Читать книгу Strażnik Podłego Miasta - Daniel Polansky - Страница 9
ROZDZIAŁ
3
ОглавлениеGdy wróciłem do Rozkołysanego Hrabiego, weekendowy ruch właśnie się rozkręcał. Powitanie rzucone mi przez Adolphusa rozbrzmiało pośród ścian, zanim zdołałem się przepchać przez ciasne rzędy gości, by w końcu zająć miejsce przy barze. Nalał mi szklankę piwa i przechylił się ku mnie, gdy mi ją podawał.
– Przyszedł chłopak z paczką. Zostawiłem ją w twoim pokoju.
Z jakiegoś powodu nie zdziwiło mnie, że ulicznik wywiązał się z zadania jak należy.
Adolphus niezgrabnie stał w miejscu, a na jego okaleczonej twarzy malował się wyraz zatroskania.
– Powiedział mi, co znalazłeś.
Pociągnąłem łyk swojego napoju.
– Jeżeli nie chcesz o tym rozmawiać…
– Nie chcę.
Piwo było gęste i ciemne. Wypiłem pół tuzina kolejek, chcąc wyrzucić z głowy obraz poskręcanych rączek i bladej, posiniaczonej skóry. Tłum kotłował się wokół mnie – robotnicy fabryczni, którzy zeszli już ze zmiany, i opryszkowie planujący nocne eskapady. Gdy interes kręcił się tak jak tej nocy, wiedziałem, dlaczego jestem współwłaścicielem tego miejsca, ale masa życzliwie usposobionych mętów społecznych upajających się tanimi trunkami nie była towarzystwem odpowiednim do mojego nastroju.
Opróżniłem szklankę i wstałem. Adolphus gestem ręki pokazał klientowi, żeby poczekał, a potem podszedł do mnie.
– Wychodzisz?
Chrząknąłem potwierdzająco. Wyraz mojej twarzy musiał zapowiadać niecne plany, bo gdy się odwracałem, położył mi swą wielką łapę na barku.
– Potrzebujesz kosy? Albo towarzystwa?
Pokręciłem głową, a on wzruszył ramionami i powrócił do zagadywania klientów.
Odkładałem złożenie wizyty Tancredowi Zajęczej Wardze od czasu, kiedy pół miesiąca wcześniej przyłapałem jednego z jego gońców na opychaniu gron snów na moim terytorium. Tancred był drobnym handlarzem, który zdołał wdrapać się na względnie wysoką pozycję za sprawą żenującego połączenia siermiężnej przemocy i niecnych sztuczek, ale nie miał szans na utrzymanie jej dłużej niż kilka sezonów. Prędzej czy później za mało zapłaci swoim chłopcom albo będzie próbował pozbawić strażników ich działki, albo wkurzy syndykat i zginie w jakimś zaułku ze sztyletem w brzuchu. Nie widziałem żadnej potrzeby przyśpieszania jego audiencji u Tej, Która Czeka Za Wszystkim, ale w naszej robocie nie popełnia się pomyłek. Sprzedając na moim terytorium, posyłano mi sygnał, a etykieta wymagała, żebym na niego odpowiedział.
Zajęcza Warga wywalczył sobie wąski skrawek terenu na zachód od kanału, niedaleko Offbendu i prowadził działalność ze speluny noszącej nazwę Krwawiąca Dziewica. Zarabiał głównie na interesach, które były zbyt małe albo zbyt wstrętne dla chłopaków z syndykatu, takich jak żenienie wyrmu i wyciskanie pieniędzy za ochronę od każdego pobliskiego kupca, który był na tyle żałosny, by je płacić. Długo trzeba było iść do tej jego zafajdanej nory, ale pomyślałem, że dzięki temu zdołam przynajmniej oczyścić głowę z browaru. Poszedłem na górę po butelkę oddechu skrzata i ruszyłem w drogę.
