Читать книгу Mordestwo jako dzieło sztuki - David Morrell - Страница 10
1
Wirtuoz śmierci
ОглавлениеDo zakomponowania kunsztownego morderstwa potrzeba czegoś więcej niż dwóch durni, z których jeden zabija, a drugi jest zabijany, noża, sakiewki i ciemnego zaułka. Do idealnego morderstwa niezbędne są projekt, rozmieszczenie elementów, światło i cień, poezja i uczucia. Jak Ajschylos i Milton poezję, jak Michał Anioł malarstwo, tak perfekcyjny morderca wynosi swą sztukę do poziomu kolosalnego piękna.
Thomas De Quincey, O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych
Londyn, 1854 rok
Powiadają, że Tycjan, Rubens i van Dyck uprawiali sztukę zawsze odświętnie ubrani. Zanim przystępowali do unieśmiertelniania swoich wizji na płótnie, brali kąpiel, symbolicznie oczyszczając umysły ze wszystkiego, co mogłoby ich rozpraszać. Stroili się w najlepsze ubrania, najlepsze peruki, a w jednym przypadku malarz dodał nawet szpadę z brylantem na rękojeści.
Wirtuoz śmierci przygotował się podobnie. Ubrany w strój wieczorowy, siedział przez dwie godziny i wpatrywał się w ścianę, skupiając się na uczuciach. Kiedy zmrok zapadł za zasłoniętymi oknami, zapalił lampę naftową i włożył do czarnej, skórzanej torby odpowiedniki pędzli, farb i płócien. Pamiętając o Rubensie, dodał żółtą perukę, kontrastującą z jego jasnobrązowymi włosami. Pasująca do niej sztuczna broda również znalazła się w torbie. Dziesięć lat wcześniej broda przyciągałaby uwagę, ale panująca ostatnio moda niemal nakazywała noszenie tej ozdoby twarzy, w przeciwieństwie do jego niezwykle gładko ogolonych policzków. Do pozostałych rzeczy w torbie dołożył ciężki młotek okrętowego cieśli. Młotek był stary i miał na obuchu inicjały J.P. Zamiast szabli z brylantem na rękojeści, przytraczanej przez pewnego malarza na czas tworzenia obrazu, wirtuoz wsunął do kieszeni złożoną brzytwę z rączką z kości słoniowej.
Opuścił kryjówkę i przeszedł kilka przecznic, aż dotarł do ruchliwego skrzyżowania, gdzie przystanął na postoju dorożek. Po dwóch minutach nadjechał w końcu kabriolet, z woźnicą wyraźnie widocznym za eleganckim powozem. Wirtuoz śmierci nie przejmował się tym, że stoi na widoku, a wokół panuje zimno grudniowej nocy. Prawdę mówiąc, w tamtej chwili chciał być widziany, choć gdyby ktokolwiek go obserwował, to miałby z tym problem, jako że mgła nadpłynęła znad Tamizy i tworzyła aureole wokół latarni gazowych.
Wirtuoz zapłacił woźnicy osiem pensów za kurs do teatru Adelphi na Strandzie. Wśród tłoku powozów i stukotu podkutych kopyt skierował się ku elegancko ubranemu tłumowi, który czekał na wejście do środka. Podświetlony latarniami gazowymi napis na markizach teatru informował, że wystawiany jest sensacyjny melodramat pod tytułem Korsykańscy bracia. Wirtuoz śmierci znał tę sztukę i mógł odpowiedzieć na każde dotyczące jej pytanie, zwłaszcza o niezwykłe urządzenia wykorzystane w dwóch pierwszych aktach, które pojawiały się kolejno, choć w zamierzeniu wyobraźnia miała podpowiadać, że akcja dzieje się jednocześnie. W pierwszym akcie brat zobaczył ducha swojego bliźniaka. W następnym pokazano, w jaki sposób bliźniak został zabity w tym samym czasie, gdy jego brat napotkał zjawę. Zemsta w ostatnim akcie była tak pełna przemocy, z taką ilością sztucznej krwi, że wielu widzów ponoć doznawało szoku, ale ich oburzenie nakręcało jedynie sprzedaż biletów. Wirtuoz śmierci dołączył do podekscytowanego tłumu wchodzącego do teatru. Jego zegarek z dewizką pokazywał, że minęło dwadzieścia po siódmej. Zgodnie z programem kurtyna miała się podnieść za dziesięć minut. W zamieszaniu panującym w lobby minął przekupnia handlującego nutami Melodii ducha, granej podczas przedstawienia. Wyszedł bocznymi drzwiami, przeszedł ulicą zasnutą mgłą, ukrył się za pogrążonymi w mroku skrzyniami i czekał, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi.
