nie, nie miała wyrzutów sumienia wobec narzeczonego i nie zamierzała się zwierzać z tej przyjaźni Helmutowi. W końcu ona też nie wypytywała go o służbowe wyjazdy do Hanoweru w towarzystwie sekretarki ani o lunche, które jadał z praktykantkami podczas jej nieobecności w Berlinie. Ich specyficzne narzeczeństwo było konsekwencją wieloletniej przyjaźni dwóch znanych niemieckich rodów, a przede wszystkim – spełnieniem marzeń babci Grety, natomiast małżeństwo miało zapewnić stabilność rodzinnego biznesu i przynieść korzyści krewnym. A co konkretnie miała zyskać na tym Maria? Wszyscy uważali, że szczęście. Jej narzeczony uchodził bowiem za najlepszą partię w Berlinie. Tymczasem relacje młodych od dzieciństwa przypominały bardziej więź bratersko-siostrzaną, tak że nawet ich całkiem udany seks, w przekonaniu Marii, miał cechy niemalże kazirodcze. Jeśli były w nim emocje, to mało subtelne. Piękna Graffówna nie wyobrażała sobie, że spędzi z tym „idealnym kandydatem na męża” resztę życia. Zdawała sobie sprawę, że kiedyś będzie musiała mu powiedzieć o swoich wątpliwościach, ale teraz, choć Helmut miał odwiedzić ją w Zamościu, jej głowę zaprzątał inny problem. Była nim pracownica miejscowego archiwum, panna Wisia, która już na wstępie oświadczyła dziennikarce, że nie odstąpi jej ani na krok i każdego dnia z pełnym zaangażowaniem spełniała swą obietnicę. Ta nieustanna obecność podwładnej Alfreda była dla Marii uciążliwa, ale najgorszy był pierwszy dzień.
Młoda kobieta powitała ją na progu sekretariatu uroczyście i z właściwym sobie zaangażowaniem w pracę.
– Czuję się zaszczycona, mogąc powitać przedstawicielkę zagranicznych mediów w progach naszej skromnej instytucji – wygłosiła przygotowaną formułkę. – Szef jest chwilowo nieobecny, bo się przeziębił przez tę fatalną pogodę – ubolewała nad losem pryncypała, zerkając za okno. W istocie, niebo nad miastem zasnuło się siwymi chmurami. Było chłodno i deszczowo. – Taak, szef jest chory, ale polecił mi zająć się panią. „Nie zostawiaj naszego gościa ani na chwilę sam na sam z tymi papierzyskami bez pomocy”, tak mi nakazał – kontynuowała urzędniczka, przejęta rolą, jaką jej wyznaczono. – To znaczy Alfred miał na myśli, że powinnam się w jego zastępstwie panią zaopiekować i dlatego będę do dyspozycji w każdej chwili.
Wisławę wyróżniał uroczy zwyczaj komentowania poleceń i poczynań ludzi przez doprecyzowanie ich motywacji według jej własnych przemyśleń. Intencje innych były przez nią tak dointerpretowane, by nikt nie miał wątpliwości odnośnie do ich znaczenia w przeróżnych sytuacjach. Ponadto w takich momentach pucołowata twarz pomocnicy Alfreda, przez wciągnięcie policzków i ułożenie ust w tak zwaną trąbkę, stawała się wąska, policzki zapadnięte, a na czole powstawała gruba pozioma bruzda. Wyglądało to imponująco. Sugerowało poważne zaangażowanie intelektualne sekretarki w powierzone jej przez szefa zadania. Powierzchowność młodej archiwistki ogólnie była przyjemna, choć trudno było ją nazwać pięknością. A z powitalnego wystąpienia wynikała jedna miła okoliczność – chwilowa nieobecność Alfreda. I niestety jedna przykra – stała obecność tej absorbującej osoby w pobliżu Marii.
Niemka przez chwilę nie potrafiła stosownie zareagować na tak oficjalne powitanie. Zapewniona, że Wisia nie odstąpi jej ani na krok, jęknęła tylko:
– Ach, tak…
– Tak, tak – przytaknęła tylko rozmówczyni. Otwarcie oczekiwała wyrazów uznania po swoim imponującym przemówieniu.