Na zachodnim skraju Podłego Miasta panowała cisza – kupcy rozjechali się już do domów, a nocne życie rozwijało się bliżej portu, więc tuzin przecznic dzielących mnie od kanału minąłem we względnej samotności. Most Herm, który zazwyczaj robi wrażenie ruiny, o tej porze wyglądał już złowieszczo. Upływ czasu i zwykły wandalizm sprawiły, że zdobiące go marmurowe elementy stały się ledwie widoczne. Z twarzy kamiennych Diw błagalnie składających poszarpane ręce ku niebu pozostały tylko szeroko otwarte oczy i rozdziawione usta. Poniżej rzeka Andel płynęła powoli, dostojnie niosąc miejskie ścieki ku portowi i morzu. Przeszedłem jeszcze osiemset metrów, aż wreszcie zatrzymałem się przy wejściu do nijakiego budynku.
Hałas dobiegający z drugiego piętra spływał między ciemności panujące na dole. Sztachnąłem się oddechem, a potem znów i jeszcze raz, dopóki nie opróżniłem buteleczki. Szum był teraz tak natarczywy, jakby wokół moich uszu zaroiły się pszczoły. Cisnąłem pustą fiolkę o ścianę i ruszyłem w górę, pokonując po dwa stopnie naraz.
Krwawiąca Dziewica należała do tych spelun, których odwiedzenie przyprawia gościa o chęć wyszorowania skóry ługiem natychmiast po ich opuszczeniu – w porównaniu z panującą tu atmosferą to, co działo się w Hrabim, przypominało podwieczorek na dworze królewskim. Pochodnie rzucały nieświeży blask na obleśne wnętrze, rozpadające się wyposażenie porozstawiane po kilku pokojach wynajmowanych przez Zajęczą Wargę oraz na zespół smutnych dziwek. Te ostatnie pełniły też funkcję kelnerek, ale oddawały się swej właściwej profesji od tak dawna, że była ona oczywista nawet w tym kiepskim świetle.
Zająłem miejsce naprzeciw dziury w ścianie zastępującej okno i przywołałem gestem jedną z dziewczyn.
– Wiesz, kim jestem? – spytałem. Skinęła. Włosy ponad jej podłużną twarzą były bure, a krzywe oczy spoglądały tępo i niewzruszenie. – Daj mi coś, do czego nikt nie napluł, i powiedz szefowi, że tu jestem. – Rzuciłem jej miedziaka i patrzyłem, jak odchodzi ciężkim krokiem.
Oddech dawał mi ostrego kopa. Opuściłem ręce po bokach ciała i zacisnąłem w pięści, by zapanować nad ich drżeniem. Czujnie wpatrywałem się w klientów, zastanawiając się, jak dalece odpowiednio przeprowadzony akt podpalenia mógłby przyczynić się do podniesienia ogólnego poziomu życia w okolicy. Kelnerka wróciła po kilku minutach z napełnionym do połowy kuflem.
– Zaraz będzie – powiedziała.
Piwo składało się głównie z deszczówki. Wlałem je w siebie, starając się nie myśleć o znalezionym dziecku.
Otworzyły się tylne drzwi i do środka wemknęli się Zajęcza Warga i dwóch jego chłopców. Przydomek odpowiadał wyglądowi Tancreda – pęknięcie dzieliło jego usta na dwie części, a gęsta broda w żaden sposób nie ukrywała tego wynaturzenia. Poza tym niewiele dobrego można było o nim powiedzieć. W którymś momencie przylgnęła do niego reputacja twardziela, ale ja podejrzewałem, że była to jedynie konsekwencja jego ułomności.
Obaj pasożyci wyglądali na agresywnych i nierozgarniętych – Tancred lubił otaczać się takimi właśnie osiłkami – Pająk, kurduplowaty pół-Wyspiarz, który nabawił się leniwego oka, zbyt głośno hałasując w obecności oddziału strażników. Kiedyś ciągał się z grupą rzecznych opryszków napadających późną nocą na barki towarowe i rabujących wszystko, co mogli znaleźć. Drugiego nigdy przedtem nie widziałem, ale jego dziobata twarz i kwaśny odór dowodziły nędznego pochodzenia równie wyraźnie, jak obecne otoczenie wskazywało na wybór drogi życiowej. Zakładałem, że obaj są uzbrojeni, choć widoczna była tylko broń Pająka – paskudnie wyglądający sztylet wyraźnie wystający spod jego pasa.
Rozeszli się, by stanąć koło mnie.