Odzyskawszy poczucie bezpieczeństwa po dziesięciu minutach, opuścił daleki koniec uliczki, przeszedł dwie przecznice i wynajął następną dorożkę, już bez czekania, jako że wiele powozów odjeżdżało pustych spod teatru. Tym razem kazał się zawieźć do mniej modnej części miasta. Zamknął oczy i wsłuchiwał się w turkot kół dorożki zjeżdżającej z gładkich, granitowych kostek, którymi wybrukowano główne aleje, na kocie łby starszych ulic londyńskiej dzielnicy East End. Kiedy znalazł się w okolicy, gdzie wieczorowy strój widywano nader rzadko, woźnica bez wątpienia pomyślał, że wirtuoz ma zamiar zaczepić prostytutkę.
W kabinie toalety publicznej wyjął ze skórzanej torby zwykłe ubranie, włożył je, strój zaś noszony w teatrze schował do torby. Idąc coraz bardziej zapuszczonymi ulicami, natrafiał na ganki, nisze i zaułki, gdzie pobrudził swoje przebranie, wysmarował też błotem skórzaną torbę. Między brudne uliczki wszedł gładko ogolony, z jasnobrązowymi włosami, a wyszedł z żółtawą brodą i w peruce. Jego składany cylinder znajdował się od dawna w torbie, zastąpiony teraz zniszczoną czapką. Młotek cieśli okrętowego miał w kieszeni wyświechtanej marynarskiej kurtki.
W ten sposób wirtuoz wypełnił dwie godziny. Zupełnie go to nie znużyło. Przywiązywanie uwagi do szczegółów było przyjemnością, podobnie jak stwarzana przez to sposobność wyobrażenia sobie wspaniałej kompozycji, do której dążył. Skryty we mgle doszedł do miejsca, skąd widać było cel jego wędrówki — pośledni sklep pończoszniczy odwiedzany najczęściej przez marynarzy floty handlowej, którzy często kręcili się w okolicy londyńskiego portu.
Zatrzymał się na rogu i spojrzał na zegarek kieszonkowy, bardzo uważając, by nikt tego nie widział. Zegarek był czymś niezwykłym w tej biednej dzielnicy i każdy, kto by go zauważył, zacząłby podejrzewać, że wirtuoz wcale nie jest marynarzem, za którego się przebrał. Wskazówki na cyferblacie pokazywały, że dochodzi dziesiąta. Wszystko szło zgodnie z planem. Podczas poprzedniej wizyty ustalił, że policjant patrolujący tę ulicę przechodzi około godziny dziesiątej piętnaście. Punktualność była częścią tej pracy i każdy policjant przemierzał swój dwumilowy rewir co godzinę. Pora, o której konstabl dochodził do tego miejsca, rzadko się zmieniała.
Jedyną osobą w zasięgu wzroku okazała się prostytutka, której nawet nocny chłód nie zmusił, żeby wróciła do ciasnej rudery, nazywanej przez nią domem. Kiedy się zbliżyła, wirtuoz posłał jej groźne spojrzenie, na tyle wymowne, że zatrzymała się w miejscu, a potem poszła w odwrotnym kierunku, niknąc we mgle.