W tej sytuacji młoda arystokratka zdała się na intuicję i wrodzony talent towarzyski odziedziczony po dziadku von Graffie. Przerwała formułkę powitalną, wyciągając rękę do uścisku i zapewniając:
– Mnie też jest bardzo miło i proszę, mów do mnie po imieniu. Jestem Maria. Po polsku Marysza, Maryszka czy jakoś podobnie.
Na propozycję spoufalenia się z gościem archiwistka zareagowała spontanicznie. Wyglądała przez chwilę jak nadęty balon, z którego nagle uszło powietrze, po czym wyskoczyła zza biurka z ręką wyciągniętą na powitanie.
– Wisława Lis, Wisia jestem. My, zamościanie, jesteśmy zazwyczaj bardziej bezpośredni, ale gość z zagranicy wymaga szczególnego powitania. Rozumiesz? – tłumaczyła swoje pompatyczne wystąpienie.
– Jasne, że tak!
– A ty jesteś Ma-ryś-ka, a nie Maryszka. Rozumiesz?
– No tak, rozumiem. Ma-ry-szka – przesylabizowała Niemka posłusznie. – Richting? Gut?8 Dobrze? – dopytywała.
Sekretarka archiwum patrzyła na nią przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym mruknęła bez przekonania:
– Taak! Prawie dobrze! Jeszcze się wyrobisz. – Z niezrozumiałą dla gościa intencją machnęła lekceważąco ręką i dodała: – A teraz chodź, oprowadzę cię po archiwum.
Pomieszczenie, do którego zaprowadziła gościa asystentka Alfreda, było wysokie, ciemne i długie, bardzo długie. By skorzystać ze zbiorów znajdujących się w głębi, trzeba było dodatkowo zapalić światło włącznikiem umieszczonym w połowie sali, co stanowiło pewne utrudnienie w dyskretnym korzystaniu ze zgromadzonych tu dokumentów, archiwum bowiem z sekretariatem łączył szklany lufcik. Umieszczony blisko sufitu miał za zadanie doświetlić choć trochę dziennym światłem tonące w mroku, położone najwyżej półki. W tej sytuacji użycie górnego oświetlenia przy przeglądaniu archiwaliów nie mogło zostać niezauważone przez pracującą w sąsiednim pomieszczeniu sekretarkę. Kłopotliwe były też wysokie regały. By dotrzeć do teczek z papierami umieszczonych najwyżej, trzeba było użyć metalowej drabiny na kółkach, a deski podłogowe skrzypiały niemiłosiernie przy każdym kroku. Pod oknami, wzdłuż jednej ze ścian ustawiono wprawdzie trzy komputery, jednak używanie ich nie było do końca anonimowe. Każdy mógł sprawdzić, co i kiedy było przeglądane, dlatego Maria rezolutnie nie planowała zastosować takiej opcji poszukiwań. Generalnie ogarnął ją wisielczy nastrój. Choć nie wiedziała, jak rozmieszczone są dokumenty na półkach, to wygląd pomieszczenia i obecność nadopiekuńczej przewodniczki nie napawały optymizmem w kwestii planowanego prywatnego dochodzenia.
Złe przeczucia okazały się słuszne. Materiały o przesiedleniach usytuowane były bowiem w pobliżu drzwi wejściowych, podczas gdy pozostałości niemieckich archiwów wojskowych, które interesowały gościa, jako mało przydatne znajdowały się na końcu sali.
Wisia poinformowała o tym niemiecką dziennikarkę swoim pełnym entuzjazmu głosem, po czym oświadczyła:
– A teraz zostawię cię samą, żebyś mogła się spokojnie rozejrzeć.
Wystarczyło jedno spojrzenie na jej rozbiegane oczy, by się upewnić, że tego nie zrobi. Była ciekawska, a kiedy wspominała o Alfredzie i jego poleceniach służbowych, przypominała zadurzoną gimnazjalistkę.
Mimo wszystko, kiedy tylko wróciła do sekretariatu, Maria próbowała rozeznać się w interesujących ją dokumentach. Liczyła na to, że pracownica wkrótce znudzi się jej towarzystwem albo zajmie się czymś absorbującym i zostawi ją w spokoju.
Były to płonne nadzieje. Do południa gość archiwistki zdążył wypić posłusznie trzy pyszne herbatki różane z miodem, po czym Wisia zajrzała z kolejnym zapytaniem.
– A może byś przekąsiła coś konkretnego? Pora obiadu się zbliża. Chętnie wyskoczę po zapiekankę dla ciebie na Rynek Solny –zaoferowała z właściwym sobie zapałem.
