Читать книгу Seksowny kłamca - Christina Lauren - Страница 3
Rozdział pierwszy
London
ОглавлениеKiedy przez pewien czas w twoim życiu nie ma seksu, zaczynają się dziać różne rzeczy: w czasie scen pocałunku na filmach romantycznych wydajesz z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy parsknięciem a słyszalnym przewracaniem oczami, który niemal zawsze kończy się poduszką nadlatującą z przeciwnej strony kanapy; potrafisz wymienić z pamięci przynajmniej trzy sklepy internetowe z zabawkami dla dorosłych, podając dokładnie ich warunki wysyłki, rzetelność i szybkość obsługi; przynajmniej dwa z tych sklepów pojawiają się jako podpowiedzi po wpisaniu w wyszukiwarce pojedynczej litery, poza tym zawsze to od ciebie współlokatorka oczekuje wymiany baterii w pilocie, odkurzaczu i latarce. Co jest dość niedorzeczne, jak się nad tym zastanowić, bo przecież wiadomo, że seksgadżety zasilane są ładowarką albo prądem sieciowym. Amatorzy.
Poza tym dochodzisz do wprawy w masturbacji. Naprawdę do dużej wprawy, osiągasz poziom wręcz olimpijski. Na tym etapie uprawianie seksu z samą sobą to już jedyna opcja, bo jaki mężczyzna zdoła stanąć w szranki z twoją ręką albo wibratorem na 120 voltów i siedemnastoma opcjami prędkości?
Skutki uboczne mało towarzyskiej waginy zaczynają się rzucać w oczy w otoczeniu trzech najbardziej obrzydliwie szczęśliwych par. Moja współlokatorka Lola i jej dwie przyjaciółki, Harlow i Mia, poznały swoje drugie połówki w czasie totalnie wariackiego weekendu w Vegas; z rodzaju tych, jakie nigdy nie zdarzają się w prawdziwym życiu. Mia i Ansel są małżeństwem i rzadko wychodzą na zewnątrz, by zaczerpnąć powietrza. Harlow i Finn prawdopodobnie opanowali sztukę uprawiania seksu poprzez kontakt wzrokowy. Zaś Lola i jej nowy chłopak, Oliver, znajdują się na tym etapie związku, że muszą się ciągle dotykać, a do seksu dochodzi wręcz spontanicznie. Gotowanie prowadzi do seksu. Oglądanie Żywych trupów jest świetnym afrodyzjakiem – czas na seks. Czasami wchodzą do domu, rozmawiając o niczym, nagle zatrzymują się, spoglądają na siebie i… i znów się zaczyna.
Uwaga, będzie spojler! Oliver nie jest cichy. Nie miałam pojęcia, że w Australii tak często używa się słowa na „c”. Dobrze, że tak ich oboje kocham.
Boże, to prawda, Lolę poznałam na zajęciach artystycznych na uniwersytecie San Diego. Mimo że więcej czasu zaczęłyśmy spędzać dopiero wtedy, kiedy zeszłego lata zamieszkałyśmy razem, odnoszę wrażenie, że znam ją od urodzenia.
Uśmiecham się, słysząc, jak wlecze się korytarzem. Wchodzi do pokoju, rozczochrana i wciąż zarumieniona.
– Oliver właśnie pojechał – mówię do niej, przełykając łyżkę muesli z rodzynkami. Faktycznie wytoczył się z pokoju dziesięć minut temu, oszołomiony, z uśmiechem na twarzy i równie rozczochrany.
– Przybiłam z nim piątkę i dałam butelkę gatorady na drogę, bo po takich wyczynach na pewno jest odwodniony. Lola, naprawdę podziwiam.
Nie sądziłam, że policzki Loli mogą się zaczerwienić jeszcze bardziej. A jednak przegrałabym zakład.
– Przepraszam – mówi Lola, rzucając mi zawstydzony uśmiech zza drzwi szafki. – Chyba masz nas zupełnie dość, ale niedługo wyjeżdżam do L.A. i…
– Nie próbuj przepraszać za to, że masz świetnego, słodkiego Australijczyka, który posuwa cię do nieprzytomności – odpowiadam, po czym wstaję, by umyć miseczkę. – Raczej bym cię zjechała, gdybyś nie robiła tego codziennie.
– Czasami za długo byłoby jechać do niego. – Lola zamyka drzwi szafki i wpatruje się w przestrzeń. – To szaleństwo. Oszaleliśmy.
– Próbowałam go przekonać, żeby został – mówię jej. – Wybywam na cały dzień, wieczorem pracuję, mielibyście dom dla siebie.
– Znów pracujesz wieczorem? – Lola napełnia szklankę i opiera się biodrem o blat. – W tym tygodniu nie miałaś chyba wolnego wieczoru.
Wzruszam ramionami.
– Fred kogoś potrzebował, a nadgodziny mnie nie bolą. – Wycieram miseczkę i odkładam ją. – A czy ty przypadkiem nie masz jakichś kadrów do wykończenia?
