Читать книгу Strażnik Podłego Miasta - Daniel Polansky - Страница 10
ROZDZIAŁ
4
ОглавлениеObudziłem się z bólem głowy, przy którym spuchnięta kostka była jak trzepanko wykonane przez dziwkę za dziesięć ochr. Próbowałem stanąć, ale zawirowało mi przed oczami, a żołądek dał mi do zrozumienia, że jest gotów do powtórki z poprzedniej nocy, więc musiałem ponownie usiąść. Na pipę Prachety, jeśli nigdy więcej nie sztachnę się oddechem skrzata, to i tak za nim, cholera, nie zatęsknię! Wpadające przez okno promienie słoneczne uzmysłowiły mi, że minęło już południe. Zawsze uważałem, że jeśli przespało się poranek, to równie dobrze można przespać popołudnie, ale tym razem czekała na mnie robota. Zapanowałem nad zaburzeniami równowagi, a potem włożyłem ubranie i zszedłem na dół.
Zająłem miejsce przy kontuarze. Adolphus zapomniał zakryć oko, a szpara w jego czaszce łypnęła ku mnie z dezaprobatą.
– Za późno na jajecznicę. Nawet o nią nie proś. – Przypuszczałem, że pierwsza nie jest już godziną zamawiania śniadań, ale potwierdzenie moich obaw wcale mnie nie ucieszyło. – Ten chłopak z wczoraj przez trzy godziny czekał, aż się obudzisz.
– A jest chociaż kawa? I gdzie jest ten do mnie?
– Kawy nie ma, a on jest tam, w kącie. – Odwróciłem się i zobaczyłem, jak wyrostek rozprostowuje się pod ścianą. Miał dziwny dar do pozostawania niezauważonym, a może dokuczał mi cięższy kac, niż sądziłem.
Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu. Jakaś naturalna powściągliwość nie pozwalała mu przemówić.
– Ja nie siedziałem przez pół dnia pod twoimi drzwiami – powiedziałem. – Czego chcesz?
– Pracy.
Przynajmniej mówił wprost i zwięźle – to już było coś. Łomotało mi w głowie i próbowałem wymyślić, skąd wezmę śniadanie.
– A na co mógłbyś mi się przydać?
– Mógłbym robić dla ciebie różne rzeczy. Tak jak wczoraj wieczorem.
– Nie wiem, jak często twoim zdaniem natrafiam na zwłoki zaginionych dzieci, ale wczorajszy wieczór był raczej nietypowy. Tworzenie pełnego etatu dla kogoś, kto będzie czekał na powtórkę tego wydarzenia, byłoby raczej mało uzasadnione. – To zastrzeżenie niespecjalnie na niego wpłynęło. – Co ja, twoim zdaniem, robię?
Uśmiechnął się chytrze, jakby zrobił coś złego, i cieszył się, mogąc mnie o tym poinformować.
– Rządzisz w Podłym Mieście.
W istocie wspaniałe lenno.
– Strażnicy mogą się z tym nie zgodzić.
Prychnął. To akurat zasługiwało na prychnięcie.
– Mam za sobą ciężką noc. Nie jestem w nastroju do gadania o bzdurach. Spadaj.
– Mógłbym załatwiać różne sprawy, roznosić przesyłki, wszystko robić. Znam ulice jak własnych pięć palców. Umiem się bić i nikomu nie rzucam się w oczy, jeśli tego nie chcę.
– To robota dla jednej osoby. A gdybym miał nająć pomocnika, to wybrałbym takiego, który ma już za sobą zstępowanie jąder.
Ta obelga nie wywarła na nim większego wrażenia. Niewątpliwie słyszał już znacznie gorsze.
– Wczoraj się sprawdziłem, nie?
– Wczoraj przeszedłeś sześć przecznic i mnie nie wykiwałeś. Mógłbym wytresować psa, żeby robił to samo, a jemu nie musiałbym płacić.
– Więc daj mi coś innego do zrobienia.
– Dam ci, ale lanie, jeśli się stąd nie zmyjesz – powiedziałem, usiłując wykonać groźny gest uniesioną ręką.
Sądząc po braku reakcji, nie udało mi się wywrzeć pożądanego wrażenia.
– Na Zaginionego, nieznośny z ciebie gnojek. – Zejście na dół odnowiło dotkliwy ból w mojej kostce, a od całej tej rozmowy robiło mi się niedobrze w żołądku. Wcisnąłem rękę do kieszeni i wyłowiłem z niej argenta.