– Cześć, Tancredzie. Masz dla mnie dobrą nowinę?
Uśmiechnął się szyderczo, albo tylko mi się zdawało – przez tę jego wargę trudno było stwierdzić.
– Słyszałem, że twoi ludzie mają problemy z igłą magnetyczną – ciągnąłem.
Teraz byłem już całkiem pewny, że uśmiecha się szyderczo.
– Problemy, Opiekunie? Niby jakie?
– Granicą między moją i twoją firmą jest kanał, Tancredzie. Wiesz, co to kanał. Taki duży rów z wodą na wschód stąd.
Wyszczerzył zęby. Płat skóry pomiędzy jego górną wargą i nosem uniósł się, wyraźnie odsłaniając gnijące dziąsła.
– To była granica?
– W naszym biznesie trzeba pamiętać o umowach. Jeżeli masz z tym kłopoty, to może powinieneś poszukać roboty bardziej odpowiadającej twoim naturalnym zdolnościom. Byłaby z ciebie śliczna chórzystka dziecięcego zespołu pieśni i tańca.
– Masz niewyparzoną gębę – warknął.
– A ty krzywą – ale takimi uczynił nas Stwórca. W każdym razie, Tancredzie, nie przyszedłem tu na debatę o teologii – w tej chwili bardziej interesuje mnie geografia. Może więc przypomniałbyś mi, gdzie jest nasza granica?
Zajęcza Warga cofnął się o krok, a jego chłopcy podeszli bliżej.
– Mnie się zdaje, że chyba czas przerobić naszą mapę. Nie wiem, jakie masz układy z syndykatami, i pierniczę twoje stosunki ze strażą – nie masz siły, żeby utrzymać swój teren. Jak na moje oko, to jesteś niezależnym przedsiębiorcą, a w dzisiejszych czasach nie ma miejsca dla niezależnych przedsiębiorców.
Nadal dodawał sobie odwagi przed nadchodzącym starciem, ale jego słowa prawie zupełnie zagłuszał szum w moich uszach. Zresztą, szczegóły tego monologu nie były zbyt istotne. Nie przyszedłem tam, by z nim dyskutować, a on nie ściągnął tych dwóch drabów, by pomogli mu w negocjacjach.
Dzwonienie w uszach ustało, gdy Tancred skończył wygłaszać jakieś swoje ultimatum. Ten z oprychów, którego imienia nie znałem, cmoknął głośno, uśmiechając się głupio. Z jakiegoś powodu ulegli wrażeniu, że pójdzie im łatwo – nie mogłem się już doczekać chwili, gdy wyprowadzę ich z błędu.
Wziąłem ostatni łyk piwa i wypuściłem kufel z lewej ręki. Pająk spojrzał na roztrzaskujące się naczynie, a ja grzmotnąłem go prawą pięścią, zrównując mu nos z resztą twarzy. Zanim jego towarzysz zdążył wyciągnąć broń, przycisnąłem mu ramiona do tułowia i wraz z nim wypadłem przez otwarte okno za jego plecami.
Przez chwilę słyszałem tylko pęd wiatru i gwałtowne bicie własnego serca. Gdy spadliśmy na ziemię, dziewięćdziesiąt kilogramów mojej masy wgniotło go plecami w błoto, a stłumiony trzask świadczył o złamaniu kilku jego żeber. Stoczyłem się z niego i stanąłem na nogi. Księżyc świecił bardzo jasno na tle panujących w zaułku ciemności. Wziąłem głęboki wdech i poczułem, jak krew odpływa mi z głowy. Dziobaty facet próbował wstać, więc dałem mu kopa w łeb. Jęknął i znieruchomiał.
Miałem niejasną świadomość, że coś sobie zrobiłem w kostkę, ale odleciałem zbyt mocno, żeby czuć ból. Należało szybko skończyć spotkanie, zanim moje ciało zorientuje się, jakie wyrządziłem w nim spustoszenie.