– Mam, ale chciałabym pogadać… Wciąż jesteś na plaży albo w pracy…
– A ty masz odjazdowego faceta i olśniewającą karierę – odpowiadam. Lola to chyba najbardziej zajęta ze znanych mi osób. Jeśli nie siedzi nad swoim nowym komiksem pod tytułem Junebug i nie jest na planie filmowym adaptacji swojej pierwszej książki Razor Fish, to leci do Los Angeles lub Nowego Jorku, czy gdzie tam ją wyśle studio albo wydawca. – Miałaś dzisiaj pracować i zapewne spędzić noc z Oliverem – mówię i ściskając jej ramię, dodaję: – poza tym co można robić w tak piękny dzień? Tylko surfować.
Lola uśmiecha się do mnie znad kubka.
– Nie wiem… Może iść na randkę?
Z parsknięciem zamykam drzwi szafki.
– Jesteś słodka.
– London – odzywa się Lola, poważniejąc nagle.
– Lola… – Natychmiast odbijam piłeczkę.
– Oliver wspomniał o jakimś znajomym, który ma niedługo przyjechać. Może spotkamy się wszyscy? – Przyjaciółka spogląda na swój paznokieć, udając, że coś ją nagle w nim zainteresowało. – Obejrzymy film albo coś…?
– Żadnego swatania – zastrzegam. – Kochana, co najmniej dziesięć razy odbywałam już taką rozmowę.
Lola znów uśmiecha się zawstydzona, a ja ze śmiechem kieruję się do wyjścia. Ale ona podchodzi do mnie i staje tuż za plecami.
– Nie możesz mieć pretensji, że trochę się o ciebie martwię – mówi. – Wciąż jesteś sama i…
Niedbale macham ręką.
– Sama to nie znaczy samotna. – Owszem, nęci mnie pomysł seksu z żywym człowiekiem, ale towarzyszące temu nieuniknione dramaty już nie. Na razie życie towarzyskie urozmaicają mi usiłowania, by nadążyć za Lolą i jej ścisłym, wciąż powiększającym się kółkiem przyjaciółek oraz ich połówek. Ledwie nauczyłam się ich nazwisk. – Nie próbuj wcielać się w Harlow.
Lola marszczy brwi, a ja cmokam ją w policzek.
– Nie musisz się o mnie martwić – mówię i sprawdzam godzinę. – Lecę, za dwadzieścia minut najlepsza fala.
✶ ✶ ✶
Po długim dniu spędzonym w wodzie wchodzę za ladę u Freda – pubu, który niemal wszyscy czule nazywają „Królewskim Beaglem”, od nazwiska właściciela, Freda Furleya – i zawiązuję sobie pasek fartucha.
Słoik na napiwki jest wypełniony trochę więcej niż do połowy, co oznacza, że ruch jest spory, ale nie ma takiego szaleństwa, by Fred musiał wzywać dodatkowego pracownika. Przy jednym końcu baru, nad opróżnionymi do połowy kieliszkami wina, cicho rozmawia para. Są zatopieni w dyskusji. Kiedy podchodzę bliżej, ledwie unoszą wzrok; niewiele im trzeba. Przy drugim końcu siedzą cztery starsze kobiety. Zauważam porządne ubrania i jeszcze porządniejsze torebki. Śmieją się, pewnie przyszły coś uczcić, czyli będą dobrze się bawić i zostawią wysokie napiwki. Notuję w pamięci, by podejść do nich za kilka minut.
Gromki śmiech i okrzyki sprawiają, że spoglądam w głąb lokalu: Fred niesie piwo grupce facetów skupionych wokół stołu bilardowego. Zadowolona, że się tym zajął, zaczynam sprawdzać stan baru.
Pracuję u Freda dopiero od miesiąca, ale ten bar przypomina inne, więc łatwo było wejść w rytm. Ma witrażowe lampy, ciepłe drewno i okrągłe boksy wyściełane skórą; jest znacznie mniej obskurny niż klub taneczny, w którym przepracowałam ostatnie dwa lata studiów. Jednak i tu pojawiają się podejrzane typy, co jest nieuniknione w tego rodzaju pracy. Nie jestem wyjątkowo atrakcyjna, nawet nie najładniejsza w tym lokalu, jednak kobieta stojąca za barem sprawia, że czasem nawet porządni mężczyźni zapominają o dobrym wychowaniu. Bez zaplecza tuż za barem muszę się sporo nabiegać i sama przygotowuję wiele drinków. Fred to świetny szef, z poczuciem humoru i towarzyski. Potrafi też lepiej ode mnie rozpoznać podejrzane typy.
Dlatego to on obsługuje gości w głębi baru, a nie ja.
Jestem dość wymagająca, jeśli chodzi o przygotowanie miejsca pracy, więc zaczynam układać wszystko za barem dokładnie tak, jak lubię: szpikulec na paragony, nóż, obieraczka, rozgniatacz do owoców, wyciskarka do soków, kolejna obieraczka, łyżeczki barowe, szklanka do mieszania drinków. Mise en place – wszystko na miejscu.
Już mam zacząć obieranie owoców, kiedy przez ladę przechyla się klient i zamawia dwa drinki White Russian, jeden z lodem, drugi bez. Kiwam głową, zdejmuję z wieszaka dwie czyste szklanki, i w tej chwili staje za mną Fred.
– Daj znać, jeśli tamci będą cię nagabywać – mówi, wskazując głową grupę młodych mężczyzn przy stole bilardowym, wiwatującą właśnie.
