Читать книгу Odwrócony świat - Christopher Priest - Страница 9
2
ОглавлениеWręczono mi klucz do ochronki, przekazano, że mogę wciąż korzystać ze swojego pokoju, dopóki nie znajdzie się dla mnie mieszkanie w kwaterze cechu, i ponownie przypomniano o złożonej przysiędze. Od razu położyłem się spać.
Obudził mnie wczesnym rankiem jeden z członków cechu, którego poznałem poprzedniego dnia. Nazywał się Badacz Denton. Zaczekał, aż ubiorę się w nowy mundurek ucznia, a następnie wyprowadził mnie z ochronki. Nie poszliśmy tą samą trasą, którą Bruch powiódł mnie poprzedniego dnia, ale wspięliśmy się po schodach. W mieście panowała cisza. Kiedy mijaliśmy zegar, zobaczyłem, że wciąż jest bardzo wcześnie, tuż po wpół do czwartej rano. Na korytarzach nie spotykaliśmy ludzi, a większość świateł na suficie była zgaszona.
W końcu dotarliśmy do spiralnej klatki schodowej, na której szczycie znajdowały się ciężkie stalowe drzwi. Denton wyjął z kieszeni latarkę i ją włączył. Drzwi były wyposażone w dwa zamki, a kiedy je otworzył, pokazał mi gestem, żebym wszedł przed nim.
Zanurzyłem się w chłodzie i ciemności, które były tak intensywne, że poczułem fizyczny wstrząs. Denton zamknął za sobą drzwi na klucz. Kiedy poświecił wkoło latarką, zobaczyłem, że stoimy na niewielkiej platformie otoczonej balustradą o wysokości około trzech stóp. Podeszliśmy do niej, a Denton zgasił latarkę, tak że otoczyła nas całkowita ciemność.
– Gdzie jesteśmy? – spytałem.
– Nie odzywaj się. Czekaj... i obserwuj.
Niczego nie widziałem. Moje oczy, wciąż przywykłe do względnej jasności, jaka panowała w korytarzach, oszukiwały moje zmysły, tak że wyczuwałem krążące wokół mnie barwne kształty, jednak te po chwili znieruchomiały. Ciemność nie była moim głównym zmartwieniem; chłodne powietrze owiewające moje ciało przyprawiało mnie o dreszcze. Ściskałem stalową balustradę, która była jak lodowa włócznia. Poruszałem dłońmi, żeby zmniejszyć niewygodę, jednak nie mogłem ich rozewrzeć. W całkowitej ciemności balustrada stanowiła jedyny łącznik ze światem. Nigdy w życiu nie byłem tak odizolowany od tego, co znajome, nigdy nie czułem tak silnego naporu obcości. Całe moje ciało się napięło, jakby przygotowywało się do nagłego wybuchu bądź wstrząsu, ale nic takiego nie nastąpiło. Zewsząd otaczały mnie chłód, mrok oraz przytłaczająca cisza, nie licząc szumu wiatru w uszach.
Mijały kolejne minuty i moje oczy częściowo przywykły do ciemności. Wtedy odkryłem, że dostrzegam wokół siebie niewyraźne kształty. Tuż obok widziałem Dentona, wysoką czarną postać w pelerynie odznaczającą się na nieco mniej ciemnym tle. Poniżej platformy, na której staliśmy, wypatrzyłem olbrzymią, całkowicie czarną konstrukcję o nieregularnym kształcie.
Wszystko to otaczała nieprzenikniona ciemność. Nie miałem żadnego punktu odniesienia, na podstawie którego mógłbym wyodrębnić formy lub zarysy. Było to straszne, ale czułem się raczej wstrząśnięty emocjonalnie niż zagrożony. Czasami śniłem o podobnym miejscu, a kiedy się budziłem, wciąż towarzyszyły mi powidoki takiego otoczenia. To jednak nie był sen; przejmujące zimno nie było złudzeniem, tak samo jak poruszające nowe doświadczenia przestrzeni i rozmiaru. Wiedziałem tylko, że to moja pierwsza wyprawa poza miasto – o niczym innym nie mogło być mowy – i że różni się od moich wszelkich przewidywań.
Kiedy w pełni doceniłem ten fakt, chłód i ciemność stały się mniej istotne. Byłem na zewnątrz... właśnie na to czekałem!
Denton już nie musiał mnie wzywać do milczenia; nie byłem w stanie niczego powiedzieć, a nawet gdybym próbował, słowa zgasłyby mi w gardle albo zgubiły się na wietrze. Mogłem tylko patrzeć, a gdy to robiłem, widziałem jedynie ciemną, tajemniczą płachtę lądu pod zachmurzonym nocnym niebem.