Perspektywa wyprawy sekretarki na Rynek Solny, gdziekolwiek się on znajdował, była szansą na chwilę spokoju, dlatego gość zapewnił pospiesznie:
– Ależ tak! Chętnie coś zjem. – W głosie von Graffówny słychać było determinację, by przetrzymać kolejny atak troskliwości. – Scheisse – wymruczała prawie natychmiast pod nosem przekleństwo, zirytowana.
– Słucham? Może mogę w czymś jeszcze pomóc? – Niezrozumiałe mruknięcie spowodowało kolejne irytujące pytania Wisi. – A może ja ci przeszkadzam?
– Nie, skądże. – Odpowiedź Marii zabrzmiała nieszczerze. Coraz trudniej jej było ukryć zniecierpliwienie.
Tymczasem Wisława obserwowała uważnie, jak jej nowa znajoma z trudem ściąga dokumenty z górnych półek regału. W końcu dała wyraz swoim wątpliwościom.
– A czy nie byłoby lepiej użyć komputera? Przecież tam jest wszystko zeskanowane – zauważyła rozsądnie.
Dziennikarka nie odpowiedziała.
– To może choć pomogę ci ściągać te papierzyska? – Archiwistka nie dawała za wygraną, szczerze zaniepokojona wyczynami gościa na drabinie.
– Nie! Nie trzeba! Lubię pracować sama i po swojemu! – warknęła zestresowana rozmówczyni i zaraz się zmitygowała: – Za to chętnie spróbuję zapiekanki – zapewniła słodkim głosem.
Wisia wzruszyła ramionami.
– Skoro tak, to dobrze, zaraz się tym zajmę.
Urażona zachowaniem cudzoziemki zniknęła za drzwiami i po chwili gdzieś w głębi korytarza rozległ się stukot szpilek. Kroki cichły, oddalały się, aż zapanowała błoga cisza.
Jednak Maria, gdy została sama, odczuła tylko chwilową ulgę. Uświadomiła sobie, w jak trudnym jest położeniu. Plan zbadania przeszłości Hansa von Graffa okazał się prawdziwym wyzwaniem. Fatalnie się to wszystko układa, fatalnie – Maria rozpaczliwie poszukiwała w myślach sposobu rozwiązania problemów rodzinnych. Była dosłownie sparaliżowana męczącym towarzystwem Wiśki, dlatego po jej wyjściu usiłowała się szybko zmobilizować do działania. Przeanalizowała błyskawicznie sytuację, ale wnioski nie były zbyt optymistyczne. Przede wszystkim nie miała pojęcia, jak długo potrwa nieobecność urzędniczki, dlatego oświetlanie całej sali nawet w momencie, gdy została sama, i przesunięcie drabiny w przeciwległy kąt archiwum, w kierunku dokumentów, które nie powinny jej interesować, było ryzykowne. Mogła zostać w każdej chwili przyłapana na prywatnych poszukiwaniach, tym bardziej że nie wiedziała dokładnie, gdzie i czego konkretnie ma szukać. Zrozumiała, że przynajmniej chwilowo nie ma szans na realizację prywatnego śledztwa. Że przegrała w potyczce ze wścibstwem sekretarki Alfreda.
Jej plan dyskretnego przestudiowania poniemieckich dokumentów wojskowych się nie powiódł, a skoro nie mogła w tym momencie znaleźć sposobu na gromadzenie informacji ważnych dla Hansa, nie było sensu grzebać w starych papierach. Praca z nośnikami elektronicznymi rzeczywiście była lepszym rozwiązaniem, dlatego po powrocie z rynku zaskoczona podwładna Alfreda zastała ją przy komputerze. Maria kopiowała informacje dla dziennika „Die Tageszeitung”. Nawet nie zauważyła, kiedy zapiekanka i kolejna herbatka znalazły się na jej biurku, bo tym razem zganiona przez nią przed wyjściem Wisia przezornie wycofała się do sekretariatu. Panna von Graff wyglądała na całkowicie pochłoniętą pracą, a nawet przejętą archiwalnymi informacjami. W istocie Niemkę spotkało niemiłe zaskoczenie. Jej propozycja projektu, by w serii artykułów ukazać losy przesiedleńców wojennych z tego terenu – Niemców i Polaków – okazała się bardzo niefortunna. Być może, gdyby przeanalizowała wcześniej choćby pobieżnie materiały do realizacji tak wybranego tematu, zaniechałaby go i uniknęła przykrości.