Na moje oko to dość typowi goście z uniwersytetu San Diego: wysocy, wysportowani, opaleni. Kilku ma na sobie T-shirty z grafiką, inni koszule z kołnierzykiem. Zerkam w ich stronę co jakiś czas, jednocześnie mieszając drinki. Sądząc po wzroście, wyglądzie i opaleniźnie, to członkowie drużyny piłki wodnej.
Jeden z nich, o ciemnych włosach i szczęce, dla której można by pójść z nim do łóżka, unosi wzrok i spogląda w stronę baru akurat w chwili, gdy ja rzucam mu spojrzenie – i nasze oczy się spotykają. Jest przystojny – choć, szczerze mówiąc, wszyscy są raczej przystojni – ale nie wiem czemu, to w jego stronę spoglądam jeszcze raz, po czym gapimy się na siebie przez moment, bo nie potrafię oderwać od niego wzroku. Niestety facet ma urodę niedostępnego, ponurego i zabójczego buca.
Napływają wspomnienia z przeszłości i natychmiast odwracam wzrok.
Obracam się do Freda i wyjmuję spod lady drugi słoik z naklejonym napisem „ZBIERAMY NA SAMOCHÓD”. Stawiam go przed szefem.
– Chyba oboje wiemy, że o mnie nie trzeba się martwić – mówię; Fred się uśmiecha i kiwa głową w kierunku słoika, jednocześnie kończąc nalewanie piwa. – Czyli dzisiaj jesteśmy we dwójkę?
– Chyba tak – mówi i przesuwa szklanki po barze. – W ten weekend nie mamy żadnego ważnego meczu. Pewnie będzie trochę ludzi, ale żaden wielki tłok. Może uda nam się zająć trochę zapasami.
Kiwając głową, kończę przygotowywać drinki i podliczam je, po czym myję ręce i sprawdzam, czy nie potrzebuję czegoś jeszcze. Ktoś za mną chrząka; odwracam się i stwierdzam, że z odległości zaledwie trzydziestu centymetrów wpatrują się we mnie oczy, które jeszcze kilka chwil temu spoglądały na mnie z drugiego końca sali.
– Co podać? – pytam dość uprzejmie i uśmiecham się, jak sądzę, przyjaźnie, lecz profesjonalnie. Oczy zwężają się, a chociaż nie czuję, by ich spojrzenie przesuwało się po moim ciele w widoczny sposób, wiem, że już mnie zmierzył, podjął decyzję i zaliczył do jednej z dwóch kategorii, w jakich mężczyźni najczęściej klasyfikują kobiety: nadaje się do łóżka lub nie. Z doświadczenia wiem, że wielu mężczyzn tak robi.
– Poproszę jeszcze jedną kolejkę – mówi, wskazując gdzieś za siebie. W jego dłoni wibruje telefon; mężczyzna zerka na niego, odpisuje szybko, po czym znów zwraca się w moją stronę.
Wyjmuję tacę. Nie wiem, co zamawiali, bo to Fred zaniósł im pierwszą kolejkę, ale z łatwością mogę zgadnąć.
– Heineken? – pytam.
Facet mruży oczy w żartobliwym oburzeniu; rozśmiesza mnie.
– No dobrze, nie heineken – mówię, przepraszająco unosząc dłoń. – Co piliście?
Teraz, kiedy przyglądam mu się uważniej, stwierdzam, że z bliska jest jeszcze przystojniejszy: ma brązowe oczy w oprawie rzęs, za które firmy produkujące tusze liczą sobie fortunę, oraz ciemne włosy, wyglądające na miękkie i gęste. Na pewno cudownie byłoby zatopić w nich palce…
On zapewne o tym wie; powietrze niemal zgęstniało od jego pewności siebie, którą wyczułam już z drugiego końca sali. Telefon znów się odzywa, ale facet zerka na niego przelotnie i go wycisza.
– Dlaczego uznałaś, że pijemy heinekena? – pyta.
Układam na tacy podkładki i znów wzruszam ramionami, starając się zdławić rozmowę w zarodku.
– Bez powodu.
Ale on nie daje się przekonać. Lekko unosi kącik ust.
– No już, dziewczyno z dołeczkami.
Niemal jednocześnie słyszę, jak Fred mówi: „niech to szlag!”, i nadstawiam dłoń, w którą szef wsuwa banknot dolarowy. Z uśmieszkiem zadowolenia wrzucam go do słoika.
Facet śledzi wzrokiem moje gesty.
– Na samochód? – pyta, przeczytawszy naklejkę. – O co w tym chodzi?
– O nic – odpowiadam i dłonią wskazuję rząd nalewaków do piwa. – Co piliście?
– Dzięki temu, co właśnie powiedziałem, zarobiłaś dolara i nawet mi nie zdradzisz, o co chodzi?
Odgarniam za ucho kosmyk włosów; gość najwidoczniej nie zrezygnuje, dopóki mu nie wyjaśnię, więc się poddaję.
– Po prostu bardzo często to słyszę – odpowiadam. Chyba częściej słyszę to określenie niż moje imię. Na każdym policzku robi mi się głęboki dołek i muszę przyznać, że to jednocześnie moja ulubiona i znienawidzona cecha. Jeśli dołożyć do tego wypłowiałe od słońca, często rozwiane od wiatru włosy i gęste piegi, to już widać, kim jestem: całkiem zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa.
