Читать книгу Mordestwo jako dzieło sztuki - David Morrell - Страница 11
2
Człowiek, który ukrywał rude włosy
ОглавлениеLondyńska policja została utworzona w 1829 roku jako pierwsza zorganizowana siła porządkowa w Anglii. Wcześniej bezpieczeństwo miasta zależało od podstarzałych nocnych stróżów, którym dano kołatki i przydymione latarnie i przykazano, by pokrzykiwali co pół godziny przy patrolowaniu wyznaczonego rewiru. Niemniej często owi starzy mężczyźni przesypiali noc w stróżówkach. Kiedy populacja Londynu wzrosła do półtora miliona, miasto upoważniło sir Roberta Peela do utworzenia policji stołecznej, której trzy tysiące pięciuset pierwszych funkcjonariuszy zaczęto nazywać „bobby” albo „peeler”, robiąc aluzję do zdrobnienia jego imienia i nazwiska.
W roku 1854 Londyn miał już prawie trzy miliony mieszkańców, co czyniło go największym miastem na świecie. Tymczasem siły policyjne zaledwie się podwoiły, wzrastając do siedmiu tysięcy, a liczba funkcjonariuszy była stanowczo za mała do pilnowania siedmiuset mil kwadratowych miasta. Żeby wesprzeć regularne służby, powołano policję śledczą — ośmiu ubranych po cywilnemu detektywów przemierzających stolicę. Ich anonimowość denerwowała wielu mieszkańców, których wiktoriańska obsesja na punkcie prywatności sprawiała, że nabrali chorobliwego podejrzenia, że są szpiegowani.
Detektywów wybrano spośród oficerów służących w siłach policyjnych. Znali ulice, gdzie mieli pracować, jak reszta, ale jedno ich wyróżniało — przywiązywali niezwykłą wagę do szczegółów, umieli w jednej chwili wypatrzyć w zatłoczonym lobby hotelu albo na pełnym ludzi dworcu kolejowym człowieka, którego zachowanie nie pasowało do danego miejsca: był potencjalną czujką grupy rabunkowej i stał nieruchomo, podczas gdy wszyscy inni dokądś zdążali, potencjalnym złodziejem kieszonkowym, który przyglądał się tłumowi, zanim skupił uwagę na jednej osobie, potencjalnym alfonsem o wyrachowanym wyrazie twarzy, podczas gdy wszyscy inni byli weseli.
Policja stołeczna i biuro detektywów miały główną siedzibę w dzielnicy Whitehall, gdzie stało bardzo wiele budynków rządowych. Ponieważ wejście znajdowało się od strony Great Scotland Yard Street, dziennikarze zaczęli określać wydział policji skróconą nazwą tej ulicy. Nieżonaci detektywi i funkcjonariusze mogli mieszkać w bursie usytuowanej w pobliżu kwatery głównej policji i to właśnie tam, dwadzieścia pięć minut po północy w niedzielę 10 grudnia 1854 roku, czterdziestoletni detektyw inspektor Sean Ryan został obudzony przez konstabla, który poinformował go o wielokrotnym zabójstwie popełnionym w Wapping na East Endzie. Choć przemoc na East Endzie była powszechna, morderstwa rzadko się tam zdarzały. Poprzedniego roku powieszono w Londynie tylko pięciu zabójców, ale w ich przypadku chodziło o pojedyncze ofiary. Nawet w największym mieście świata wielokrotne zabójstwo było czymś szokującym.
Ryan zjadł na obiad gotowaną wołowinę z kluskami, co spowodowało, że nie spał dobrze, dlatego potrzebował jedynie pięciu minut, aby się ubrać. Sprawdził też, czy ma rękawiczki w powypychanej marynarce. Razem z dziesięcioma konstablami, z którymi mieszkał pod jednym dachem, wyszedł na dwór. Było tak zimno, że z jego ust przy oddechu wydobywała się para. Wsiadł do karetki policyjnej, którą zawczasu kazał podstawić. Na zasnutych mgłą, zimnych ulicach niemal nie było ruchu, dzięki czemu grupa policjantów dotarła na miejsce zbrodni w czterdzieści minut.
Zebrał się tam tłum niczym na publicznej egzekucji, więc woźnica musiał zatrzymać konie w sporej odległości od punktu przeznaczenia. Ryan i konstable wysiedli na brudną ulicę wybrukowaną kocimi łbami i ruszyli w kierunku zgiełku, aż doszli do ściany z gapiów, przez którą nie mogli się przebić.