W momencie gromadzenia danych było już na to za późno, tymczasem konfrontacja z faktami wypadała dla tego pomysłu miażdżąco. Dokumentacja z okresu drugiej wojny światowej, którą przeglądała, ukazywała dramatyczne losy miejscowej ludności.
Maria do tej pory przedstawiała w swoich dziennikarskich relacjach obozy koncentracyjne. Temat był ponury, opisy miejsc masowej zagłady – potworne, ale w pewien sposób do siebie podobne. Hitlerowcy wypracowali schemat unicestwiania ludzi, który dobrze już poznała. Dzieje okupacyjne Zamojszczyzny były dla niej czymś nowym. Po tym, jak zaczęła zgłębiać dokumenty, szybko zrozumiała przyczynę niechętnego spojrzenia Alfreda i zakłopotania malującego się na twarzach obydwu mężczyzn, gdy podczas pierwszej wspólnej rozmowy napomknęła niefrasobliwie o niemieckich przesiedleńcach.
Było jej teraz nie tylko przykro, że zamierzała zrównać obie nacje: kolonistów niemieckich i wypędzonych Polaków, ale poczuła się wręcz skompromitowana.
– Jak mogłam tu przyjechać zupełnie niezorientowana w temacie? Wszystkiemu jest winien pośpiech, a wygłupiłam się przez Hansa i mojego szefa Johanna. Już ja im wygarnę po powrocie do Berlina – złorzeczyła pod nosem. – „Pierwszy etap akcji wysiedleńczej Niemcy rozpoczęli w listopadzie czterdziestego drugiego roku. Wypędzanym Polakom zezwalano na zabranie trzydziestu kilogramów bagażu osobistego i dwudziestu złotych. Rodziny brutalnie rozdzielano” – czytała półgłosem. – „Wielu mieszkańców tych terenów osadzono w Auschwitz i innych obozach zagłady, z czego tylko dwadzieścia procent uwięzionych tam przeżyło. Wysiedlanych wywożono też na przymusowe roboty do Niemiec, a odbierane rodzicom dzieci podlegały segregacji. Przeznaczone do germanizacji wywożono do Trzeciej Rzeszy. Pozostałe trafiały najczęściej do obozów koncentracyjnych. Podczas akcji wysiedleńczej dziesięć tysięcy maluchów zmarło z powodu wyniszczenia i chorób, zabójczych eksperymentów medycznych, a w czasie transportu – z głodu, zimna i braku opieki”. Zbrodnie hitlerowców popełnione na dzieciach to te najgorsze – wyszeptała Niemka i przygryzła wargę do bólu. Brawo, Mario, brawo! Popisałaś się – szydziła z siebie samej. Więc to tak moi rodacy mościli sobie te tereny pod niemieckie „centrum osadnictwa”. W istocie sprowadzono tutaj Niemców, ale żeby ich osiedlić, postanowiono najpierw wszystkich Roztoczan wysiedlić – przypomniała sobie zgryźliwą uwagę Alfreda. A z dokumentacji jasno wynikało, że wysiedlenia na Zamojszczyźnie były masowe i stanowiły część Generalnego Planu Wschodniego Trzeciej Rzeszy, który zakładał pozbycie się milionów Słowian z krajów Europy Wschodniej i Środkowej. Ludność pochodzenia niemieckiego miała ich zastąpić. Taki był cel zwożenia w okolice Zamościa kolonistów niemieckich i wszystko wskazywało na to, że naziści w latach tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa–czterdzieści trzy na tych pięknych terenach, by pozbyć się rdzennej ludności, dokonali spustoszenia i zbrodni na cywilach na niewyobrażalną skalę.
I choć dla przybyłej do miasta dziennikarki ten temat miał być tylko przykrywką dla prywatnego dochodzenia rodzinnego, wciągał ją coraz bardziej. Z każdą chwilą stawał się coraz ważniejszy.
„Zapewniam cię, że żaden plan okupowania tych terenów nie był tak perfekcyjny jak niemiecki” – zadźwięczała jej w uszach z całą mocą uwaga polskiego archiwisty, gdy z wypiekami na twarzy kopiowała kolejne dane.