Dotknęło mnie nowe doznanie: poczułem zapach ziemi! Nie przypominał żadnej woni spośród tych, które znałem z miasta, a mój umysł przywołał fałszywy obraz wielu mil kwadratowych żyznej brązowej gleby, wilgotnej w ciemności. Nie miałem pojęcia, co tak naprawdę wyczuwam – zapewne wcale nie była to gleba – wizja żyznego gruntu zaś pochodziła z jednej z książek, które czytałem w ochronce. Jednak ona wystarczyła, żeby pobudzić moją wyobraźnię. Ponownie ogarnęło mnie oczyszczające podniecenie, gdy wyczułem dzikie, niezbadane tereny poza miastem. Tak wiele mogłem zobaczyć i zrobić... a jednak kiedy stałem na platformie, przez kilka bezcennych chwil to wszystko było wyłącznie domeną wyobraźni. Nie musiałem niczego widzieć; wrażenie towarzyszące wykonaniu pierwszego kroku poza ograniczenia miasta wystarczyło, żeby moja niedorozwinięta wyobraźnia zapuściła się w rejony, które dotychczas karmiły się jedynie dziełami pisarzy.
Ciemność powoli stała się mniej gęsta, a niebo nade mną przybrało ciemnoszary kolor. W oddali dostrzegłem miejsce, w którym chmury stykają się z horyzontem. Na moich oczach pojawiła się niezwykle blada czerwona kreska, która podkreśliła kształt jednego z małych obłoków. Miałem wrażenie, że to światło napędza ten obłok, a także pozostałe chmury powoli sunące nad nami, popychane wiatrem wiejącym od strony blasku. Czerwień się rozszerzała, na chwilę dotykając odsuwających się obłoków, które pozostawiły za sobą duży obszar pustego nieba zabarwionego na ciemnopomarańczowo. Skupiłem całą uwagę na tym widoku, gdyż była to niewątpliwie najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem przez całe swoje życie. Pomarańczowy kolor niemal niepostrzeżenie rozszerzał się i jaśniał; chmury, które się odsunęły, wciąż były naznaczone czerwienią, lecz w miejscu zetknięcia nieba z horyzontem lśniło coraz jaskrawsze światło.
Pomarańczowy kolor znikał. Znacznie szybciej, niż się spodziewałem, źródło światła pojaśniało. Niebo zabarwiło się na błękitny kolor, tak blady i oślepiający, że niemal biały. Na samym środku pojawiła się włócznia białego światła, która jakby wyrastała z horyzontu i przechylała się w jedną stronę jak przewracająca się kościelna wieża. Stopniowo stawała się coraz grubsza i jaśniejsza, aż w końcu nie byłem w stanie na nią patrzeć.
Denton nagle chwycił mnie za rękę.
– Patrz! – powiedział, wskazując na lewo od środka jasności.
Stado ptaków, ułożonych w łagodny kształt litery V, powoli leciało z lewej na prawą stronę naszego pola widzenia, machając skrzydłami. Po chwili ptaki przeleciały przed rosnącą kolumną światła, na kilka sekund znikając nam z oczu.
– Co to jest? – spytałem chrapliwym głosem.
– Zwykłe gęsi.
Wkrótce znów się ukazały; leciały powoli na tle błękitnego nieba. Po mniej więcej minucie schowały się za wysokim wzniesieniem w oddali.
Ponownie popatrzyłem na wschodzące słońce. Przez tę krótką chwilę, podczas której przyglądałem się ptakom, uległo przemianie. Wyłoniło się zza horyzontu i wisiało na widoku, jak długi świetlny spodek, na szczycie i pod spodem naznaczony pionowymi iglicami żaru. Czułem na twarzy jego ciepły dotyk. Wiatr osłabł.
Stałem razem z Dentonem na tej małej platformie, spoglądając na otaczający nas teren. Widziałem miasto, a raczej tę jego część, która była widoczna z platformy, a także ostatnie obłoki znikające na horyzoncie z dala od słońca świecącego na bezchmurnym niebie. Denton zdjął pelerynę.
Skinął na mnie głową i pokazał mi, jak możemy zejść z platformy na ziemię po kilku metalowych drabinach. Ruszył przodem. Kiedy po raz pierwszy stanąłem na naturalnym podłożu, usłyszałem poranny śpiew ptaków gnieżdżących się w zakamarkach w górnej części miasta.