— Mówię wam, że to sprawka Springa-Heeleda Jacka! — krzyknął ktoś, przypominając o postaci zionącego ogniem mężczyzny, mającego szpony u rąk i sprężyny doczepione do butów, który siedemnaście lat wcześniej zaatakował rzekomo kilka mieszkanek Londynu i stał się miejscową legendą.
— Nie, to jakiś Irlandczyk! Dokądkolwiek pójdę, natykam się na cholernego Irlandczyka żebrzącego o pieniądze! Ich głód to oszustwo! Nie ma tam żadnego głodu!
— Cholerna racja! Irlandczycy zwyczajnie kłamią, żeby tu przyjeżdżać i kraść nam pracę! Odeślijmy ich do domu!
— Nie, do licha. Oni wszyscy to złodzieje. Powieśmy ich!
Ryan, którego rodzice wyemigrowali z Irlandii, gdy był jeszcze dzieckiem, od dawna bardzo się starał, żeby zgubić irlandzki akcent. Jego ubranie również nic o nim nie mówiło, było przeciętne. Przyzwyczajony do pracy pod przykrywką, nosił czapkę z daszkiem, typową dla dziennikarzy, nisko nasuniętą na czoło, żeby ukryć rude włosy.
— Zróbcie przejście, konstablu — zwrócił się do jednego z towarzyszących mu ludzi.
— Tak jest, inspektorze.
Latarnia nazywana wolim okiem, którą nosił każdy policjant, miała w środku odbłyśnik i soczewkę powiększającą w otworze w obudowie. Liczne strumienie światła przydawały ważności głosom policjantów, którzy zaczęli się przeciskać przez tłum, pokrzykując:
— Proszę się odsunąć! Policja! Zrobić przejście!
Ryan szedł za nimi, mając nadzieję, że widok tak wielu policjantów odwróci od niego uwagę gapiów i pozwoli mu zachować anonimowość. Podeszli do niewielkiego sklepu, jakich wiele działało w tej okolicy, których głównymi klientami byli przychodzący z niedalekiego portu marynarze floty handlowej. Z powodu bliskości Tamizy smród ekskrementów zatykał dech w piersiach. Brak systemu kanalizacji powodował, że wszystkie zanieczyszczenia spływały do rzeki lub były do niej wyrzucane.
Jeden z konstabli stał na warcie przed sklepem. Okiennice pozamykano, żeby skryć wnętrze przed wzrokiem ciekawskich.
Podobnie jak wszyscy mundurowi funkcjonariusze, konstabl był wysoki i potężnej budowy, by już samym wyglądem zniechęcać przestępców do zmuszania go, aby wyciągnął pałkę. Na hełmie i szerokim pasie nosił odznakę policyjną i złote litery VR, będące skrótem od Victoria Regina — Królowa Wiktoria.
Ryan rozpoznał konstabla po bliźnie na szerokim podbródku, która została mu po ranie, jaką odniósł, obezwładniając czujkę w czasie napadu rabunkowego. Obaj pracowali przy tamtej sprawie przed miesiącem.
— To wy, Becker?
— Tak, inspektorze. Miło znowu pana widzieć, choć wolałbym spotkać się z panem w innych okolicznościach.
— Co tu znaleźliście?
— Pięć ciał.
— Pięć? Konstabl, który mnie obudził, wspomniał o czterech.
— Bo początkowo tak myślałem. Troje dorosłych i mała dziewczynka. Sąsiedzi mówią, że miała siedem lat.
Siedem lat? Ryan z trudem zachował zimną krew.
— Ale potem obejrzałem wszystko dokładniej — powiedział Becker. — W sypialni było bardzo dużo kawałków czegoś, co zostało rozwalone. W pierwszej chwili nie zorientowałem się, że to kawałki kołyski. Niemowlę leżało pod fragmentem wiklinowej budki.
— Niemowlę — wymamrotał Ryan. Ukrywając emocje, obrócił się do konstabla, który z nim przyszedł. — Popytajcie sąsiadów o to, czy coś nie wydało im się dziwne. O obcych. O każdego, kto wyglądał podejrzanie.