– „Akcja wysiedleńcza na Zamojszczyźnie skończyła się w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Z trzystu wsi w tym regionie hitlerowcy wypędzili z domów ponad sto dziesięć tysięcy mieszkańców, w tym ponad trzydzieści tysięcy dzieci. Domy i dobytek wysiedlonych przejęli koloniści niemieccy9. Osiedliło się ich tutaj prawie dwanaście tysięcy, ale przesiedlano też na te tereny współpracujących z Niemcami Ukraińców. Ich liczba sięgnęła osiemnastu tysięcy”. Oh mein Gott! Oh mein Gott! – jęczała Maria pod nosem. – Nic dziwnego, że Andrzej i Alfred byli co najmniej zaskoczeni moim, pożal się Boże, pomysłem reporterskim – biadoliła.
Pod adresem szefa „Die Tageszeitung” posypały się inwektywy.
– Skończony dureń z ciebie, Johann – szeptała rozgoryczona. Twój genialny pomysł, by powstały artykuły o okupacji niemieckiej na Zamojszczyźnie opisujące losy niemieckich przesiedleńców, to kompromitacja – rozmyślała. W jakiej intencji miałabym badać losy Niemców przesiedlonych na Zamojszczyznę? Kogo obchodzą dzieje osadników sprowadzonych tu na miejsce wypędzonych i pomordowanych? Miałabym usprawiedliwiać tych, którzy na nieszczęściu ofiar wojny, na skradzionym im majątku zamierzali zbudować swoje życie? Nigdy!
Po takiej dawce emocji Maria postanowiła napić się herbaty pozostawionej dla niej na biurku, bo z przejęcia zaschło jej w gardle. Wstała od komputera i z filiżanką w ręku podeszła do okna. Zapłakany deszczem Zamość dobrze korespondował z chandrą, która ją dopadła. Zbliżało się południe, a na ulicy było szaro i ponuro. W wielkich kałużach przed kamienicą, w której mieściło się archiwum, odbijały się granatowe chmury.
Jedno jest pewne – rozmyślała. Popracuję rzetelnie nad cyklem artykułów o okupacyjnych dziejach ludności cywilnej tych terenów. Nie będzie mi łatwo przyznać się do błędu i zmienić temat, ale jestem winna zawodową uczciwość ludziom, którzy mnie goszczą. Postaram się na swój dziennikarski sposób oddać cześć miejscowym ofiarom nazistowskich zbrodni, choć na niewiele mi się to przyda w rozwikłaniu rodzinnej tajemnicy.
Podjąwszy taką decyzję, westchnęła ciężko.
***
Marię czekały w Zamościu trudne chwile, ale po kilku dniach spędzonych na wykonywaniu solidnej pracy dla „Die Tageszeitung”, we wspomniany czwartek, gdy po raz kolejny przekroczyła próg archiwum, spotkała ją miła niespodzianka. Sekretariat wydawał się pusty. Drzwi było szeroko otwarte, ale dokumenty – pozamykane w szafach. Na biurku ktoś rozłożył stos kabli i wtyczek. Czyżby nie było Wisławy? – w głowie Niemki zrodził się optymistyczny, ale mało prawdopodobny scenariusz. Ku jej zaskoczeniu, po chwili się urzeczywistnił.
– O cholera! – dobiegło gdzieś od podłogi.
Rozległ się odgłos upadającego przedmiotu i spod biurka wyłonił się szczupły mężczyzna z burzą siwiejących blond włosów. Maria nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób zmieścił się za kontuarem Wisi. Był wysoki, a gdy weszła do pomieszczenia, wcale go nie widziała. Miłej powierzchowności towarzyszyły ciepły niski głos i roześmiane niebieskie oczy.
– Reperuję monitory. Nie jestem włamywaczem – uprzedził jej pytanie.
– Aha – powiedziała nieco zaskoczona.
– Domyślam się, że jest pani dziennikarką „Die Tageszeitung”. Spotkanie z polskim bandytą byłoby przynajmniej emocjonujące, a ja… cóż. Naprawa sprzętu informatycznego, czyli samo życie. – Monter na zakończenie osobliwego powitania zabawnie zmarszczył czoło.
– Ależ jest emocjonująco, jestem bowiem zaskoczona. Spodziewałam się zastać tutaj kogoś innego. – Rozmówczyni zaśmiała się.