– Pobiegnij na rynek i przynieś mi dwie pomarańcze malinowe, talerz moreli, kłębek szpagatu, sakiewkę na monety i nóż ogrodniczy. A jeśli nie zostanie z tego połowa reszty, to będę wiedział, że jesteś albo oszustem, albo tępakiem, który nie potrafi wytargować uczciwej ceny.
Pognał z taką prędkością, że zacząłem się zastanawiać, czy wszystko spamiętał. Jednak było w tym chłopaku coś, co powstrzymywało mnie przed obstawianiem jego porażki. Odwróciłem się i zacząłem czekać na śniadanie, ale moją uwagę zwrócił wyraz niezadowolenia rysujący się w górnej części masywnej sylwety Adolphusa.
– Masz mi coś do powiedzenia?
– Nie wiedziałem, że tak ci zależy na znalezieniu partnera.
– A niby co miałem zrobić, sprzątnąć go? – Powoli zataczałem kręgi palcami wskazującymi i środkowymi, masując sobie skronie. – Jest coś nowego?
– Za kilka godzin będzie pogrzeb Tary przed kościołem Prachety. Zakładam, że ty nie pójdziesz?
– Słusznie zakładasz. Dzieje się coś jeszcze?
– Rozeszły się pogłoski o twoim spotkaniu z Zajęczą Wargą, jeśli o to pytasz.
– O to.
– No więc się rozeszły.
Mniej więcej wtedy mój mózg uznał, że nadeszła pora, by wyrwać się z niewoli, w której tkwił przez długie lata, i zaczął wściekle, choć bezskutecznie, walić w otaczającą go materię. Adeline dostrzegła z zaplecza moje męczarnie i nastawiła dzbanek kawy.
Obejmowałem drugą filiżankę – kawa była ciemna i słodka – gdy chłopak powrócił. Położył na blacie torbę z zakupami i resztę z argenta.
– Zostało ci siedem miedziaków – powiedziałem. – O czym zapomniałeś?
– Wszystko jest. – Niezupełnie się uśmiechał, ale kąciki jego ust były wyraźnie uniesione. – Nóż zwinąłem.
– Gratuluję, jesteś kieszonkowcem. To naprawdę elitarny klub. – Wyjąłem z torby pomarańczę i zacząłem ją obierać. – Od kogo kupiłeś owoce, od Sary czy od Yepheta Wyspiarza?
– Od Wyspiarza. Sarah miała na wpół zgniłe.
Zjadłem oderwany kawałek pomarańczy.
– Kto dziś pomagał Wyspiarzowi? Córka czy syn?
– Córka. Syn nie pojawia się od kilku tygodni.
– Jaką miał na sobie koszulę?
Nastąpiła chwila przerwy.
– Szarą. – Jego ćwierćuśmiech powrócił. – Ale nie wiedziałbyś, czy to prawda, bo jeszcze nie wyszedłeś z baru.
– Wiedziałbym, że próbujesz mnie okłamać. – Skończyłem jeść pomarańczę i rzuciłem skórki na kontuar, a potem przystawiłem dwa palce do piersi chłopaka. – Zawsze będę wiedział.
Skinął, nie odwracając wzroku od moich oczu.
Wsypałem pozostałe pieniądze do portmonetki, którą kupił, i kusząco zakołysałem mu nią przed oczami.
– Masz jakieś imię?
– Chłopaki wołają na mnie Strzyżyk.
– To jest twoja zapłata za resztę tego tygodnia. – Rzuciłem mu sakiewkę. – Wydaj część na nową koszulę – wyglądasz jak menel. A wieczorem wpadnij do mnie. Mogę mieć coś dla ciebie. – Nie odpowiedział, nie zmienił nawet wyrazu twarzy, jakby ten obrót spraw nie miał większego znaczenia. – I skończ ze złodziejstwem – ciągnąłem. – Jeśli masz dla mnie pracować, to nie będziesz wyprowadzać funduszy z okolicy.
– Co znaczy „wyprowadzać fundusze”?
– W tym kontekście „kraść”. – Kiwnąłem głową w stronę wyjścia. – Zjeżdżaj. – Wyszedł głównymi drzwiami, lecz niezbyt się śpieszył. Wyjąłem z torby drugą pomarańczę. Marsowa mina powróciła na oblicze Adolphusa.
– Masz coś do powiedzenia?
Pokręcił głową i zaczął czyścić szklanki z poprzedniej nocy.
