Читать книгу Oślepiający nóż - Brent Weeks - Страница 20

Rozdział 15

Оглавление

Książę Barw masował skronie. Liv Danavis nie mogła oderwać od niego oczu. Nikt nie mógł. Ten człowiek był praktycznie wyrzeźbiony w żywym luksynie. Niebieskie płyty pokrywały jego przedramiona, tworzyły kolczaste rękawice na pięści. Tkany niebieski luksyn tworzył większość skóry z żółtym płynącym rzekami pod powierzchnią i ciągle odżywiającym pozostały luksyn. Elastyczny zielony tworzył stawy. Tylko twarz była ludzka, ale i to ledwie, ledwie. Skóra zawęźliła się od blizn po oparzeniach, a oczy – halo pękło w obu w takim stopniu, że w ogóle przestało istnieć – były wielobarwnym wirem, nie tylko tęczówki, ale także białka. W tej chwili, kiedy zasiadał na wielkim fotelu w sali audiencyjnej Trawertynowego Pałacu, twardówka mieniła się błękitem, a potem żółcią. Miał zadecydować, jak podzielić miasto, które właśnie podbił... i zastał je niemal puste.

– Chcę, żeby dwunastu lordów powietrza nadzorowało redystrybucję miasta. Lord Shayam będzie im przewodniczył. Najpierw złupić. Ci, którzy uciekli z Garristonu, prawie nic ze sobą nie zabrali. Wszystko zostało tutaj. Część z tego pojedzie razem z wojskiem, ale resztę należy zostawić, żeby zgniła. Sprzedajcie, co da się sprzedać, resztę rozdzielcie w najsprawiedliwszy sposób między pozostałych garristończyków. Dwunastu lordów zdecyduje, którym spośród nowych osadników przypadnie dzierżawa których nieruchomości. Bogatsze obszary i domy będą wymagały opłaty z góry. W przypadku biedniejszych zezwolimy na półroczne odroczenie pierwszych opłat. Lady Selene. – Zwrócił się do niebiesko-zielonej dichromatki, której halo jeszcze nie pękło.

Była Tyrejką o falujących ciemnych włosach i śniadej cerze, piękną, ale dziwną, o oczach zbyt szeroko osadzonych i małych ustach. Dygnęła.

– Odpowiadasz za wszystkich zielonych do chwili, kiedy opuścimy miasto. Sześć tygodni. W tym czasie spodziewam się, że kluczowe kanały nawadniające zostaną oczyszczone, a śluzy na rzece naprawione. Chcę, żeby miasto rozkwitło następnej wiosny. Pierwsze jesienne deszcze mogą nadejść lada dzień. Proszę skonsultować się z lordem Shayamem. Trzeba będzie sprowadzić nowe rośliny, być może także glebę. Zrób co w twojej mocy, z pomocą ludzi, których otrzymujesz w czasie, jakim dysponujemy.

Lady Selene skłoniła się nisko i natychmiast wyszła.

I tak to się ciągnęło przez cały ranek. Liv siedziała pośród pięciu doradców po lewicy Księcia Barw. Poza tymi doradcami nikt inny nie miał prawa przebywać w sali audiencyjnej. Książę chciał, żeby tylko nieliczni znali w całości jego plany. Liv nie miała pojęcia, dlaczego znalazła się w grupce uprzywilejowanych. Była córką generała Corvana Danavisa i Książę Barw nie ukrywał, że ma nadzieję przeciągnąć na swoją stronę dawnego wroga Gavina, ale Liv uważała, że chodzi o coś więcej. Przeszła na jego stronę przed bitwą o Garriston, nawet walczyła razem z jego wojskiem, starając się odzyskać miasto – zrobiła to jednak w zamian za to, że Książę Barw uratował jej przyjaciół. Nie zasłużyła sobie na takie zaufanie.

Jednakże zafascynował ją obserwowany proces. Często książę wzywał dworzanina, by ten udzielił mu dodatkowych informacji na określony temat. Nie obchodziły go nic a nic stare prawa, nie dbał o to, jak tradycyjnie załatwiano określone kwestie, ale żywo interesował się handlem, podatkami i rolnictwem – wszystkim tym, co potrzebne, by zaspokoić potrzeby jego ludzi i wojska.

Wezwawszy dowódców wojskowych, awansował jednego z najbardziej utalentowanych młodych dowódców, a potem wyznaczył mu zadanie zabezpieczenia tyrejskich dróg i rzek. Chciał, żeby wymiana handlowa mogła bez przeszkód kwitnąć wzdłuż całej Umbry i żeby bandytów bezlitośnie zdeptano.