– Maria, jak się domyślam? – Dowcipny jegomość sam ją sobie przedstawił tak samo naturalnie, jak wyłonił się przed chwilą spod biurka.
– Tak i mów mi po imieniu. – W odpowiedzi podała mu rękę na powitanie.
Nie pytała o Wiśkę, ale na widok pustego biurka nie mogła się doczekać wieści o sekretarce Alfreda.
– Janek Lis – przedstawił się niedoszły bandyta. Zauważył, jak wzrok gościa wędruje w kierunku miejsca pracy sekretarki. – Wiśka w zastępstwie szefa pojechała na spotkanie do Lublina. Pracuje w sekretariacie, ale jest też niezłą archiwistką. A Alfred jest w dalszym ciągu na zwolnieniu lekarskim – dodał.
– Coś poważnego? – Czuła, że wbrew swoim uprzedzeniom do archiwisty powinna zapytać o stan jego zdrowia.
– Nie wiem i nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był na zwolnieniu. Mimo wyglądu mizeraka pragnie uchodzić za twardziela. Zależy mu na takim wizerunku. Jest narodowcem. – Po tym komentarzu przez sympatyczną twarz Jana przemknął cień.
– Tak, coś słyszałam o jego radykalnych poglądach. – Młoda kobieta nie zauważyła zmiany w zachowaniu informatyka, bo nie przyglądała się uważnie twarzy swego rozmówcy. Gdy tylko wspomniał o prawicowej opcji politycznej, natychmiast pomyślała o dziadku. Wiedziała, że on też od lat buduje swój zafałszowany wizerunek. W efekcie tych poczynań niemieckie media ochrzciły go fatalnym przydomkiem „Krwawy Hans”, a nonsensowna ksywka stała się powodem rozterek babci, arystokratki, subtelnej Grety von Graff.
Nagle Niemkę ogarnęły wyrzuty sumienia. Powinnam zatelefonować do staruszków – pomyślała. Nie posunęłam się ani o krok w badaniu dziejów mojego pradziada, ale powinnam choć porozmawiać z Hansem. Nie naciska, nie dzwoni i o nic nie wypytuje, a może stało się coś złego? Może dlatego milczy? – poczuła raptem niepokój.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Janka:
– Właśnie tak jest z Alfredem.
– A jak? Przepraszam, zamyśliłam się.
– Mówię, że ma bzika na punkcie skrajnie prawicowych poglądów. Wydaje się nieciekawy i nijaki, ale to tajemniczy gość. Mam wrażenie, że dla swoich wygolonych kolesiów jest kimś ważnym.
– Tak, taak, to możliwe – wtrąciła Maria. Z jej dziennikarskiego doświadczenia wynikało, że pozory często mylą, szczególnie gdy chodzi o polityków i działaczy partyjnych. Badała nieraz dzieje niemieckich zbrodniarzy wojennych postrzeganych przez otoczenie latami całkiem mylnie jako nijakich przeciętniaków.
– Alfred to małomówny fanatyk, ale jak się już odezwie, przeważnie wszystko i wszystkich neguje – dodał Janek.
– Trudno z nim współpracować?
– Ja na szczęście nie muszę, a Wiśkę podziwiam.
Sympatyczny informatyk nie przepadał za szefem archiwum. Ciekawe, jakie są powody tej niechęci, skoro nie pracują razem – pomyślała i od razu otrzymała częściową odpowiedź na swoje pytanie.
– Wisia jest moją siostrą – oświadczył Jan.
– Coś takiego?! – wyrwało się Graffównie. Nie potrafiła ukryć zdumienia. Bezpośredni i dowcipny Janek w niczym nie przypominał Wisławy. Poza tym, niezależnie od charakteru Alfreda, jego podwładna nie sprawiała wrażenia uciśnionej. Raczej wręcz przeciwnie: mówiła o szefie z pałającymi od zachwytu oczyma. No to czegoś tu nie rozumiem – w głowie Marii, która lubiła wszystko wiedzieć, kłębiły się myśli.
– Ale mnie się wydaje, że Wisia lubi Alfreda – zagadnęła Janka.
– Aaa, bo niestety lubi. Właśnie w tym rzecz, że ona nie ma szczęścia do mężczyzn.
