Читать книгу Strażnik Podłego Miasta - Daniel Polansky - Страница 7
ROZDZIAŁ
1
ОглавлениеW pierwszych dniach Wielkiej Wojny – pod Apres i Ives – posiadłem zdolność do strzepywania snu z powiek jednym mrugnięciem. Była ona niezbędna: śpiochów mógł powitać błysk brzeszczotu szturmowego komandosa Drenów. Jednak teraz chyba wolałbym się pozbyć tej przypominającej dawne czasy umiejętności. Sytuacje, w których trzeba wykorzystać wszystkie możliwości zmysłów, bywają rzadkie, a świat jest w zasadzie lepszy wtedy, gdy widzi się go niewyraźnie.
Potwierdzi to przykład – mój pokój należał do miejsc, które lepiej oglądać w półśnie albo w zamroczeniu alkoholowym. Późnojesienne światło przenikające przez brudną szybę sprawiało, że to i tak nędzne wnętrze wyglądało jeszcze mniej zachęcająco. Nawet jak na moje wymagania była to istna nora, a moje wymagania są dość małe. Całe umeblowanie prócz łóżka stanowiły poobijana komoda i stary stół z krzesłami, a podłogi i ściany pokoju pokrywała warstwa brudu. Wysikałem się do nocnika i wylałem zawartość na uliczkę pod oknem.
Podłe Miasto zaczęło już swój dzień – po ulicach niosło się echo wrzasku handlarek ryb zachwalających połów tragarzom niosącym skrzynie na starówkę. Na oddalonym o kilka przecznic na wschód rynku kupcy sprzedawali pośrednikom za garście miedziaków towary o wadze niższej niż deklarowana, dalej zaś na ulicy Światła młodociane rzezimieszki wypatrywały ostrym jak sztylety wzrokiem nieroztropnych kupców i arystokratów, którzy zapuścili się zbyt daleko od domu. W kątach i w zaułkach pracujący chłopcy wznosili te same okrzyki co handlarki ryb, ale mówili ciszej i żądali wyższych stawek. Sterane prostytutki z porannej zmiany bez entuzjazmu kusiły przechodniów, licząc, że jeszcze raz wykorzystają swój wygasły powab i zarobią na dzienną porcję czegoś do picia albo do wdychania. Niebezpieczni ludzie najczęściej jeszcze spali, a ich schowane w pochwach kosy spoczywały przy łóżkach. Naprawdę niebezpieczni ludzie byli na nogach od wielu godzin, robiąc użytek ze swych piór i ksiąg.
Chwyciłem leżące na podłodze lusterko i uniosłem je w wyprostowanej ręce. Nawet w najlepszych warunkach, po wyperfumowaniu i manikiurze, wyglądam paskudnie. Kartoflowaty nos wiszący pod zbyt wielkimi oczami, usta jak krzywa rana cięta. Mój wrodzony urok uzupełniają blizny, których pozazdrościłby mi każdy masochista – biegnąca w górę policzka bezbarwna linia po odłamku artyleryjskim, któremu zabrakło kilkunastu centymetrów do wyeliminowania mnie ze świata żywych, poszarpane lewe ucho przypomina o bijatyce ulicznej, w której zająłem drugie miejsce.
Z poobcieranego blatu mojego stołu zamrugała na powitanie fiolka oddechu skrzata. Odkorkowałem ją i się sztachnąłem. Nozdrza wypełniły mi przesłodzone opary, a potem w uszach rozbrzmiał dobrze znany szum. Potrząsnąłem buteleczką – była w połowie pusta, szybko się zużyła. Włożyłem koszulę i buty, chwyciłem torbę leżącą pod łóżkiem i zszedłem na dół, by powitać późny poranek.
W knajpie Rozkołysany Hrabia panował o tej porze spokój. Główna sala była zdominowana przez stojącą za barem olbrzymią postać współwłaściciela Adolphusa Wielkiego. Pomimo wzrostu – przewyższał mnie o głowę, a mierzę sto osiemdziesiąt centymetrów – miał niezwykle szeroki i wydatny tors, przez co na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie grubasa, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się było widać, że na masę jego ciała składają się głównie mięśnie. Adolphus wyglądał paskudnie, jeszcze zanim bełt Drenów pozbawił go lewego oka, ale czarna przepaska i blizna rozdzierająca jego dziobaty policzek tylko pogarszały sprawę. Ten wygląd oraz powolne spojrzenie mogły sprawiać wrażenie, że oto mamy przed sobą zbira i tępaka, a choć ani jedno, ani drugie nie było prawdą, ludzie zazwyczaj zachowywali się w jego obecności uprzejmie.