– Fred nie wierzył, że aż tak często jestem nazywana w ten sposób – wyjaśniam, wskazując za siebie kciukiem – więc się założyliśmy: dolar za każdy raz, kiedy ktoś nazwie mnie dziewczyną z dołeczkami albo jakoś się do nich odniesie. W końcu kupię sobie za to samochód.
– Jak tak dalej pójdzie, to już za tydzień – komentuje Fred gdzieś zza moich pleców.
Telefon znów ćwierka, ale tym razem chłopak go nie wyjmuje, nawet na niego nie patrzy. Wsuwa go do tylnej kieszeni dżinsów, przenosi spojrzenie z Freda na mnie i szeroko się uśmiecha.
Może faktycznie przyda mi się chwila na uspokojenie.
Jeśli przedtem uznałam go za całkiem przystojnego, to nic w porównaniu z tym, jak zmienia się cała jego twarz, gdy się uśmiecha. Oczy wypełnia mu blask, a arogancja znika bez śladu. Facet ma gładką, opaloną skórę, jakby jaśniejącą ciepłem, które z niego promieniuje, zabarwiając mu policzki. Ostre rysy łagodnieją, w kącikach oczu pojawiają się zmarszczki. Wiem, że to tylko uśmiech, ale chyba nie potrafię powiedzieć, która część jego twarzy podoba mi się najbardziej: pełne wargi, równe białe zęby, jeden kącik ust unoszący się odrobinę wyżej niż drugi. Widząc to, mam ochotę odpowiedzieć mu uśmiechem.
Facet kręci na blacie podstawką do piwa i wciąż się do mnie uśmiecha.
– Zatem według ciebie jestem banalny – mówi.
– Nie oceniam cię – odpowiadam, uśmiechając się również. – Ale bawi mnie, że to chyba prawda, bo mam coraz więcej kasy.
Facet przez chwilę studiuje moje policzki.
– To naprawdę świetne dołeczki. Mogę sobie wyobrazić wiele znacznie gorszych przezwisk, które mogliby wymyślić dla ciebie ludzie. Przynajmniej nie nazywają cię patyczakiem albo kobietą z brodą.
Ten facet na pewno nie próbuje się podlizać.
– A wracając do piwa – ciągnę – butelki czy z kija?
– Chcę wiedzieć, dlaczego oceniłaś mnie na heinekena. Moja urażona duma zasługuje przynajmniej na tyle.
Rzucam spojrzenie w głąb lokalu, gdzie jego kumple niby grają w bilard, a w rzeczywistości celują sobie w jaja kijami. Decyduję się na szczerość.
– Zwykle… a mówiąc „zwykle”, mam na myśli „zawsze”, ci, którzy piją heinekena, mają wysokie poczucie własnej wartości i nie porażają skromnością. Zwykle też na widok rachunku uciekają do łazienki, a co trzeci z nich jeździ sportową bryką.
Facet ze śmiechem kiwa głową.
– Rozumiem. Czy to badania naukowe?
Nawet słodko się śmieje. I tak zabawnie unosi ramiona, jakby chichotał.
– Najściślej naukowe – odpowiadam. – Sama przeprowadziłam testy kliniczne.
Widzę, że stara się powstrzymać szerszy uśmiech.
– To cię pocieszę: nie miałem zamiaru zamawiać heinekena, chciałem zapytać, co macie z kija. Właśnie wypiliśmy stellę, a mam ochotę na coś ciekawszego.
Nie spoglądając na listę piw, recytuję:
– Bud, stone IPA, pliny the elder, guinness, allagash white, green flash.
– Wezmę pliny – mówi gość; próbuję ukryć zaskoczenie, co jest często konieczne w tej pracy. Facet zna się na piwach, bo wybrał najlepsze. – Sześć. Przy okazji: mam na imię Luke. Luke Sutter.
Wyciąga rękę; po krótkiej chwili wahania podaję mu swoją.
– Miło cię poznać, Luke.
Dłoń ma wielką, niezbyt miękką… i naprawdę przyjemną. Długie palce, czyste paznokcie, silny uścisk. Niemal natychmiast wycofuję dłoń i zabieram się do nalewania piwa.
– A ty masz na imię… – pyta, na końcu zawieszając głos.
– Razem trzydzieści dolarów – mówię mu.
Luke krzywi się lekko, rozbawiony, po czym spogląda na swój portfel, wyjmuje dwa dwudziestodolarowe banknoty i kładzie je na barze. Sięga po pierwsze trzy szklanki, kiwa do mnie głową i odwraca się.
– Przyjdę po resztę – mówi. I odchodzi.
Drzwi otwierają się i do środka wkracza grupka dziewczyn świętujących wieczór panieński. Przez kolejne trzy godziny mam mnóstwo roboty z przygotowywaniem różowych drinków i koktajli o wyraźnie seksualnych nazwach, więc nawet nie wiem, czy to Luke przyszedł po pozostałe piwa, czy któryś z jego kumpli. I dobrze, powtarzam sobie, bo jedną z moich najbardziej rygorystycznie przestrzeganych zasad jest to, że nie umawiam się z facetami, których poznaję w pracy. Nigdy.