Liv wiedziała, że pod pewnymi względami to będzie jedynie zmiana jednych bandytów na drugich. Ludzie księcia bez wątpienia będą zbierali podatki tak samo, jak bandyci pobierali opłaty za wolny przejazd. Jeśli jednak będą sprawiedliwi i nie będą mordować farmerów i kupców dla ich towarów, to kraj i tak lepiej na tym wyjdzie, mniejsza o szczegóły.

Książę wysłał samodzielną grupę zielonych i żółtych do oczyszczenia samej rzeki. Jeśli nawet był złym człowiekiem, to również dalekowzrocznym, bo chociaż Liv nie rozumiała wszystkich jego rozkazów, było dla niej jasne, że poświęca ogromną liczbę własnych krzesicieli i wojowników dla dobra Tyrei. Jej cyniczna nadfioletowa natura mówiła jej, że na dłuższą metę to podziała na jego korzyść. Wojsko w czasie przemarszu nie produkuje własnego jedzenia, a nie zawsze może liczyć na łupy, by opłacić ludzi, więc porządna ekonomicznie baza umocni jego władzę w przyszłości.

– Lordzie Ariasie – powiedział Książę Barw – chcę, byś wybrał setkę spośród swoich kapłanów, dość młodych, żeby byli żarliwi, i dostatecznie dojrzałych, by wchłonęli podstawy, i rozesłał ich do wszystkich satrapii, by głosili dobrą nowinę o nadchodzącej wolności. Niech skupią się na miastach. W miarę możliwości wysyłaj miejscowych. Niech wiedzą, jaki opór napotkają. Spodziewaj się, że zostaną męczennikami dla sprawy Dazena, i zacznij przygotowywać nową falę zapaleńców. Chcę dostawać regularne raporty. I poślij z nimi doradców. Wynajmiemy Zakon Złamanego Oka tam, gdzie prześladowania będą zbyt duże.

Lord Arias się skłonił. Był Atashaninem z typowymi dla jego ludu jasnoniebieskimi oczami, oliwkową skórą i zaplecioną w warkoczyki, ozdobioną paciorkami brodą.

– Mój książę, jak chcesz, żebyśmy działali na Wielkim Jaspisie i w samej Chromerii?

– Chromerię zostawcie w spokoju. Inni się nią zajmą. Wielkim Jaspisem trzeba się zająć z największą ostrożnością. Chcę, żeby nasi ludzie pracowali tam głównie oczami i uszami, a nie ustami, rozumiesz? Na Wielki Jaspis dajesz tylko najlepszych ludzi. Chcę, żeby gderali w tawernach i na targach, albo dołączali do tych, którzy już narzekają, i ledwie szeptem wspominali, że nasza sprawa może przynieść im pewne korzyści. Rozpoznajcie tych, którzy mają żale i których uda się zwerbować, ale zachowajcie ogromną ostrożność. Tam nie ma głupców. Spodziewajcie się, że Chromeria spróbuje podesłać szpiegów.

– Zezwoli książę na posłużenie się tam Zakonem? – spytał lord Arias.

– Najlepsi ludzie z Zakonu już tam jadą. Oczekuję jednak, że posłużysz się nim jak igłą, a nie pałką, zrozumiano? Jeśli nasza działalność zostanie zbyt wcześniej ujawniona, całe przedsięwzięcie zostanie skazane na klęskę. Losy rewolucji spoczywają w twoich rękach.

Lord Arias pogłaskał brodę, przez co żółte paciorki zagrzechotały.

– Uważam wobec tego, że bazę do własnych operacji należy ustanowić na Wielkim Jaspisie.

– Zgoda.

– Będę potrzebował funduszy.

– I w tym miejscu, co było do przewidzenia, natrafiamy na mur. Mogę dać ci dziesięć tysięcy danarów. Wiem, że to ułamek tego, co potrzebujesz, ale mam ludzi, których trzeba nakarmić. Wykaż się pomysłowością.

– Piętnaście tysięcy? – zaproponował lord Arias. – Już sam zakup domu na Wielkim Jaspisie...

– Musisz sobie poradzić. Przyślę więcej za trzy miesiące, jeśli zdołam.

Resztę dnia poświęcono kwestiom przyziemnym: rozkazom, jak wojsko ma rozbić obóz i gdzie, prośbom o pieniądze na jedzenie, nową odzież i obuwie, nowe konie i woły, pieniądze należne kowalom, górnikom, zagranicznym lordom i bankierom, którzy dopominali się zwrotu pożyczek. Inni zjawiali się z prośbą o zezwolenie na przymuszenie miejscowych i ludzi idących za taborem do służby przy uprzątaniu dróg, gaszeniu pożarów i odbudowie mostów.

