Читать книгу Odwrócony świat - Christopher Priest - Страница 10
3
ОглавлениеBadacz Denton okrążył ze mną miasto, a następnie zaprowadził mnie w stronę skupiska tymczasowych budynków, które wzniesiono w odległości mniej więcej pięciuset jardów od miasta. Tutaj przedstawił mnie Torowemu Malchuskinowi, a następnie wrócił do miasta.
Torowy był niskim owłosionym mężczyzną, który jeszcze nie do końca się obudził. Jednak najwyraźniej nie miał nic przeciwko naszemu najściu i potraktował mnie grzecznie.
– Jesteś uczniem u Badaczy Przyszłości, zgadza się?
Pokiwałem głową.
– Właśnie przyszedłem z miasta.
– Pierwszy raz na zewnątrz?
– Tak.
– Jadłeś śniadanie?
– Nie... Badacz wyciągnął mnie z łóżka i od razu przyszliśmy tutaj.
– Wejdź... Zaparzę kawę.
Wnętrze domku było surowe i zabałaganione, z czym nie spotkałem się w mieście. Tam przywiązywano wielką wagę do czystości i porządku, tymczasem w chatce Malchuskina walały się brudne ubrania, nieumyte garnki i rondle, resztki posiłków. W kącie piętrzyła się olbrzymia sterta metalowych narzędzi, a pod ścianą stało łóżko ze zwiniętą pościelą. We wnętrzu unosiła się woń starego jedzenia.
Malchuskin napełnił rondel wodą i postawił go na okrągłym palniku. Znalazł gdzieś dwa kubki, opłukał je w beczce i otrząsnął z wody. Nasypał porcję syntetycznej kawy do dzbanka i zalał wrzątkiem.
W domku znajdowało się tylko jedno krzesło. Malchuskin zdjął kilka sztuk ciężkich stalowych narzędzi ze stołu i przysunął go do łóżka. Usiadł i zachęcił mnie, żebym wziął sobie krzesło. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, sącząc kawę. Była parzona w identyczny sposób jak w mieście, a jednak smakowała inaczej.
– Ostatnio nie miałem zbyt wielu uczniów.
– Dlaczego? – spytałem.
– Nie wiem. Niewielu się u mnie pojawia. Kim jesteś?
– Nazywam się Helward Mann. Mój ojciec...
– Tak, wiem. To dobry człowiek. Byliśmy razem w ochronce.
Zmarszczyłem czoło. Z pewnością nie byli rówieśnikami? Malchuskin zauważył mój wyraz twarzy.
– Nie przejmuj się tym – rzekł. – Pewnego dnia zrozumiesz. Nauczysz się w bólach, tak samo jak wszystkiego innego, co każe ci przyswoić ten przeklęty cech. Życie Badaczy Przyszłości jest dziwne. Ja się do niego nie nadawałem, ale myślę, że ty sobie poradzisz.
– Dlaczego nie chciał pan zostać Badaczem?
– Nie powiedziałem, że tego nie chciałem... Po prostu to nie był los dla mnie. Mój ojciec był Torowym. Znów ten system cechowy. Ale jeśli będzie ci zależało, oddadzą cię we właściwe ręce. Masz doświadczenie w pracy fizycznej?
– Nie...
Roześmiał się głośno.
– Jak wszyscy uczniowie. Przyzwyczaisz się. – Wstał. – Czas zabierać się do pracy. Jeszcze wcześnie, ale skoro wyciągnąłeś mnie z łóżka, nie ma sensu próżnować. Mamy tutaj bandę leniwych drani.
Wyszedł z domku. Pośpiesznie dopiłem kawę, parząc sobie język, i podążyłem jego śladem. Kierował się w stronę pozostałych dwóch budynków. Udało mi się go dogonić.
Za pomocą metalowego klucza nastawnego, który zabrał z domku, głośno zastukał w drzwi obu budynków, wrzeszcząc do osób znajdujących się w środku, żeby się obudziły. Po śladach na drzwiach widziałem, że zapewne zawsze uderzał w nie czymś metalowym.