Choć wykonanie niezbędnych zadań wydawało się oczywiste, procedura, którą Ryan uruchomił, istniała dopiero od kilku dekad. Nauka znana teraz jako kryminologia narodziła się we Francji, gdzie zawodowy przestępca Eugène François Vidocq zaczął pracować dla policji w 1811 roku i utworzył zespół detektywów w cywilnych ubraniach. Jego ludzie, udając pijaków i żebraków, przenikali do środowiska kryminalistów, odwiedzając ich ulubione tawerny. Vidocq zrezygnował ostatecznie z pracy w policji i utworzył pierwszą na świecie agencję detektywistyczną. W roku 1843, rok po powołaniu londyńskiej policji śledczej, jej członkowie — między nimi Ryan — pojechali do Paryża, aby Vidocq nauczył ich swoich metod. Od tamtego czasu prowadzenie zorganizowanego śledztwa na miejscu zbrodni stało się standardową procedurą.
— Uświadom okolicznym mieszkańcom, że nawet najdrobniejszy szczegół, który wydał im się dziwny, może być bardzo ważny. Jeden z was musi pilnować drzwi, kiedy wejdziemy do środka z konstablem Beckerem. Nie chcę, żeby ktokolwiek jeszcze tam wchodził. Gotowy? — zapytał Beckera.
— To mocny widok — ostrzegł Becker, otwierając drzwi.
— Jestem tego pewny.
♦ ♦ ♦
Ryan wszedł jako pierwszy.
Za sobą usłyszał pokrzykiwania kogoś z tłumu:
— Wpuśćcie nas! Dajcie popatrzeć!
— Tak! — krzyknął ktoś inny. — Na dworze jest zimno!
Ryan zamknął drzwi, gdy tylko Becker znalazł się w środku. Metaliczny zapach krwi wisiał w powietrzu.
Inspektor oglądał sklep, a jednocześnie zbierał myśli. Okopcona lampa pod sufitem. Lichy kontuar. Półki z bielizną i skarpetkami marnej jakości. Zamknięte drzwi po lewej stronie lady.
— Czy te drzwi były zamknięte, kiedy weszliście? — zapytał Beckera.
— Wszedłem od tyłu, ale tak, te drzwi były zamknięte. Po rozejrzeniu się zostawiłem wszystko w takim stanie, w jakim to zastałem, tak samo, jak pan sobie życzył trzy miesiące temu.
— To dobrze. Weszliście kuchennymi drzwiami? Nie były zamknięte?
— Otworzyłem je bez trudu.
— Zatem morderca uciekł tylnymi drzwiami, zanim weszliście.
— Tak właśnie podejrzewałem.
Ryan nie zdradzał się z własnymi myślami. Może Beckerowi dopisało szczęście, że mordercy nie było już w domu, kiedy konstabl wszedł do środka. Mógłby dać się zaskoczyć i stać się następną ofiarą.
Inspektor spostrzegł plamę krwi na kontuarze, zatrzymał się, a potem wszedł za ladę, gdzie znalazł pierwsze ciało. Na szyi było rozcięcie, kojarzyło się z drugą parą ust. Czaszka na skutek uderzeń została odkształcona. Ofiara straciła bardzo dużo krwi, która obryzgała towar na półkach.
Ryan widział niewiele ciał bardziej uszkodzonych, ale w takich przypadkach chodziło o niezliczone ugryzienia szczurów albo długi czas przebywania w wodzie. Szkolenie pomogło mu zapanować nad emocjami.
Pięć par skarpet leżało we krwi.
— Sklepikarz musiał po nie sięgać. Gdzie jest kasetka na pieniądze?
— Pod kontuarem.
Detektyw wziął kasetkę, otworzył ją i przyjrzał się uważnie złotym, srebrnym i miedzianym monetom.
— Jeden funt, osiem szylingów i dwa ensy.
— Interesy nie szły zbyt dobrze. — W głosie Beckera dawało się słyszeć współczucie.
— Niemniej dla niektórych ludzi to fortuna. Dlaczego morderca nie zabrał pieniędzy?
Ryan skierował się ku drzwiom po lewej stronie kontuaru, otworzył je i zobaczył zwłoki kobiety i dziewczynki leżące na podłodze. Twarze miały pokiereszowane, gardła podcięte.
Przez chwilę nie był w stanie wydobyć głosu.
Ale ponownie szkolenie wzięło górę.
— Ktoś wszedł w krew i poślizgnął się w kierunku drzwi. Czy to wy, Becker?
— Absolutnie nie, inspektorze.
— Ślad po poślizgnięciu rozmazał odcisk podeszwy, ale nie wygląda na to, żeby zelówki były nabijane ćwiekami.
— Co wskazywałoby, że morderca nie jest robotnikiem?