– Jesteś subtelny jak kamień. Wypluj z siebie, co tam dusisz, albo przestań na mnie patrzeć spode łba.
– Nie jesteś cieślą – powiedział.
– Więc po jakiego diabła mi ten nóż? – spytałem, wymachując nim w powietrzu. Grubo ciosane wargi Adolphusa nadal były skrzywione. – No dobra, nie jestem cieślą.
– Nie jesteś też kowalem.
– Chyba nigdy nie było co do tego wątpliwości.
Adolphus gwałtownie odstawił kufel. Ta demonstracja gniewu przypomniała mi dzień pod Apres, gdy te potężne ramiona zmiażdżyły czaszkę Drena jak skorupkę jajka, wyciskając krew i mózg spod białej kości.
– Nie jesteś cieślą ani kowalem, więc po jakie licho potrzebny ci terminator? – Wypluwając z siebie to zdanie, posłał w moim kierunku sporą ilość – no właśnie – plwocin.
Dziura ziejąca w jego oczodole dawała mu przewagę, więc ustąpiłem pierwszy.
– Nie oceniam cię po twoim fachu. Ale nie tego dzieciak powinien się uczyć.
– Co by szkodziło, gdybyś dał mi śniadanie?
Adolphus nieustępliwie wzruszył ramionami. Dokończyłem drugą pomarańczę i we względnej ciszy zacząłem jeść morele.
Zawsze czuję się nieswojo, gdy Adolphus ma zły humor. Częściowo dlatego, że gdyby stracił panowanie nad sobą, trzeba by ściągnąć połowę kawalarzy z miasta, żeby go uspokoić, ale głównie dlatego, że niemiło jest patrzeć na osowiałego grubasa.
– Masz dzisiaj humor jak wszyscy diabli – zacząłem.
Policzki mu opadły, jakby groźba starości dokuczyła im bardziej niż zazwyczaj.
– To dziecko – powiedział.
Było jasne, że nie mówił o tym, które właśnie wyszło.
– Ten świat jest chory, ale nie my pierwsi znaleźliśmy na to dowody.
– Kto znajdzie sprawiedliwość dla tego dziecka?
– Straż się tym zajmie. – Dobrze zdawałem sobie sprawę, jak niewielką pociechę niosły te słowa.
– Straż nie potrafiłaby poderwać sobie panienki w burdelu.
– Wezwano Koronę. Dwaj agenci prosto spod igły. Posłali nawet po jasnowidzów. Coś znajdą.
– Jeśli Korona ma być gwarantem sprawiedliwości dla tej dziewczynki, to jej duszyczka nigdy nie zazna spokoju. – Wbił spojrzenie swej jedynej źrenicy w moje oczy.
Tym razem nie odwróciłem wzroku.
– To nie moja sprawa.
– Pozwolisz, żeby jej oprawcy chodzili na wolności? – Adolphus zawsze eksponował pozostałości skythańskiego akcentu, gdy popadał w dość często nawiedzający go melodramatyczny nastrój. – Żeby oddychali tym samym powietrzem co my, kalali nasze studnie?
– On jest gdzieś w pobliżu? Przyślij go tu, to znajdę coś ciężkiego i dam mu w łeb.
– Mógłbyś go poszukać.
Wyplułem pestkę moreli na podłogę.
– Coś ci podpowiada, że ostatnio przeszedłem na stronę stróżów prawa?
– Olewaj to, żartuj sobie, zgrywaj głupka. – Uderzył pięścią w blat, wprawiając go w rezonans. – Ale wiem, dlaczego wychodziłeś wczoraj w nocy, i pamiętam, jak wyciągałem cię z pola bitwy pod Giscan, kiedy wszyscy uciekli, a odór trupów przesłonił niebo – Deski blatu odzyskały stan równowagi. – Nie udawaj, że cię to nie gryzie.
Problem ze starymi przyjaciółmi jest taki, że pamiętają historie, o których wolelibyśmy zapomnieć. Oczywiście, nie musiałem tam zostawać i snuć wspomnień. Znikła ostatnia morela.
– Muszę dopilnować paru spraw. Wyrzuć resztę tych śmieci i daj chłopcu kolację, jeśli wróci.
To nagłe zakończenie naszego starcia przygnębiło Adolphusa. Ulotniła się z niego cała wściekłość, jego oko spoglądało żałośnie, a twarz mu zmizerniała. Gdy wychodziłem z knajpy, wycierał kontuar, starając się nie wybuchnąć płaczem.