A Luke jest… no cóż, jest doskonałym powodem, dla którego stworzono taką regułę.
✶ ✶ ✶
Po wyjściu ostatniego klienta pomagam Fredowi zamknąć lokal, jadę do pustego mieszkania i padam na łóżko.
Rodzice nie są zachwyceni stylem życia, jaki prowadzę w San Diego, o czym przypominają mi przy każdej wizycie. Nie rozumieją, po co wzięłam współlokatorkę, skoro Nana zostawiła poddasze dla mnie, bez żadnych obciążeń i ograniczeń. Chociaż spędziłam tu większą część dzieciństwa, nie rozumieją też, dlaczego po skończeniu studiów nie sprzedałam go i nie wróciłam do domu. No bez przesady. Zimne Kolorado lepsze od słonecznego San Diego? Raczej nie. I z pewnością nie pochwalają mojego surfowania przez cały dzień ani pracy w barze w nocy, skoro w szufladzie kurzy się dyplom z grafiki, w zdobycie którego włożyłam tyle pracy.
Na razie jednak nie przeszkadza mi takie życie. Lola martwi się, że za dużo przebywam sama – i faktycznie tak jest, ale nigdy nie byłam z tego powodu niezadowolona. Praca w barze jest super, a surfowanie jeszcze lepsze. To część mnie. Uwielbiam patrzeć, jak woda unosi się powoli i skręca w fale, których grzbiety się łamią, tworząc pieniste, szklane cylindry. Uwielbiam wpływać w fale tak wysokie, że otaczają mnie jak tunel, wypełniając uszy hukiem. Uwielbiam smak powietrza przepojonego słoną wodą, zalewającego mi usta i płuca. Ocean co chwilę buduje zamek, po czym go niszczy. Nigdy mi się nie znudzi.
Lubię też padać na łóżko zmęczona po całym dniu surfowania i całej nocy na nogach, a nie po wielu godzinach spędzonych przy biurku i przed komputerem.
Na razie życie nie jest złe.
✶ ✶ ✶
Na początku zmiany u Freda w sobotni wieczór czuję się jednak poobijana i niespokojna. Żebra mnie bolą i wciąż mam ochotę wykaszleć słoną wodę z płuc.
Czasami ocean współpracuje i fale podpływają prosto do mnie. Ale tego dnia było inaczej. Na początku fale były przyzwoite, choć nie udało mi się w żadną trafić, bo albo startowałam za wcześnie, albo wspinałam się na nie zbyt późno. Nie wiem już, ile razy spadałam z deski albo upadałam na tyłek. Zanim zaczęłam studia, każde wakacje spędzałam u babci, surfowałam na Black Beach i Windansea, odkąd byłam na tyle duża, by unieść deskę. Jednak dzisiaj z każdą próbą frustracja we mnie rosła, a szalę przeważyła chwila, gdy zaskoczyła mnie duża fala i mocno przetoczyła.
Facet z ciemnymi włosami i olśniewającym uśmiechem znów przyszedł. Jego imię rozbrzmiewa w mojej głowie cichym echem: Luke. Dzisiaj siedzi w boksie z kolejnymi znajomymi, a ja dostrzegam go zaraz po wejściu.
Pub jest pełny, a kiedy przez muzykę przebija się wybuch śmiechu Harlow, czuję lekkie ukłucie żalu. Dzisiaj chętnie posiedziałabym z nimi zamiast pracować, więc wchodzę za bar w ponurym nastroju. Przewiązuję fartuch na koszuli.
– Ktoś ma kiepski dzień – komentuje Fred, kończąc ustawianie margarity na tacy. – Czy to nie ty mi powiedziałaś, że najgorszy dzień na wodzie wciąż jest lepszy od najlepszego dnia w innym miejscu?
Uch. Faktycznie kiedyś mu to powiedziałam. Dlaczego inni przypominają ci o najlepszych tekstach akurat wtedy, kiedy masz zły dzień?
– Jestem tylko poobijana i marudna – odpowiadam, próbując zdobyć się na uśmiech. – Minie.
– No to dobrze trafiłaś. Hałaśliwi goście po paru głębszych to idealny lek na kiepski nastrój.
Te słowa wywołują mój niechętny uśmiech; Fred wyciąga rękę, ujmuje moją brodę i delikatnie odwraca mi twarz.
Na ladzie leży rząd karteczek z zamówieniami. Sięgam po pierwszą z brzegu. Dwa razy dirty martini z dodatkowymi oliwkami. Stawiam na tacy dwa kieliszki, wrzucam lód do shakera, nalewam wermut i cztery uncje ginu, odrobinę zalewy z oliwek. Wciągam się w rytm pracy: odmierzanie, potrząsanie, nalewanie, podawanie… te znajome gesty mnie rozluźniają. Naprawdę.
Wciąż jednak czuję niepokój, brakuje mi powietrza – to skutek kilku przerażających sekund, gdy wydawało mi się, że nie dam rady wypłynąć na powierzchnię. Zdarzyło mi się to kilka razy i chociaż, logicznie rzecz biorąc, wiem, że nic mi się nie stanie, niełatwo otrząsnąć się z wrażenia, że się tonie.