Oooo! To znaczy, że rodzina nie sympatyzuje z tym mrukiem, a dziewczyna jest zakochana – rozważała w myślach Niemka. Nie było sensu rozwijać dyskusji. Niesnaski rodzinne to temat rzeka, dlatego dziennikarka zręcznie przeszła do konkretów.
– No tak – skrótowo wyraziła zrozumienie dla przedstawionej sytuacji. – Źle ulokowane uczucia siostry to jest problem, a wracając do dzisiejszego dnia, czy wiadomo, kiedy Wisia wróci? Będzie mi jej bardzo brakować – łgała obłudnie. – Czy ona zajrzy jeszcze dzisiaj do biura? – W napięciu czekała na odpowiedź.
– Na pewno nie. Właśnie to ci miałem przekazać. Musisz sobie radzić sama. Ewentualnie zrób notatki z pytaniami do niej, bo ja się tu na niczym nie znam. Archiwa to nie moja bajka.
Zagadnięty o sprawy zawodowe Janek przypomniał sobie o celu wizyty w biurze siostry i zaczął się rozglądać za upuszczonymi narzędziami. Postanowił po miłej rozmowie wrócić do swoich zajęć. Po chwili zniknął znowu pod biurkiem, a Maria usłyszała jeszcze dobiegające stamtąd słowa:
– I radzę zapalić w archiwum górne światło. Nie wiem, w której części zamierzasz pracować, ale dzisiaj wszędzie jest ciemno.
– Tak zrobię. Świetna rada – pisnęła uszczęśliwiona, po czym usłyszała jeszcze jedną cenną wskazówkę. Ostatnią, zanim zamknęła za sobą drzwi i po raz pierwszy w spokoju oddała się studiowaniu interesujących ją dokumentów.
Brat Wisławy powiedział:
– Jak będę wychodził, zostawię klucz na biurku w sekretariacie, żeby ci nie przeszkadzać. Gdy skończysz, zamknij drzwi i włóż go pod wycieraczkę. Po południu przyjedzie firma sprzątająca. Wieczorem odwiozą klucz Alfredowi. Taki mają zwyczaj.
– Dobrze, zapamiętam. Dam sobie radę. Miłej pracy! – odkrzyknęła uradowana i weszła do sali wypełnionej regałami. Janek miał swoje zajęcia i nie zamierzał jej przeszkadzać. Były powody do zadowolenia.
Archiwum w dalszym ciągu przypominało ciemną i ponurą norę, ale w tym momencie i pod nieobecność natrętnej sekretarki Alfreda nic nie było w stanie popsuć Marii humoru. Dziennikarka z zapałem ruszyła na koniec pomieszczenia, w miejsce wskazane jej wcześniej przez Wiśkę. Okazało się, że wojskowa dokumentacja poniemiecka rzeczywiście tam jest. Zajmuje tylko jeden regał, a dokładnie – zaledwie jego połowę. Delikatnej budowy kobieta nie musiała wspinać się na drabinę, by mieć dostęp do interesujących ją materiałów. Ściągała partiami dokumenty i rozkładała na drewnianej podłodze. W niemiłosiernie zakurzonych papierach panował bałagan. Wszystko wskazywało na to, że nikt od lat do nich nie zaglądał. Zbiory zostały rozmieszczone przypadkowo, prawdopodobnie przez osoby, które nie znały języka niemieckiego. Dowody zbrodni i przesiedleń Niemcy zniszczyli przed opuszczeniem Zamościa, a wojskowe wykazy zatrudnienia czy zakwaterowania żołnierzy ocalały tylko dlatego, że nikogo nie interesowały.
– Cud, że przynajmniej to przetrwało – wyszeptała pod nosem.
Usiłowała nadać zgromadzonym tu archiwaliom jakiś ład, a swoim poszukiwaniom – kierunek.
Odłożyła na bok najpierw spis żołnierzy stacjonujących w garnizonie zamojskim sporządzony według stopni wojskowych. Oddzielnie potraktowała listy wypłacanych żołdów, informacje o zakwaterowaniach, wykazy bohaterów nagrodzonych i odznaczonych za sukcesy w walce, a na koniec – spis przydziałów broni i ekwipunku dla żołnierzy w latach 1940–1943. Czas mijał. Maria wyławiała ze sterty pożółkłych dokumentów te, które mogły okazać się przydatne. Drżącymi z emocji rękoma przekładała je na biurko i przeglądała. Przestudiowała wszystko dokładnie, ale nazwisko Fischer nigdzie się nie pojawiło.