Tylko Liv nigdy o nic nie pytano. Najczęściej odwoływano się do kwestorki. Nosiła gigantyczne okulary korekcyjne i trzymała małe liczydła, które nieustannie dręczyła. A przynajmniej Liv tak myślała – że kobieta tylko nerwowo bawi się liczydłem. Jednakże po pewnym czasie, kiedy kwestorka przedstawiła księciu tuzin różnych sposobów, w jakie mógł zająć się długami, żeby maksymalnie zwiększyć swój przychód, Liv zdała sobie sprawę, że drobna kobieta nieustannie coś liczyła.

Wreszcie książę zapytał jednego z doradców, jakie jeszcze inne sprawy należy załatwić, i uznał, że wszystkie mogą zaczekać do jutra. Odprawił pozostałych doradców i wezwał Liv, by mu towarzyszyła.

We dwoje poszli na górę, na rozległy balkon jego komnaty.

– A zatem, Aliviano Danavis, co dzisiaj widziałaś?

– Cóż, mój panie. – Wzruszyła ramionami. – Zobaczyłam, że sprawowanie rządów jest o wiele bardziej skomplikowane, niż kiedykolwiek zdawałam sobie z tego sprawę.

– Uczyniłem dziś dla Garristonu, a w jeszcze znaczniejszym stopniu dla Tyrei, więcej, niż Chromeria dokonała w ciągu szesnastu lat. Oczywiście, nikt mi za to nie podziękuje. Przymusowa praca przy oczyszczaniu miasta nie spodoba się, ale lepsze to niż pozwolić towarom, by gniły albo zostały rozgrabione przez szabrowników i gangi.

– Tak, mój panie.

Z kieszeni płaszcza wyjął cieniutkie zigarro z tytoniem zwiniętym w listek szczurzego ziela. Przytknął je do palca napełnionego podczerwienią, żeby je zapalić, i zaciągnął się dymem.

Przyglądała mu się zaciekawiona.

– Moja przemiana z ciała w luksyn nie była doskonała – powiedział. – Udało mi się to lepiej niż komukolwiek innemu w ciągu wieków, ale mimo to, popełniłem pewne błędy. Bolesne błędy. Oczywiście to, że zaczynałem od zwęglonej skorupy, niespecjalnie pomagało.

– Co się panu stało?

– O tym może innym razem. Chcę, żebyś pomyślała o przyszłości, Aliviano. Chcę, żebyś marzyła. – Spojrzał na zatokę. Była zawalona śmieciem, port też był zaśmiecony. Książę westchnął. – Oto miasto, które zajęliśmy. Klejnot pustyni, który Chromeria ze wszystkich sił starała się zniszczyć.

– Mój ojciec próbował je obronić – powiedziała Liv.

– Twój ojciec jest wielkim człowiekiem i nie wątpię, że wierzył, że to właśnie robi. Tyle że twój ojciec uwierzył w kłamstwa Chromerii.

– Myślę, że był szantażowany – powiedziała Liv, czując wewnętrzną pustkę.

Pryzmat, którego tak podziwiała, posłużył się nią, żeby szantażem zmusić jej ojca do współpracy. Nie wiedziała nawet jak tego dokonał, ale to był jedyny powód, jaki potrafiła sobie wyobrazić, dla którego ojciec mógłby zacząć pracować dla zaprzysięgłego wroga.

– Mam nadzieję, że to prawda.

– Słucham? – zdziwiła się Liv.

– Bo jeśli to prawda, to nie jest jeszcze dla niego za późno, a ogromnie ucieszyłbym się, mając go po naszej stronie. To niebezpieczny człowiek. Dobry człowiek. Genialny. Dowiemy się. Obawiam się jednak, Liv, że słuchał ich kłamstw od tak dawna, że to całkowicie zniszczyło jego pojmowanie. Może dostrzec parę chwastów na powierzchni i je odrzucić, jeśli jednak cała gleba została skażona, jak może dojrzeć prawdę? To dlatego młodzi są naszą nadzieją.

Słońce zachodziło i znad Morza Lazurowego napłynęła świeża bryza. Książę Barw zaciągnął się głęboko zigarrem. Sprawiał wrażenie, że delektuje się czerwieniejącym światłem.