— Bardzo słuszna uwaga, Becker.
Ryan otworzył drzwi po prawej stronie i poczuł zapach gotowanej baraniny zmieszany z zapachem krwi. Płytko oddychając powietrzem przyprawiającym o nudności, patrzył na trupa służącej leżącego na kuchennej podłodze. Oprócz wyrazu cierpienia na jej zmaltretowanej twarzy spostrzegł piegi, co nasunęło mu myśl, że podobnie jak on mogła pochodzić z Irlandii.
Odraza sprawiła, że się odwrócił. Zobaczył młotek ciesielski obok talerza na stole. Puls mu przyśpieszył, gdy na obuchu dostrzegł zakrzepłą krew.
Nigdy wcześniej nie widział tylu zwłok w jednym miejscu. Obniżył głos.
— Czy żona sklepikarza przeszkodziła mordercy, zanim dobrał się do kasetki z pieniędzmi spod kontuaru? Czy to dlatego tu wrócił i zabił wszystkich? Żeby nie było żadnych świadków? A wtedy ktoś zapukał do frontowych drzwi i morderca uciekł, nie mając czasu na zabranie pieniędzy?
Ryan zastanowił się nad tym, co właśnie powiedział.
— Nie, to nie tak. Skoro nie miał czasu na kradzież pieniędzy, po co traciłby cenne sekundy na zamykanie za sobą drzwi, zanim pobiegł korytarzem?
— Może nie wiedział o istnieniu kasetki z pieniędzmi — zasugerował Becker.
— To z jakiego powodu zabił właściciela sklepu?
Wchodząc ponownie do korytarza, Ryan zauważył, że drzwi znajdujące się dalej również są zamknięte. Była za nimi niewielka zagracona sypialnia, co wskazywało, że korzysta z niej wiele osób. Połamane części kołyski leżały w różnych miejscach. Becker ostrzegł go, że znajdzie tu ciało niemowlęcia. Mimo to nie był przygotowany na widok małego trupa owiniętego w kocyk i wsuniętego pod połamaną wiklinową budkę.
— Dobry Boże. — Ryan był detektywem od dwunastu lat. Przedtem przez osiem lat pracował jako konstabl. Chodząc ulicami największego miasta na świecie, widział rzeczy, które do tej pory uważał za najgorsze, jakie człowiek może wyrządzić drugiej ludzkiej istocie. Teraz uświadomił sobie, jak bardzo był naiwny. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek użyje tego określenia w stosunku do siebie.
— Niemowlę. Uderzenia młotkiem ciesielskim… — Ryan przerwał, żeby odzyskać kontrolę nad emocjami. — Dziewczynka, mówiliście?
— Tak — odpowiedział Becker cicho.
— Uderzenia spowodowały śmierć, ale i tak podciął jej gardło. — W jego głosie wyczuwało się złość. — Cholera, dlaczego? I tak nie potrafiłaby go zidentyfikować. Nie miał żadnego powodu, żeby ją zabijać. Nie zabrał pieniędzy. Pozamykał wszystkie drzwi. Zostawił młotek. Dlaczego? Nie rozumiem.
Po wyjściu z sypialni Ryan pokonał dalszą część korytarza i otworzył kuchenne drzwi.
Konstabl stanął mu na drodze.
— Nie wolno tu wchodzić — powiedział.
— W porządku, Harry — Becker uspokoił go, wychodząc z korytarza. — To detektyw inspektor Ryan.
— Przepraszam, inspektorze. Zawsze lepiej być czujnym.
— To bardzo dobrze. — Ryan wyszedł na podwórze. Miał nadzieję, że ochłonie na zimnym powietrzu, ale zapach mgły nałożył się na przyprawiający go o nudności odór, jaki pozostał mu w nozdrzach. — Co tam jest?
Konstabl skierował światło na ubikację. Opuścił latarnię i oświetlił ubitą ziemię.
— Przyjrzałem się temu, ale ziemia jest za twarda, żeby zostały odciski butów.
— Przeszliście przez dom, żeby się tu dostać?
— Nie. Konstabl Becker powiedział, że im mniej ludzi wejdzie do środka, tym lepiej. Poprosił, żebym przeszedł nad murem, podobnie jak on. O tutaj, po prawej stronie.
— Poświećcie i pokażcie mi.