Czyścił kontuar i perorował do jednego z trzeźwiejszych klientów na temat niesprawiedliwości współczesnego świata. Była to popularna tu rozrywka. Przemknąłem w kierunku baru i zająłem najczystsze siedzenie.
Adolphus był zbyt pochłonięty rozwiązywaniem problemów kraju, by przerywać swój monolog ze względu na elementarne kanony uprzejmości, więc zamiast powitania tylko kiwnął w moją stronę głową.
– I bez wątpienia przyzna mi pan rację, zważywszy na zupełną porażkę jego lordowskiej mości jako Wysokiego Kanclerza. Lepiej niech wraca do wieszania buntowników jako realizator praw Jej Królewskiej Mości – przynajmniej do tego się nadaje.
– Niezupełnie wiem, o czym mówisz, Adolphusie. Wszyscy nasi przywódcy są równie mądrzy, co uczciwi. A mogę jeszcze zamówić jajecznicę?
Adolphus zwrócił głowę w stronę kuchni i warknął:
– Kobieto! Jajecznica! – Rzuciwszy te dwa słowa, powrócił do swej podpitej ofiary. – Pięć lat dałem Koronie, pięć lat i oko. – Adolphus często nawiązywał w rozmowie do swego kalectwa, być może sądząc, iż go nie widać. – Pięć lat po szyję w gównie i błocie, pięć lat, podczas których bankierzy i arystokraci bogacili się na mojej krwi. Pół ochry miesięcznie to niewielka nagroda za pięć lat czegoś takiego, ale mi się należy i nie zamierzam pozwolić, żeby oni o niej zapomnieli. – Opuścił ścierkę na kontuar i wycelował we mnie swój palec wielkości kiełbasy, licząc, że w ten sposób zachęci mnie do poparcia swego zdania. – To też twoje pół ochry, przyjacielu. Jesteś cholernie cichy jak na człowieka zapomnianego przez swą królową i kraj.
A co mógłbym powiedzieć? Wysoki Kanclerz robił to, na co miał ochotę, a tyrady byłego pikiniera z jednym okiem nie mogły zbytnio wpłynąć na jego zdanie. Chrząknąłem zamiast odpowiedzi. Z kuchni wyszła Adeline, która z powodu niskiego wzrostu oraz małomówności stanowiła dokładne przeciwieństwo swego męża, i z niewyraźnym uśmiechem podała mi talerz. Przyjąłem posiłek i odwzajemniłem uśmiech. Adolphus nadal paplał, ale go zignorowałem i skupiłem się na jajecznicy. Byliśmy przyjaciółmi od półtora dziesięciolecia, bo wybaczałem mu gadatliwość, a on wybaczał mi małomówność.
Oddech zaczynał działać. Czułem narastające opanowanie i wyostrzanie się wzroku. Wpychałem w usta czarny chleb i zastanawiałem się nad pracą, którą miałem wykonać tego dnia. Należało złożyć wizytę człowiekowi z urzędu celnego – dwa tygodnie temu obiecał, że załatwi mi przepustki, ale na razie nie dotrzymywał słowa. Poza tym trzeba było jak zwykle odwiedzić kupujących u mnie pośredników, podejrzanych barmanów, drobnych handlarzy, alfonsów i dilerów. Wieczorem powinienem jeszcze wpaść na Wzniesienia Kora – obiecałem Yanceyowi Wierszoklecie, że zobaczę się z nim przed jego wieczorną rundą.
W centralnym punkcie akcji pijaczek wykorzystał moment, aby przerwać częściowo niezrozumiały strumień obywatelskich obelg.
– Słyszałeś pan coś o tej małej?
Wymieniłem z olbrzymem nieszczęśliwe spojrzenia.
– Kawalarze nic tu nie poradzą – powiedział Adolphus i powrócił do czyszczenia. Trzy dni wcześniej córka dokera zniknęła z uliczki przed swoim domem. Od tamtej pory sprawa „małej Tary” stała się głośna pośród mieszkańców Podłego Miasta. Gildia rybaków wyznaczyła nagrodę, kościół Prachety odprawił za dziewczynkę mszę, nawet straż na kilka godzin wydobyła się z letargu, by załomotać w te i owe drzwi i pozaglądać do studni. Niczego nie znaleziono, a siedemdziesiąt dwie godziny to sporo czasu jak na poszukiwanie dziecka na najludniejszym kilometrze kwadratowym całego Imperium. Jeśli Śakra pozwoli, okaże się, że dziewczynka jest cała i zdrowa, ale ja nie postawiłbym na to należnej mi pół ochry.
Przypomnienie o zniknięciu dziecka dokonało cudu, jakim było uciszenie Adolphusa. W milczeniu dokończyłem śniadanie, a potem odsunąłem talerz i wstałem.
– Gdyby coś dla mnie było, to daj znać – wrócę po zmroku.