Usłyszeliśmy ruch w środku.
Malchuskin wrócił do swojej chatki i zaczął przeglądać narzędzia.
– Nie spoufalaj się za bardzo z tymi facetami – ostrzegł. – Nie pochodzą z miasta. Jednego z nich wyznaczyłem na przywódcę. Ma na imię Rafael. Trochę zna angielski i pełni rolę tłumacza. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, porozmawiaj z nim. Ale najlepiej zgłoś się do mnie. Nie powinieneś mieć żadnych kłopotów, ale gdyby tak się zdarzyło... daj mi znać. W porządku?
– O jakich kłopotach pan mówi?
– Jeśli nie będą robili tego, co im każemy. Płacą im za to, żeby wykonywali nasze polecenia. Jeśli tego nie robią, zaczynają się kłopoty. Jednak jedyny problem z tą bandą polega na tym, że są za leniwi. Dlatego zaczynamy wcześnie. Później robi się gorąco, a wtedy równie dobrze można sobie dać spokój.
Już było ciepło. Podczas gdy rozmawiałem z Malchuskinem, słońce wspięło się wysoko po niebie i zaczęły mi łzawić oczy. Nie byłem przyzwyczajony do tak jasnego światła. Spróbowałem ponownie zerknąć na słońce, ale nie dało się na nie patrzeć.
– Weź to!
Malchuskin podał mi naręcze stalowych kluczy nastawnych, a ja zachwiałem się pod ich ciężarem i kilka upuściłem. Patrzył w milczeniu, jak je podnoszę zawstydzony swoją niezdarnością.
– Dokąd? – spytałem.
– Do miasta, rzecz jasna. Niczego was tam nie uczą?
Ruszyłem w stronę miasta. Malchuskin obserwował mnie z progu domku.
– Od południowej strony! – zawołał. Zatrzymałem się i rozejrzałem bezradnie. Malchuskin do mnie podszedł.
– Tam – wskazał. – Tory po południowej stronie miasta. W porządku?
– W porządku. – Ruszyłem we wskazanym kierunku, upuszczając po drodze tylko jeden klucz.
* * *
Po godzinie albo dwóch zacząłem dostrzegać, co Malchuskin miał na myśli, gdy opowiadał o mężczyznach, którzy z nami pracowali. Przerywali pod byle pretekstem i tylko wrzaski Malchuskina albo ponure pouczenia Rafaela mogły ich zmobilizować.
– Kim oni są? – spytałem Malchuskina, kiedy zrobiliśmy piętnastominutową przerwę.
– To miejscowi.
– Nie moglibyśmy zatrudnić ich więcej?
– Tutaj wszyscy są tacy sami.
Do pewnego stopnia z nimi sympatyzowałem. Pracowali energicznie i ciężko, na otwartej przestrzeni bez odrobiny cienia. Chociaż za nic nie chciałem ich spowalniać, nie radziłem sobie fizycznie. Z pewnością jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiego wysiłku.
Tory na południe od miasta ciągnęły się przez około pół mili i nagle urywały. Były to cztery pary metalowych szyn ułożonych na drewnianych podkładach, które z kolei opierały się na wpuszczonych w ziemię betonowych fundamentach. Dwa tory już zostały skrócone przez Malchuskina i jego ekipę, my zaś pracowaliśmy nad najdłuższymi szynami, które ułożono na zewnątrz po prawej.
Malchuskin wyjaśnił, że kiedy mamy miasto przed sobą, tory dzielimy na prawy i lewy oraz zewnętrzny i wewnętrzny.
Praca praktycznie nie wymagała od nas myślenia. Była ciężka, ale schematyczna.