Ponownie skupił uwagę na sklepie. Spostrzegł, że szyba w oknie była pokryta warstwą kurzu, tłumiącego światło lampy palącej się wewnątrz. Ludzki cień wyłonił się z domu i zamknął okiennice, jak zwykle o godzinie dziesiątej.
W chwili, gdy cień wszedł z powrotem do środka, wirtuoz przeszedł na drugą stronę pustej ulicy i sięgnął do drzwi. Jeśli okazałyby się zamknięte na zasuwę, miał zamiar zapukać, oczekując, że kupiec nie poskąpi pięciu minut na przeprowadzenie ostatniej sprzedaży tego dnia.
Ale drzwi nikt nie zamknął. Zaskrzypiały, gdy wirtuoz je pchnął. Wszedł do sklepu, gdzie było niewiele cieplej niż na ulicy.
Mężczyzna obrócił się, przerywając opuszczanie lampy zawieszonej pod sufitem. Liczył sobie może trzydzieści lat — chudy, blady, o zmęczonych oczach. Był ubrany w czarną koszulę ze stójką. Jeden z guzików przy koszuli zupełnie nie pasował do reszty. Mankiety spodni miał wystrzępione.
Czy wspaniałe dzieło sztuki wymaga wspaniałego tematu? Czy zamordowanie królowej wywiera większe wrażenie niż zabójstwo szarego człowieka? Nie. Celem sztuki mordu jest strach i litość. Nikt nie żałuje zamordowanej królowej albo premiera, lub zamożnego człowieka. Pojawia się wtedy natychmiastowe niedowierzanie, że nawet tak wysoko postawieni ludzie ulegają śmiertelnym ciosom. Ale stan szoku utrzymuje się krótko, podczas gdy smutek wynikający z litości trwa długo.
Dlatego, wręcz przeciwnie, ofiarą powinien być młody, ciężko pracujący, ubogi, ale pełen nadziei i ambicji mężczyzna, ze wzrokiem utkwionym w dalekosiężnych celach, mimo zniechęcających warunków, które są przyczyną jego zmęczenia. Obiekt zbrodni powinien mieć kochającą żonę i oddane mu dziatki, w pełni zależne od wyniku jego wysiłków. Współczucie. Łzy. Artyzm ich wymagał.
— Pewnie właśnie zamykaliście? Szczęściem, jeszcze was złapałem — powiedział wirtuoz, zamykając drzwi.
— Stara szykuje obiad, ale zawsze znajdzie się chwila dla klienta. Czym mogę służyć?
Po chudym właścicielu sklepu nie było widać, że fałszywa broda obudziła jego podejrzenia ani też że rozpoznał mężczyznę, który w innym przebraniu odwiedził sklep tydzień wcześniej.
— Potrzebuję czterech par skarpet. — Wirtuoz zerknął za kontuar i pokazał palcem. — Grubych. Jak te, które trzymacie tam na półce.
— Cztery pary? — Ton głosu sklepikarza wskazywał, że tego dnia to był znaczący zakup. — Są po szylingu za parę.
— Za drogo. Miałem nadzieję, że przy tylu parach dostanę lepszą cenę. Może powinienem iść gdzie indziej.
Zza zamkniętych drzwi rozległ się płacz dziecka z pokoju na tyłach.
— Chyba ktoś jest głodny — zauważył wirtuoz.
— To Laura. A kiedy ona nie jest głodna? — Sklepikarz westchnął. — Dołożę wam jedną parę ekstra. Pięć par za cztery szylingi.
— Załatwione.
Kiedy sklepikarz ruszył w stronę lady, wirtuoz sięgnął za siebie i zamknął drzwi na zasuwę. Zakasłał głośno, żeby zamaskować wydany przez nią odgłos, w czym pomogło mu także dudnienie kroków sklepikarza. Ruszył za nim, wyciągając młotek z kieszeni kurtki.
Właściciel sklepu wszedł za kontuar i sięgnął po skarpety leżące na górnej półce, gdzie wirtuoz zauważył je tydzień wcześniej.
— Te?
— Tak, z surowej bawełny.