Wróciłem do Dziewicy i zobaczyłem, że Pająk – z zakrwawionym nosem i kosą w ręku – gna w dół schodów. Warknął i rzucił się na mnie – było to głupie, ale Pająk należał do ludzi, których rozjusza drobny ból. Wyszedłem mu na spotkanie i zrobiłem pad, zahaczając barkiem o kolana przeciwnika, by posłać go w dół schodów. Gdy się odwróciłem, chcąc dokończyć tę akcję, zobaczyłem białą kość wystającą mu z ręki i uznałem, że w jego wypadku walka jest skończona. Zostawiłem go samemu sobie, gdy tulił swój nadgarstek i wrzeszczał jak noworodek.
Na piętrze klienci przycisnęli się do ścian, oczekując na ostateczny wynik starcia. Kiedy ja byłem zajęty na dole, Tancred chwycił ciężką drewnianą pałkę, którą zaczął uderzać w wyciągniętą dłoń. Jego szpetna twarz wykrzywiła się, przypominając maskę pośmiertną, a na trzonku trzymanej przez niego pałki rysował się długi rząd karbów, ale oczy mu się rozszerzyły, wiedziałem więc, że łatwo ulegnie.
Zrobiłem unik, gdy kij śmignął mi obok głowy, a potem wbiłem pięść w brzuch rywala. Tancred zatoczył się do tyłu, łapiąc powietrze i bezsilnie wymachując swą bronią. Gdy zamachnął się po raz drugi, złapałem jego nadgarstek, wygiąłem go gwałtownie i przyciągnąłem do siebie. Wrzasnął i upuścił pałkę. Ściągnąłem wzrokiem spojrzenie jego oczu nad drżącą, zdeformowaną wargą i wymierzyłem cios, który zwalił go z nóg.
Leżał u moich stóp, szlochając żałośnie. Przypatrywał mi się tłumek gapiów: kartoflowate pijackie nosy i mongołowate oczy debili, menażeria endogamicznych ludzkich maszkar, tępych rzezimieszków i szkodników. Miałem ochotę chwycić pałę upuszczoną przez Tancreda, wejść między nich i zacząć walić ich po łbach – trzask, trzask, trzask, nasączyć trociny czerwienią. Otrząsnąłem się jednak, mówiąc sobie, że to tylko działanie oddechu. Nadchodziła pora, żeby wszystko zakończyć, ale nie za szybko. Był mi potrzebny patos – chciałem, żeby te męty opowiedziały innym, co zobaczyły.
Zawlokłem bezwładne ciało Zajęczej Wargi do pobliskiego stołu i rozciągnąłem jego ramię na blacie. Trzymając płasko dłoń Tancreda lewą ręką, prawą mocno ująłem jego mały palec.
– Gdzie jest nasza granica? – spytałem, łamiąc go.
Wrzasnął, ale nie odpowiedział.
– Gdzie jest nasza granica? – ciągnąłem, gruchocząc mu kolejny palec. Teraz szlochał, łapczywie chwytając powietrze, i prawie nie mógł mówić. Jednak musiał spróbować. Wygiąłem następny palec.
– Masz jeszcze całą rękę, której nawet nie napocząłem. – Śmiałem się, wcale nie mając pewności, czy jest to część przedstawienia. – Gdzie jest nasza granica?
– Na kanale! – wrzasnął. – Kanał jest naszą granicą.
Jeśli nie liczyć jego zawodzenia, w barze panowała cisza. Odwróciłem głowę ku gapiom, smakując tę chwilę, a potem głosem na tyle donośnym, by słyszały go pierwsze rzędy publiczności, dodałem:
– Twoje interesy kończą się na kanale. Jeśli znów o tym zapomnisz, będzie w nim pływać twoje ciało. – Pociągnąłem za ostatni z palców, popatrzyłem, jak Zajęcza Warga pada na podłogę, a potem odwróciłem się i powoli wyszedłem. Pająk siedział rozwalony na dole schodów. Gdy go mijałem, odwrócił wzrok.
O dwanaście przecznic dalej na wschód oddech przestał działać. Oparłem ramię o ścianę zaułka i rzygałem do utraty tchu, a potem opadłem na błotnistą ziemię. Klęczałem przez chwilę, czekając, aż puls powróci do normy. Gdy szedłem pod górę, nogi odmówiły mi posłuszeństwa, musiałem więc kupić kulę od żebraka udającego kalekę i za jej pomocą dokuśtykałem do domu.