– Liv, chcę, żebyś pomyślała o świecie bez Chromerii. O świecie, w którym kobieta może czcić takiego boga, jakiego zechce. Gdzie bycie krzesicielem nie jest wyrokiem śmierci z dziesięcioletnim odroczeniem. O świecie, gdzie przypadkowe narodziny nie umieszczają głupców na tronach, ale gdzie umiejętności człowieka i zapał decydują o jego sukcesie. Żadnych lordów prócz tych, których ustanowi natura. Żadnych niewolników. Żadnych! Niewolnictwo jest przekleństwem Chromerii. W naszym nowym świecie kobieta nie będzie pogardzana, ponieważ pochodzi z Tyrei, nie. Nie będzie to także powód do szczególnej dumy. Nie walczę, by uczynić Tyreę najważniejszą. W naszym nowym świecie to po prostu nie będzie się liczyć. Twoje włosy, oczy, wszystko, co cię odróżnia, będzie po prostu czyniło cię interesującą. Będziemy światłem tego świata. Otworzymy Wrota Mroku, które Lucidonius zamknął, i wytniemy przejście przez góry Sharazan. Powitamy wszystkich. W każdej wiosce i w każdym mieście będzie nauczało się magii i odkryjemy, że wiele, wiele więcej ludzi ma talenty, które można wykorzystać dla poprawy życia ich samych i ludzi wokół nich. Nie znajdą się w skorumpowanych rękach gubernatorów i satrapów. Myślę, że wraz z postępami nauki odkryjemy, że wszyscy, naprawdę wszyscy, zostali ucałowani przez światło. Pewnego dnia wszyscy będą krzesać. Pomyśl, ilu geniuszy magii jest na świecie nawet teraz, geniuszy, którzy mogliby zmienić świat! Możliwe jednak, że w tej chwili są Tyrejczykami i nie stać ich na wyjazd do Chromerii. Są Paryjczykami i deja nie lubi ich rodziny. Są Ilytanami i uwikłali się w przesądy, że magia jest zła. Pomyśl o polach, które leżą odłogiem. Pomyśl o głodujących dzieciach, które nie mają chleba, bo nie mają zielonych krzesicieli, którzy zwiększyliby plony. Chromeria ma ich krew na rękach. I żadne z nich nawet nie zdaje sobie z tego sprawy! To cicha śmierć, powolna trucizna. Chromeria pozbawia życia satrapie, wysysając krew kropla po kropli. Oto nasza walka, Aliviano. O inną przyszłość. Nie będzie łatwo. Zbyt wielu ludzi zyskało zbyt wiele na obecnej korupcji, żeby chętnie to oddali. Wyślą ludzi, żeby za nich umierali. I to łamie mi serce. Poświęcą właśnie tych, których chcemy wyzwolić. Ale ich powstrzymamy. Zadbamy, żeby więcej tego nie mogli zrobić, żeby nienarodzone pokolenia otrzymały lepszy świat niż ten, w którym my żyjemy.

– Wszystko, co mówisz, książę, brzmi pięknie, ale nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, czyż nie? – powiedziała Liv.

Uśmiechnął się szeroko.

– Tak! Tego właśnie chcę od ciebie, Liv. Krzesz. Teraz. Nadfiolet. I myśl. I powiedz mi, co myślisz. Nie zostaniesz ukarana. Niezależnie od słów.

Spełniła polecenie, nasiąkając obcym, niewidzialnym światłem i pozwalając, by przepłynęło przez nią. Czuła, jak odrywa ją od emocji, kierując ku hiperracjonalności, niemalże bezcielesnej inteligencji.

– Jesteś, książę, praktycznym człowiekiem – powiedziała beznamiętnym głosem. Intonacja wydawała się niepotrzebną ozdóbką, kiedy człowiek znajdował się we władaniu nadfioletu. – Być może też romantycznym. Dziwne połączenie. Ale przez cały dzień zajmowałeś się wypełnianiem zadań i zastanawiam się, czy nie jestem zwyczajnie ostatnim na twojej liście. Nie potrafię powiedzieć, czy to preludium do uwiedzenia, czy po prostu lubisz podziw kobiet.

Jakaś jej cząstka przeraziła się tym, co powiedziała – co za czelność! Zamiast jednak ulec zawstydzeniu i rumieńcom, Liv zanurzyła się głębiej w beznamiętność nadfioletu.

Książę odparł filuternie:

– Rzadkością jest mężczyzna, który nie ulega kobietom, które ulegają jego czarowi.

– Zatem po prostu miałam rację w drugim punkcie.

Cieszył się jej uwagą, jej rosnącym podziwem, ale prawie jej nie dotykał, nawet kiedy miał do tego pretekst. Nie pochylał się ku niej, kiedy rozmawiali. Angażował się intelektualnie, ale nie cieleśnie.

– Nie jest to jednak uwodzenie.

Nie sprawiał wrażenia do końca zadowolonego.