Wirtuoz zamachnął się młotkiem ciesielskim. Ramiona miał muskularne. Pokaźny obuch młotka przeciął powietrze i uderzył w czaszkę sklepikarza. Rozległ się głuchy trzask, podobny do tego, jaki słychać przy pękaniu tafli lodu.
Kiedy sklepikarz jęknął i osunął się na ziemię, wirtuoz zaatakował ponownie, teraz jednak kierował narzędzie w dół ku bezwładnemu ciału i uderzał w czubek głowy. Tym razem odgłos przypominał mlaskanie.
Wirtuoz wyjął z torby fartuch i włożył go na ubranie. Wszedł za ladę i z kieszeni wyciągnął brzytwę. Otworzył ją, odchylił do tyłu pokiereszowaną głowę właściciela sklepu i poderżnął mu gardło. Doskonale naostrzona stal cięła bez trudu. Krew trysnęła na towar leżący na półkach.
Wydawało się, że lampa pod sufitem świeci jaśniej.
Artyzm.
Zza drzwi ponownie rozległ się płacz dziecka.
Wirtuoz puścił ciało, które opadło na podłogę prawie bezdźwięcznie. Złożył brzytwę, schował ją z powrotem do kieszeni, a potem wziął młotek i torbę. Podszedł do drugich drzwi, za którymi usłyszał kobiecy głos.
— Jonathan, kolacja gotowa!
Kiedy wirtuoz pchnął drzwi, natknął się na niską, mizerną kobietę, która zamierzała właśnie je otworzyć. Podobnie jak właściciel sklepu, miała zmęczone oczy, które zrobiły się wielkie z zaskoczenia na widok wirtuoza i fartucha, który miał na sobie.
— Kim jesteście, do diabła?
Korytarz był wąski i niski. Wirtuoz widział go przez krótką chwilę, gdy tydzień wcześniej udawał klienta. Żeby zrobić pełny zamach w tak ciasnym pomieszczeniu, musiał trzymać młotek przy nodze i uderzyć kobietę od dołu, pod brodę. Siła odrzuciła jej głowę do tyłu. Jęknęła, a on pchnięciem przewrócił ją na podłogę. Przyklęknął i miał teraz dość miejsca, żeby unieść ramię i raz, drugi, trzeci, czwarty zadać cios w twarz.
Po prawej stronie znajdowało się wejście do kuchni, w której pachniało gotowaną baraniną. Rozległ się łoskot rozbijanego talerza. Wirtuoz wyprostował się, wbiegł do środka i zastał tam służącą — widział ją w poprzednim tygodniu, kiedy wychodziła ze sklepu załatwić sprawunki. Otworzyła usta, żeby krzyknąć. W przestronniejszej kuchni był w stanie wymierzyć cios z boku, uciszający jej krzyk i roztrzaskujący szczękę.
— Mamo? — zapłakało dziecko.
Obróciwszy się na pięcie ku drzwiom, wirtuoz zobaczył w korytarzu dziewczynkę w wieku około siedmiu lat. Włosy miała związane w kucyki. Trzymała szmacianą lalkę i wpatrywała się w ciało matki leżące na podłodze.
— Ty na pewno jesteś Laura — powiedział wirtuoz.
Zgruchotał jej czaszkę.
Znajdująca się za nim służąca zaczęła jęczeć. Poderżnął jej gardło.
Poderżnął gardło matce.
Poderżnął gardło dziecku.
Metaliczny zapach krwi mieszał się z zapachem gotowanej baraniny, w czasie gdy wirtuoz przyglądał się powstałemu obrazowi. Serce biło mu tak szybko, że brakło mu tchu.
Zamknął oczy.
I otworzył je błyskawicznie, kiedy ponownie usłyszał płacz dziecka.
Dochodził z dalszej części korytarza. Sprawdzając, w czym rzecz, doszedł do drugich otwartych drzwi. Prowadziły do zagraconej, cuchnącej stęchlizną sypialni, gdzie w blasku świeczki widać było kołyskę z postawioną wiklinową budką. Płacz dochodził spod budki.