Kątem oka zauważam Luke’a; unoszę wzrok, widzę, jak wychodzi z boksu i pisze coś w telefonie. „Czyli to jeden z tych typów” – myślę, wyobrażając sobie, z iloma dziewczynami koresponduje. Przy jego stoliku siedzi brunetka, jak się zdaje, mocno zainteresowana tym, co on robi. Kusi mnie, by do niej podejść pod pozorem podawania drinków i poradzić, by nie skazywała się na pewną porażkę, tylko zainwestowała uczucia w jednego z tych miłych facetów o wyglądzie kujonów, siedzących w boksie nieco dalej.
Potrząsam shakerem, przelewam mętnego drinka do kieliszków i znów zerkam na zamówienie, po czym dodaję dwa pełne szpikulce oliwek. Kelnerka uśmiecha się i zanosi zamówienie, a ja zabieram się za kolejne. Sięgam właśnie po butelkę amaretto, kiedy słyszę za plecami szuranie odsuwanego stołka barowego.
– Jak tam zbiórka na samochód?
Od razu rozpoznaję ten głos.
– Dzisiaj nic – odpowiadam, nie podnosząc wzroku, kończąc przygotowanie drinka. – Ale nie mam nastroju do uśmiechów, więc także marne szanse.
– Masz ochotę o tym pogadać? – pyta.
Odwracam się i spoglądam na niego. Tym razem ma na sobie granatowy T-shirt, doskonale ułożone włosy – wygląda zbyt atrakcyjnie, by nie przyciągać kłopotów. Nie mogę się oprzeć; odpowiadam lekkim uśmiechem.
– Chyba ja powinnam to powiedzieć.
Luke przyznaje mi rację, lekko unosząc brew, po czym zerka do tyłu, na swoje towarzystwo.
– Poza tym chyba ktoś na ciebie czeka – dopowiadam; widzę, jak brunetka śledzi każdy jego ruch. Luke sięga do kieszeni, sprawdza telefon i znów spogląda na mnie.
– Oni jeszcze nie wychodzą – mówi; jego oczy uśmiechają się na chwilę przed tym, nim usta wygną się w miękkim, nierównym grymasie. – Pomyślałem, że podejdę do baru i zamówię drinka.
– Co ci podać? – pytam. – Piwo?
– Pewnie – odpowiada. – I twoje imię. Chyba że chcesz, żebym do końca życia nazywał cię dziewczyną z dołeczkami.
Po czym robi przesadnie wielkie oczy, szepcze: „ups!”, wyjmuje z kieszeni banknot dolarowy i wsuwa do słoika.
– Dzisiaj jestem przygotowany – mówi, przyglądając się, jak nalewam piwo do szklanki. – Na wypadek, gdybyś akurat pracowała.
Staram się nie zastanawiać dłużej nad tym, że specjalnie przyniósł garść drobnych – dla mnie i do naszej gierki.
– Mam na imię Lon… – zaczynam, ale w tej chwili drzwi się otwierają i wchodzi Mia, a za nią Ansel. Luke odwraca ku nim głowę, a ja kończę niezgrabnie: – …don.
Po chwili Luke znów na mnie spogląda, ale jest dziwnie spięty. Szybko kiwa głową.
– Miło mi oficjalnie cię poznać.
Na pewno nie dosłyszał mojego imienia, ale skoro mu to nie przeszkadza, ja nie muszę powtarzać.
Przy barze siada kolejny klient i macha do mnie ręką. Podsuwam Luke’owi jego piwo i uśmiecham się, kiedy czując dotyk podstawki na dłoni, facet unosi na mnie wzrok.
– Pięć dolarów.
Patrzy na mnie, mruga z roztargnieniem i sięga po portfel.
– Dziękuję – mówi.
Podchodzę do nowego klienta, ale kątem oka widzę, że Luke kładzie na ladzie banknot i wraca do swojego towarzystwa, nie czekając na resztę. Albo nie zostawił napiwku, albo zostawił duży.
I z przykrością, bo przecież postanowiłam uznać go za buca, muszę stwierdzić, że chyba wiem, która opcja jest prawdziwa.
Po kolejnych dwóch whisky z cytryną, czterech blue moon i dzbanie margarit staję przy kasie. Mia, Ansel i Harlow są niedaleko, czekają na Finna, a potem wybierają się na film. Przyglądam się im przez jakieś trzy oddechy, jednocześnie rozmyślając nad swoim ambiwalentnym stosunkiem do związków. Z jednej strony widzę wokół siebie szczęśliwych ludzi, niektórych już po ślubie – i pragnę tego. Z drugiej jednak wiem, że nie jestem na to gotowa.
Minął nieco ponad rok, odkąd zakończył się mój związek z Justinem, a ja wciąż pamiętam, jak to jest być w parze, uzgadniać wszystkie plany, biorąc pod uwagę drugą osobę, a potem jeszcze omawiać je w grupie przyjaciół. Zapewne większość ludzi mi nie uwierzy, ale po orce szkolnej i latach umawiania się z tym samym chłopakiem miło jest nie musieć nic robić. Surfuję, pracuję, wracam do domu. Podejmuję decyzje, biorąc pod uwagę to, co jest dobre dla mnie jako osoby, a nie połówki związku.