Najpierw usuwaliśmy śruby przytwierdzające obie szyny do podkładów na całej długości danej części toru. Odkładaliśmy je na bok, po czym zajmowaliśmy się samymi podkładami. Były przymocowane do betonowych fundamentów za pomocą klamer, z których każdą należało ręcznie poluzować i zdjąć. Usunięte podkłady układaliśmy na wózku czekającym na następnej części toru. Później wydobywaliśmy z ziemi betonowe fundamenty, które były prefabrykowane i nadawały się do ponownego wykorzystania, układaliśmy je obok podkładów, a następnie umieszczaliśmy obie stalowe szyny na specjalnych półkach wzdłuż boków wózka.
Potem Malchuskin albo ja przemieszczaliśmy napędzany akumulatorem wózek na kolejną część torów i powtarzaliśmy proces. Kiedy wózek był w pełni załadowany, cała ekipa podjeżdżała nim do tylnej części miasta. Tam go parkowaliśmy i podłączaliśmy do gniazdka umieszczonego w ścianie miasta, żeby naładować akumulator.
Załadowanie wózka i doprowadzenie go do miasta zajęło nam większą część ranka. Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi ręce ze stawów, bolały mnie plecy i byłem potwornie brudny oraz spocony. Malchuskin, który pracował równie ciężko jak pozostali – a zapewne nawet ciężej od wynajętych robotników – posłał mi szeroki uśmiech.
– Teraz rozładowujemy i zaczynamy od nowa – powiedział.
Popatrzyłem na robotników. Wyglądali na równie zmęczonych jak ja, chociaż podejrzewałem, że wykonałem więcej pracy od nich, gdyż byłem nowy i jeszcze nie nauczyłem się sztuki oszczędnego wykorzystywania mięśni. Większość członków ekipy leżała w skromnym cieniu rzucanym przez bryłę miasta.
– W porządku – odrzekłem.
– Nie... żartowałem. Myślisz, że ta banda zrobiłaby cokolwiek więcej bez solidnego posiłku?
– Nie.
– A więc... czas coś zjeść.
Porozmawiał z Rafaelem, a następnie powędrował w stronę swojego domku. Poszedłem z nim i podzieliliśmy się podgrzanym syntetycznym jedzeniem, ponieważ tylko tyle miał do zaproponowania.
* * *
Popołudnie zaczęło się od rozładowywania wózka. Podkłady, fundamenty i szyny przenieśliśmy na inny elektryczny pojazd, który jeździł na czterech dużych oponach balonowych. Kiedy skończyliśmy, odprowadziliśmy wózek na koniec toru i zaczęliśmy pracę od nowa. Było gorąco, a ludzie pracowali powoli. Nawet Malchuskin nieco odpuścił i kiedy napełniliśmy wózek, zarządził przerwę.
– Dzisiaj dostarczymy jeszcze tylko jeden ładunek – powiedział i pociągnął długi łyk wody z butelki.
– Jestem gotowy – odrzekłem.
– Być może. Chcesz to zrobić sam?
– Mam chęci do pracy – zapewniłem, nie chcąc się przyznawać do wyczerpania.
– Za to jutro nie będziesz się do niczego nadawał. Nie, rozładujemy ten wózek, odprowadzimy go na koniec toru i wystarczy.
Okazało się jednak, że to jeszcze nie koniec. Kiedy odprowadziliśmy wózek, Malchuskin polecił robotnikom, żeby zasypali ostatnią część toru jak największą ilością ziemi i piachu. Przykryli w ten sposób dwadzieścia jardów szyn.
Spytałem Malchuskina, po co to robią.
Wskazał głową najbliższy długi tor, lewy wewnętrzny. Na jego końcu wznosiła się potężna betonowa przypora, mocno osadzona w ziemi.
– Wolałbyś postawić coś takiego? – spytał.
– Co to jest?
– Bufor. Gdyby wszystkie kable jednocześnie pękły... miasto cofnęłoby się i zjechało z torów. Bufor i tak nie stawi dużego oporu, ale to wszystko, co możemy zrobić.
– Czy miasto kiedyś się cofnęło?
– Raz.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.