Wirtuoz wrócił do kuchni, ponownie wziął młotek i poszedł do sypialni. Rozbił kołyskę na drzazgi, walił młotkiem w niemowlę leżące na szczątkach kołyski, a potem poderżnął mu gardło.
Zawinął dziecko w kocyk i położył pod resztkami budki.
Płomień świecy stał się zdumiewająco jasny. Z absolutną wyrazistością wirtuoz spostrzegł, że ręce ma pokryte krwią. Fartuch był od niej czerwony, podobnie buty. W sypialni na lichej sekreterze znalazł pęknięte lustro i zobaczył, że na brodzie, peruce i czapce nie ma śladu krwi.
Poszedł do kuchni, nalał z dzbanka wodę do miski i umył ręce. Zdjął buty i również je umył. Zdjął fartuch, złożył go i położył na krześle.
Zostawiwszy młotek na kuchennym stole, wyszedł na korytarz, podziwiał trupa służącej, który leżał na podłodze w kuchni, i zamknął drzwi. Zamknął też drzwi do sypialni. Przeszedł na front sklepu i napawał się artyzmem obrazu matki i siedmioletniej dziewczynki w zbryzganym krwią korytarzu.
Drzwi do tego pomieszczenia również zamknął. Ciało sklepikarza można było zobaczyć jedynie wtedy, gdy zajrzało się za ladę. Następną osobę, która wejdzie do sklepu, czekała seria niespodzianek.
Strach i litość.
Artyzm.
Ktoś niespodziewanie zapukał, sprawiając, że wirtuoz się obrócił.
Pukanie rozległo się znowu. Ktoś nacisnął klamkę, ale wirtuoz zadbał zawczasu, żeby zamknąć drzwi na zasuwę.
Frontowe drzwi nie miały okienka. Ponieważ okiennica na wystawie była zamknięta, ktokolwiek pukał do sklepu, nie mógł zajrzeć do środka, choć światło lampy na pewno było widoczne w szparach wokół framugi.
— Jonathan, to ja, Richard! — krzyknął mężczyzna. — Przyniosłem koc dla Laury! — Ponownie pukanie. — Jonathan!
— Hej, co się tutaj dzieje? — zapytał autorytatywnie inny głos.
— Jak dobrze was widzieć, konstablu.
— Proszę powiedzieć, co tu robicie?
— To sklep mojego brata. Prosił, żebym przyniósł dodatkowy koc dla jego córeczki. Jest przeziębiona.
— Ale dlaczego tak walicie?
— Bo nie otwiera. Spodziewa się mnie, a nie otwiera.
— Zapukajcie głośniej.
Drzwi się zatrzęsły.
— Ile osób tu mieszka? — zapytał policjant.
— Mój brat, jego żona, ich dwie córeczki i służąca.
— Na pewno któreś z nich usłyszałoby pukanie. Czy jest tu kuchenne wejście?
— Przy tamtej uliczce. Za murem.
— Poczekajcie tutaj, a ja się rozejrzę.
Wirtuoz chwycił torbę, otworzył drzwi do korytarza, wyszedł przez nie i pamiętał o ich zamknięciu. Ryzyko sprawiało, że serce waliło mu jak młot. Pośpiesznie minął ciała matki i dziecka, niemal tracąc równowagę na śliskiej podłodze, i otworzył tylne drzwi. Wyszedłszy na niewielkie podwórze, ponownie stracił cenny czas na ich zamknięcie.
Mgła pachniała popiołem z komina. W mroku spostrzegł zarys, uznał że to ubikacja. Przykucnął za nią niemal w chwili, gdy postękujący mężczyzna podciągnął się na mur, przelazł na drugą stronę i oświetlił podwórze latarnią.
— Halo? — głos miał szorstki. Zbliżył się do kuchennych drzwi i zapukał. — Jestem policjantem! Konstabl Becker! Wszystko w porządku?