A jednak chwilami – tak jak dzisiaj – uświadamiam sobie, że właściwie mogę czuć się samotna. Nie chodzi o seks, ale o towarzystwo, o to, że ktoś patrzy na mnie tak, jakby czekał na nasze spotkanie przez cały dzień. O to, że ktoś mnie zabawi filmem, rozmową, o ciepło ciała, które pomoże mi zasnąć.
Kasa brzęczy, kiedy zamykam szufladę i podaję klientowi resztę. Obracam głowę w kierunku boksu, z którego dobiega śmiech Harlow, i z zaskoczeniem stwierdzam, że Luke rozmawia z Mią w pobliżu łazienki.
Wszyscy studiowaliśmy na tej samej uczelni, więc chociaż byliśmy na różnych wydziałach, to nic dziwnego, że oni się znają. A jednak ogarnia mnie lekki wewnętrzny śmiech na myśl, że wciąż jeszcze muszę tyloma szczegółami uzupełniać moją mapę przyjaciół Loli.
Wiedziałam o tym, że rodzice Harlow są znani, ale dopiero niedawno skojarzyłam, że jej mama była jedną z ulubionych aktorek mojej mamy w czasach mojego dzieciństwa.
Wiedziałam, że Mia kiedyś tańczyła, ale dopiero niedawno dowiedziałam się, że jej plany legły w gruzach, kiedy wpadła pod ciężarówkę.
Wiedziałam, że Finn ma bliskie relacje z ojcem i dwoma braćmi, ale dopiero kiedy nietaktownie zapytałam, co robi na Dzień Matki, dowiedziałam się, że w dzieciństwie ją stracił.
Ktoś zza baru woła mnie po imieniu; wracam do rzeczywistości. Ustawiam tacę z drinkami na stole, a Harlow łapie mnie w drodze powrotnej i obejmuje mocno.
– Cześć, nieznajoma – mówi, przyglądając się mojej twarzy i sięgając ręką do włosów. – Sto lat się nie widziałyśmy! Nie mogłabyś zacząć używać kremów z filtrem, żeby dla nas też zostało trochę tej cudownej opalenizny? Boże, wyglądasz jak z reklamy strojów kąpielowych w „Sports Illustrated”. Dziewczyna z deską. Niech cię cholera, ciebie i te twoje słodkie piegi.
Uśmiecham się do niej szerzej.
– Powinnam brać cię ze sobą, bardzo podnosisz mi samoocenę.
– Nie mogłabyś się zwolnić i iść z nami do kina? – pyta Harlow.
Kręcę głową. Harlow wydyma usta.
– Dzisiaj jest tylko Fred, ja i jedna kelnerka, a później występuje ta nowa kapela – wyjaśniam.
– A może w weekend? Przyjeżdżają wszyscy trzej Robertsowie.
Kiwam głową, ożywiona perspektywą miłego wieczoru w większym towarzystwie.
– Sprawdzę grafik.
Mąż Harlow, Finn, były rybak, jest obecnie wschodzącą gwiazdą reality show dzięki programowi „Rybacy”, który pokazuje ich pracę. Występuje w nim on, jego ojciec i dwóch młodszych braci.
Harlow powoli unosi brwi, a ja uświadamiam sobie mój błąd. Znam ją ledwie od dziewięciu miesięcy, ale jej talent do wtrącania się w życie innych obrósł legendą.
– Może moglibyśmy załatwić, żebyś ty i Levi…
Już szukam drogi ucieczki.
– Nie. Nic z tego – mówię i rzucam spojrzenie na bar, przy którym kilka osób czeka na obsługę. – Muszę wracać, panno swatko, ale napiszę jutro i dam ci znać, czy będę mogła.
Harlow kiwa głową i wraca do swojego stolika.
– Dobrze, uparciuchu! – woła, a ja idę do baru.
Powróciwszy za ladę, widzę Freda rozlewającego piwo i gawędzącego ze stałymi klientami. Kawałek dalej siedzi samotnie Luke.
Wygląda… wygląda na poruszonego, ma poważną twarz, co chyba nie zdarza mu się często. Fakt, nie wiem o nim nic, oprócz tego, że dziewczyny wciąż wodzą za nim wzrokiem, że wygląda jak kompletny dupek, ale chyba nim nie jest, jak się już uda z nim porozmawiać – i że w jeden wieczór dostaje więcej SMS-ów niż ja w tydzień. Ale co ja tam wiem.
Rzucam spojrzenie na Mię, Ansela i Harlow, którzy zbierają swoje rzeczy, machają do mnie i idą w kierunku Fina, stojącego przy wyjściu.
– Wszystko dobrze? – pytam Luke’a, wyjmując spod lady szklankę do wódki.
Luke kiwa głową; spogląda na mnie i od razu jego poważna mina znika, znów zastąpiona tym słodkim uśmieszkiem. Instynktownie odwracam wzrok i łopatką nabieram lód z pojemnika.
– Nabieram dystansu, za dużo myślę – odpowiada. – A bar to chyba dobre miejsce na takie rzeczy.
Kiwam głową. Chyba czeka na to, aż powiem coś więcej, więc dodaję:
– Najlepsze miejsce na przemyślenia. Kiepskie oceny. Utrata pracy. Problemy z kasą. Pierwsze miłości.