– To niemożliwe! Niemożliwe! – Denerwowała się. – Co zrobiłam nie tak?
Nie dowierzała samej sobie.
Jeszcze raz przejrzała wybrane materiały, jednak znowu nic znalazła. Ani słowa o majorze Gustavie Fischerze. W tej sytuacji doszła do wniosku, że popełniła błąd przy wstępnej selekcji materiałów.
– Musiałam coś przeoczyć, musiałam – powtarzała zawiedziona, po czym z iście niemiecką starannością ponownie dokonała podziału archiwaliów. Przeanalizowała dodatkowo ich część pominiętą wstępnie jako nieprzydatną, jednak i tym razem bez rezultatu.
Kiedy odkładała zakurzone teczki na swoje miejsce, czuła irytację spowodowaną trudnościami w poszukiwaniach i było jej żal chorego dziadka. W tej sprawie pozostawały same niewiadome, a jedyny wiarygodny ślad prowadził donikąd. Rozczarowanie było bolesne, ale trudności tylko rozpalały wyobraźnię wnuczki niemieckiego polityka. Przekorna z natury i uparta dziennikarka porządkowała pomieszczenie archiwum, mrucząc do siebie zawziętym głosem:
– Na pewno istnieje sposób, by dotrzeć do prawdy i ja go znajdę. – O ile dotąd traktowała zadanie powierzone jej przez Hansa jak dopust Boży, to teraz pozytywny wynik poszukiwań stał się dla niej kwestią honoru. Jej ambicja ucierpiałaby z powodu porażki. Maria von Graff, znana ze swoich dziennikarskich dochodzeń, nie mogła polec na takiej głupocie jak braki w dokumentacji. Zaczęła się zastanawiać, co powinna zrobić w takiej sytuacji. – Moi rodacy są z natury skrupulatni. – Odezwała się w niej raptem narodowa duma. – Jeśli w Berlinie powstała notatka, że mój pradziad Gustav tutaj kwaterował, nie wątpię, że to prawda. Jednocześnie luki w papierach uczynili sami hitlerowcy, kiedy w pośpiechu opuszczali okupowane tereny i zacierali ślady swych zbrodni. Rzecz jasna, że skoro z tego powodu w archiwum nic nie znalazłam, sprawa się komplikuje. Chyba powinnam połączyć swoje zadanie dziennikarskie z dochodzeniem rodzinnym. Ważne, żeby to zrobić sprytnie i zachować dyskrecję. Dziadek nie chce rozgłosu, a ja też wolałabym nie omawiać rodzinnych kwestii choćby z uroczym Alfredem. Oh, Mutter, Mutter!10 – jęknęła przerażona na samą myśl o takiej alternatywie. – Muszę się mieć na baczności! Nikt nie powinien poznać prawdziwego celu mojej wizyty w Zamościu. – Powziąwszy takie postanowienie, rzuciła okiem na uprzątniętą podłogę i ruszyła ku wyjściu. W pustym sekretariacie spędziła tylko kilka chwil. Zabrała klucz pozostawiony przez Janka na biurku i zmęczona pełnym wrażeń rankiem czym prędzej opuściła archiwum.
***
Gdyby się tak bardzo nie spieszyła, gdyby zatrzymała się na dłużej w sekretariacie, może uniknęłaby późniejszych przykrości. Rzecz w tym, że choć informatyk opuścił to pomieszczenie dużo wcześniej, plastikowa oprawa jednego z monitorów była ciepła w momencie, gdy Maria przechodziła przez królestwo Wiśki. Ktoś chwilę wcześniej korzystał tam z komputera, jednak ona, podekscytowana czekającym ją spotkaniem z Andrzejem, nie mogła tego zauważyć.
8
Prawidłowo? Dobrze?
9
Domy ponad stu tysięcy wypędzonych z Zamojszczyzny Polaków zajmowali niemieccy koloniści z różnych części Europy. Planowano osiedlić na tych terenach Niemców z: Besarabii, Rumunii, Serbii, Bukowiny, Chorwacji, Słowenii, Holandii, znad Bałtyku, a nawet z Leningradu. Niestety okupant nie ograniczał się do wywłaszczania ludzi z całego majątku i przesiedlania, lecz łączył te działania z masową eksterminacją dorosłych i dzieci.
10
Och, matko, matko!