– Niestety, ogień, który odebrał mi wiele więcej, pozbawił mnie też prostszych przyjemności ciała. Oczywiście, wcale nimi nie gardzę. Ale ja nie pofigluję sobie jak zielony.

Z powodu paraliżu spowodowanego przez blizny po oparzeniach i paraliżu wywołanego przez luksyn wpleciony w skórę trudno było odczytać jakiekolwiek uczucia malujące się na jego twarzy poza tymi najwyraźniejszymi. Liv upomniała się, że to nie znaczy, że książę nie przeżywa gwałtownych ani silnych emocji. W jego oczach przepływały swobodnie kolory, ale Liv uważała, że są dobrą wskazówką jego uczuć tylko wtedy, kiedy przeżywał coś silnie. W pewnym sensie był jak szyfr.

Nadfioletowi uwielbiali szyfry. Uwielbiali je łamać.

– Wiesz, kim byłem? – zapytał Książę Barw.

– Nie.

– A ja ci nie powiem. Wiesz dlaczego?

– Bo nie chcesz, książę, bym wiedziała? – zaryzykowała.

– Nie, bo nadfioletowi uwielbiają odkrywać sekrety. Jeśli nie dam ci zadania, które będzie wymagało odkrycia czegoś, co nie ma dla mnie znaczenia, możesz okazać się na tyle bystra, że odkryjesz coś, co wolałbym zachować w tajemnicy.

– Diaboliczne – odpowiedziała z podziwem.

Luksyn wystrzelił z niego, uderzając ją w pierś. Liv zatoczyła się, tracąc panowanie nad nadfioletem, i odkryła, że coś zaciska się wokół jej szyi.

Kopiąc, zdała sobie sprawę, że nie dotyka stopami ziemi. Więcej – wisiała poza balkonem trzymana za głowę przez luksynową pięść. Złapała ją, próbując się podciągnąć, starając się złapać oddech, poluzować uścisk, panikując, nie zdając sobie nawet sprawy, że poluzowanie uścisku to ostatnia rzecz, jakiej powinna chcieć. Gdyby spadła z tej wysokości, zginęłaby. Zrobiło jej się gorąco w głowę, żyły nabrzmiewały, miała wrażenie, że oczy jej zaraz wybuchną.

Oczy Księcia Barw były jaskrawoczerwone, jarzyły się jak węgle. Zamrugał. Na pierwszy plan wypłynęła żółć i Liv poczuła, że wrzucono ją z powrotem na balkon i wypuszczono.

Upadła, kaszląc.

– Ja... Chromeria demonizuje to, co robimy – wychrypiał książę. – Dosłownie. Uczyniła z nas prawdziwych diabłów, a ja nie będę tolerował tych, którzy nazywają dobro złem, a zło dobrem. Ja... źle zareagowałem.

Liv trzęsła się i była tym faktem zawstydzona. Pomyślała, że zaraz się popłacze, i była za to wściekła na siebie. Była Danavis. Była odważna i silna, i nie załamie się jak mała dziewczynka. Była kobietą, miała siedemnaście lat. Była dość dorosła, żeby mieć własne dzieci. Nie załamie się.

Wstała, skłoniła się, chwiejąc się odrobinę.

– Proszę o wybaczenie, mój panie. Nie chciałam cię obrazić.

Książę spojrzał na zatokę, opierając ręce na poręczy. Wypuścił zigarro. Zapalił następne.

– Nie musisz wstydzić się tego, że drżysz. To reakcja ciała. Widziałem najbardziej nieulękłych weteranów, którzy tak samo dygotali. To twój wstyd czyni z tego słabość. Nie zważaj na to. To minie.

Przybierając spokojny wyraz twarzy, jakby malowała czarne kreski wokół oczu, Liv wykrzesała nadfiolet. To pomogło. Skrzyżowała ręce, jakby osłaniała się przed wieczornym chłodem, ale tak naprawdę, żeby ukryć ich drżenie.

– A zatem, mój panie?

Przechylił głowę.

– A zatem?

– A zatem masz wobec mnie plany.

– Oczywiście.

– I nie powiesz mi, na czym polegają.

– Bystra dziewczyna. Wyznaczę ci nauczyciela, który odpowie na niemal wszystkie twoje pytania.

– Poza tym jednym?

Uśmiechnął się szeroko.

– Będą także inne kwestie, które pominie.

– Kim jest ten nauczyciel?

– Zorientujesz się, kiedy go zobaczysz. A teraz idź. Mam jeszcze bardziej ponure zadania do wykonania, zanim światło umrze.

Oślepiający nóż

Подняться наверх