Luke znów na mnie spogląda.
– Mówisz z doświadczenia? – pyta.
– Tak – odpowiadam, nalewam mu whisky i przesuwam po blacie. Mimo uśmiechu na twarzy chyba potrzebuje procentów. – Doświadczenia barmanki. Może powinieneś się rozerwać. – Spoglądam nad jego ramieniem na stolik, przy którym siedzą jego znajomi i brunetka, wciąż wodząca za nim wzrokiem. Luke podąża za moim spojrzeniem, lekko kręci głową i odwraca się znów do mnie.
Unosi szklankę, przechyla głowę na bok i opróżnia jednym haustem. Odstawia szklankę na blat i kaszląc nieco, wypuszcza powietrze.
– Dzięki.
– Nie ma sprawy.
– A ty? – pyta.
Przechodzę do zlewu i wkładam do niego szklankę.
– Co ja?
– Potrzebujesz rozrywki?
Czuję ostre szarpnięcie w okolicy płuc, ale zdobywam się na przyjazny uśmiech.
– Wszystko dobrze.
Luke pochyla głowę i spogląda na mnie spod rzęs.
– Co to znaczy, że wszystko dobrze?
Biorę ręcznik i spoglądając na niego, odpowiadam:
– To znaczy, że nie umawiam się z facetami, których poznaję w pracy.
– Nie proponuję ci stałego związku, dziewczyno z dołeczkami. – Z chytrym uśmieszkiem Luke sięga do kieszeni i wyjmuje kolejnego dolara, po czym wrzuca go do słoika. Jego oczy spotykają moje; coś się spina między moimi żebrami a pępkiem. Facet ma taką minę, jakby widział, że dzień mi się nie udał, a ja widzę, że i jemu wieczór się nie udaje, za to podoba mu się, że oboje to widzimy.
Nie podoba mi się ta nasza chemia, nie podoba się to milczące porozumienie.
A może nie podoba mi się fakt, że tak mi się to spodobało? Wciąż czuję, że brakuje mi powietrza po poranku, jednak w niewytłumaczalny sposób węzeł się rozluźnia, w miarę jak rozmawiamy.
– A przy okazji – odzywa się Luke cicho – dzisiaj wieczorem nie widziałem tych dołeczków zbyt często.
– Powiedzmy, że mam za sobą kiepski dzień – odpowiadam, wzruszając ramionami.
Luke opiera się łokciami o blat i mierzy mnie uważnym spojrzeniem.
– Chyba tobie też przydałoby się nieco rozluźnić.
Wybucham śmiechem; nie mogę się nie zgodzić.
– Zapewne masz rację.
Luke kręci podstawką do piwa.
– Może ktoś mógłby ci w tym pomóc.
Nie zwracając na niego uwagi, zaczynam wycierać ladę. Nie pierwszy raz otrzymałam w pracy podobną propozycję, wręcz przeciwnie. Ale pierwszy raz kusi mnie, by się zgodzić, gdyż w środku czuję tętnienie na myśl o tym, co może mi zaoferować.
– Masz chłopaka? – pyta niezrażony Luke; kręcę głową.
– Nie – odpowiadam. Sądząc z tego, jak jego ramiona wyglądają w T-shircie, nago musi wyglądać fantastycznie.
On zresztą na pewno też o tym wie.
Samo moje wahanie świadczy o tym, że naprawdę długo nie uprawiałam seksu. Jednak nie potrzeba mi w życiu faceta tego rodzaju. Biorę głęboki wdech i odsuwam się nieco, by zwiększyć odległość między nami.
Spojrzenie Luke’a biegnie za mną.
– A ta zasada nieumawiania się z facetami, których spotykasz w pracy, naprawdę obowiązuje?
– Powiedzmy. – Składam ścierkę i zatykam sobie za fartuch z tyłu. Patrzę mu w oczy.
– A gdybym cię zapewnił, że byłoby warto?
Dlaczego mi się wydaje, że on mówi świętą prawdę? Luke uśmiecha się nieśmiało, ale z głębi jego miodowobrązowych oczu mogę wyczytać, że wciąż poluje.
– Bez wątpienia jesteś wspaniały. – Opieram się o zlew i gapię na niego, zaskoczona faktem, że jeszcze nie odeszłam. – Ale nawet nie pamiętam, jak masz na imię.
– Pamiętasz. – Pochyla się i opiera ramiona na lśniącym drewnie.
Zagryzam wargi w uśmiechu.
– O której kończysz? – pyta.
Mimowolnie spoglądam na jego usta; wyobrażam sobie, jakby było poczuć dotyk gorących, rozchylonych warg, przesuwających się po mojej szyi, piersiach, żebrach.
Przychodzi mi do głowy, że jeśli chce się przerwać złą passę, to chyba trzeba pójść na pewniaka, prawda? Facet wyraźnie wie, co robi, idealnie nadaje się do tego, żeby mnie rozruszać po długiej abstynencji. Poza tym na pewno nie będzie chciał niczego więcej.
Mija kilka sekund ciszy, po czym prostuję się i sięgam po kartkę zostawioną przez jedną z kelnerek. Teraz albo nigdy.
– Kończę o pierwszej.