Adolphus machnął mi ręką na pożegnanie.
W południe wszedłem w chaos Podłego Miasta i skierowałem się na wschód, w stronę portu. O jedną przecznicę za Rozkołysanym Hrabią dostrzegłem skręcającego papierosa i zerkającego spode łba Kida Maca, wysokiego na około metr osiemdziesiąt alfonsa i skrytobójcę, jakich mało. Jego ciemne oczy wyzierały spomiędzy wyblakłych blizn pozostałych po pojedynkach, a cała odzież jak zwykle była nieskazitelna, począwszy od szerokiego ronda kapelusza, a skończywszy na srebrnej rękojeści rapiera. Rozparł się przy ceglanym murze z wyrazem twarzy łączącym groźbę użycia przemocy z dość wyraźną gnuśnością.
W ciągu tych lat, które upłynęły od czasu, gdy Mac przybył w tę okolicę, za sprawą umiejętnego władania kosą i bezwarunkowego oddania swych dziwek, wszystkich co do jednej kochających go miłością matki do pierworodnego syna, zdołał on stworzyć własne, niewielkie terytorium. Choć przeczył temu wyryty na jego twarzy wyraz niezadowolenia, często przychodziło mi do głowy, że Mac ma najłatwiejszą robotę w Podłym Mieście – przynajmniej na pozór polegała ona na niedopuszczeniu do tego, by pracujące dla niego kurewki pozabijały się wzajemnie, walcząc o jego względy. Od czasu gdy rozpoczął działalność, byliśmy ze sobą w przyjaznych stosunkach, dzieląc się informacjami i czasami wyświadczając sobie drobne przysługi.
– Mac.
– Opiekunie. – Poczęstował mnie swoim skrętem.
Odpaliłem go od wyjętej zza pasa zapałki.
– Jak tam dziewczynki?
Wytrząsnął porcję tytoniu z kapciucha i zaczął skręcać kolejnego papierosa.
– Przez to zaginione dziecko są bardziej nakręcone niż stado kur. Ruda Annie tak się mazgaiła, że nikt nie mógł spać przez pół nocy, aż wreszcie Euphemia pogoniła ją rózgą.
– Wrażliwe są. – Sięgnąłem do sakiewki i ukradkiem podałem mu jego towar. – A słyszałeś coś o Eddim Cipie? – spytałem o mojego rywala, którego kilka dni wcześniej przegnano z Podłego Miasta.
– Pracuje o rzut beretem od bazy i nie uważa, że powinien odpłacić za ten kawał? Taki przygłup nie dożyje nawet wiosny – założę się o srebrniaka. – Mac skończył skręcać papierosa jedną ręką, a drugą wsadził pakuneczek do tylnej kieszeni.
– Tylko że nie wiem, kto przyjmie zakład – odrzekłem.
Mac wetknął szluga między skrzywione w szyderczym uśmiechu wargi. Z naszego punktu obserwacyjnego patrzyliśmy, jak na ulicy słabnie ruch.
– Masz już te przepustki? – spytał.
– Dzisiaj się widzę z tym gościem. Niedługo powinienem coś ci przynieść.
Wydobył z siebie chrząknięcie mogące oznaczać aprobatę, a ja odwróciłem się, by ruszyć w swoją stronę.
– Powinieneś wiedzieć, że chłopcy Zajęczej Wargi handlują na wschód od kanału. – Zaciągnął się i zaczął wypuszczać w łagodne niebo idealne kółka dymu. – Dziewczynki co jakiś czas widywały jego ekipę.
– Słyszałem. Pilnuj się, Mac.
Resztę popołudnia spędziłem, podrzucając towar komu trzeba i załatwiając drobne sprawy. Mój celnik w końcu zorganizował przepustki, ale biorąc pod uwagę tempo, w jakim uzależniał się od oddechu skrzata, mogła to być dla mnie jego ostatnia przysługa.
Był wczesny wieczór, gdy odwaliłem całą swoją robotę i zatrzymałem się przy ulubionym straganie, żeby zjeść miskę wołowiny w sosie chili. Miałem jeszcze spotkać się z Yanceyem przed jego występem dla jakiegoś nadętego arystokraty niedaleko starej części miasta, a miałem tam spory kawałek. Ruszyłem bocznym zaułkiem, żeby zyskać na czasie, lecz po chwili zatrzymałem się tak nagle, że omal się nie wywróciłem.
Spotkanie z Wierszokletą musiało zaczekać. Przede mną leżało ciało dziecka – strasznie poskręcane i owinięte w płachtę przesiąkniętą krwią.
Wyglądało na to, że znalazłem małą Tarę.
Wyrzuciłem swoją kolację do rynsztoka. W tym momencie nie byłem już głodny.