Konstabl otworzył drzwi i wszedł do środka. Słysząc, że policjant zachłysnął się powietrzem, wirtuoz obrócił się do ciemnego muru za ubikacją.
— Dobry Boże — wymamrotał konstabl, najwyraźniej na widok ciał matki i dziewczynki leżących w korytarzu. Podłoga zaskrzypiała, gdy policjant do nich podchodził.
Wirtuoz wykorzystał moment odwrócenia jego uwagi, postawił torbę na murze, podciągnął się, złapał torbę i przeskoczył na drugą stronę. Wylądował na błotnistym nasypie, ześlizgnął się na dół i niewiele brakowało, żeby upadł na rozmokłą ziemię. Przestraszył się, bo odgłos, który temu towarzyszył, był tak donośny, że konstabl na pewno go usłyszał. Nogawki spodni miał przemoczone. Obrócił się w prawo i wymacując drogę wzdłuż muru, odszedł w mrok wypełniony mgłą. Szczury pierzchały mu spod nóg.
Z tyłu doszedł go jednoznaczny sygnał alarmu. Każdy policjant patrolujący ulice nosił ze sobą drewnianą kołatkę, składającą się z rączki i zamontowanego na niej kawałka drewna, który klekotał przy obracaniu. Konstabl posłużył się nią teraz i wypełnił powietrze tak głośnym dźwiękiem, że na pewno usłyszeli go wszyscy policjanci patrolujący teren w pobliżu.
Wirtuoz dotarł do zasnutej mgłą uliczki i kierował się ku ledwie widocznej przy jej dalekim końcu latarni.
— Pomocy! Morderstwo! — krzyczał policjant.
— Morderstwo? Gdzie? — rozległ się inny głos.
— W sklepie mojego brata! — odpowiedział kolejny głos. — Tutaj! Pomocy, na miłość boską!
Okna się uchylały. Drzwi otwierały się z hukiem. Kroki dudniły w ciemności.
Zbliżając się do światła na końcu uliczki, wirtuoz widział na tyle dobrze, że mógł ukryć brzytwę za stertą śmieci. We mgle minął go biegnący tłum, zwabiony hałasem kołatki policjanta.
Kiedy ciżba ludzka oddaliła się, wirtuoz wyszedł z uliczki i ruszył w przeciwną stronę. Trzymał się blisko ledwie widocznych kamienic, gotów zniknąć w byle wnęce, gdyby usłyszał, że ktoś biegnie w jego kierunku. Wrzawa robiona przez tłum cichła za nim powoli.
Znalazł publiczną toaletę, zdjął żółtą perukę i wrzucił do dziury, po czym to samo zrobił z brodą. Pięć minut później w zaułku na skraju lepszej dzielnicy zdjął ubranie marynarza i włożył strój do teatru, ukryty do tej pory w torbie. Rzucił marynarskie ciuchy łącznie z czapką w róg zaułka, skąd na pewno ktoś zabierze je rankiem zadowolony. Ubrudzoną błotem torbę wyrzucił między śmieci trochę dalej. Ona również z pewnością znajdzie nowego właściciela.
W lepszej dzielnicy ruszył we mgle tropem stukotu kopyt, aż dotarł do głównej ulicy. Wolna dorożka stała w pobliżu restauracji. Fiakier spojrzał w dół na wirtuoza, oszacował jego wieczorowy strój i uznał, że to dobry pasażer na kurs o tak późnej porze.
Kiedy dorożka wiozła go do teatru na West Endzie, wirtuoz wytarł chusteczką błoto z butów. Postarał się, aby widziano go przy wejściu do music-hallu, udając jednego z wielu teatromanów, marzących o rozrywce lżejszego gatunku od ociekającego krwią spektaklu Korsykańscy bracia. W końcu wynajął ostatnią dorożkę i pojechał do domu, zastanawiając się, czy Tycjan, Rubens i van Dyck czuli kiedykolwiek satysfakcję ze swojej sztuki, równą tej, jaka była teraz jego udziałem.