Utrzymujące się w Londynie gęste mgły, charakterystyczne dla tego miasta, tworzyły się z dymu powstającego przy paleniu węgla, wydostającego się z pół miliona kominów, i mgły znad Tamizy. Na murach i ścianach utrzymywała się stale warstwa sadzy. Snop światła z latarni wydobył z mroku smugi w miejscu, gdzie obaj konstable otarli się o cegły, przechodząc przez mur.
— Pokażcie mi resztę muru.
Za ubikacją na tyłach niewielkiego podwórza na kawałku muru również widać było smugi po startej sadzy.
— To tutaj morderca przedostał się przez mur — uznał Ryan.
Tłum przed domem był coraz bardziej zniecierpliwiony.
— Wpuście nas, żebyśmy zobaczyli, co ten bydlak zrobił! — krzyknął ktoś.
— To musiał być jakiś obcy! Nikt, kto znał Jonathana, nigdy by go nie skrzywdził!
— Wygląda na to, że przydacie się do pomocy konstablom z przodu — zwrócił się Ryan do policjanta pilnującego tylnych drzwi. — Zajmijcie pozycję w zaułku. Nie pozwólcie nikomu zbliżyć się do tyłu domu. Jeśli będzie trzeba nabić kilka guzów, nie wahajcie się.
— Tak jest, inspektorze. Każdy, kto będzie chciał mnie minąć, nabawi się bólu głowy.
Konstabl wszedł w mgłę, kierując się ku przyległej ścianie. Światło jego latarni osłabło, a potem zniknęło zupełnie.
Ryan wsłuchiwał się w szuranie butów policjanta wspinającego się na mur. Potem przeniósł uwagę na Beckera.
— Chcę, żebyście ze mną poszli.
— Tak jest, inspektorze.
Ryan podciągnął się na szczyt muru i popatrzył w zasnutą mgłą ciemność znajdującą się po drugiej stronie.
— Podajcie mi waszą latarnię i sami tu wejdźcie. Uważajcie, żeby nie robić tego w tym samym miejscu, co morderca. Chcemy zejść obok miejsca, w którym on zeskoczył.
Po wylądowaniu po drugiej stronie muru stopy inspektora zagłębiły się niepokojąco w błocie. Głośno westchnął i byłby ześlizgnął się w dół po nasypie, gdyby nie chwycił się Beckera.
— Nie padało. Dlaczego więc tu jest błoto? — zapytał Ryan zbity z tropu.
— Tak, ziemia za sklepem jest sucha jak pieprz. — Głos Beckera zdradzał, że on też jest zdezorientowany, gdy schodził po nasypie, oświetlając sobie drogę latarnią. Snop światła przebijał mgłę na tyle, że z mroku wyłoniło się źródło silniejszego niż zwykle smrodu: rów pełny tłustawej, ciemnej, płynnej substancji.
— Niech nas Bóg ma w opiece, to tutaj trafia wszystko z okolicznych ubikacji.
Jakiś trup, prawdopodobnie psa, unosił się na powierzchni tej brei.
Ryan niemal się zakrztusił.
— Wierzycie, że cholera jest powodowana wdychanymi wyziewami?
— Matka zawsze mnie przed tym przestrzegała — wydukał Becker, najwyraźniej wstrzymując oddech.
— Słyszeliście o doktorze Johnie Snow?
— Nie — odpowiedział Becker, prawie nie otwierając ust.
— Pracowałem z nim w czasie epidemii cholery trzy miesiące temu. Snow jest pewny, że tą chorobą można się zarazić przez picie zanieczyszczonej wody, ale nie przez wdychanie wyziewów.
— Mam nadzieję, że ma rację.
— Możecie mi wierzyć, że ja również. Zróbmy to szybko. Opuśćcie latarnię tak, żeby było widać błoto. Powinny być odciski butów.
— Tam — powiedział Becker. — Głębokie.
— Śliczne. Opuśćcie jeszcze trochę. Te też nie mają ćwieków w zelówkach. Odciski są wystarczająco wyraźne. Mogę zrobić gipsowe odlewy.
— Słyszałem o tym. Nigdy jednak nie widziałem, jak to się robi.
— Miesza się wodę z gipsem aż…
Chrząknęło jakieś zwierzę.
Ryan zastygł w napięciu.
Kiedy zwierzę chrząknęło po raz kolejny, dźwięk był znacznie bliższy i głośniejszy.
Z lewej strony.
— Świnia — powiedział Becker.
— Tak — Ryan zgodził się z nim, podenerwowany.
— Chyba duża — uznał Becker.
W całym Londynie trzymano wszelki żywy inwentarz. Rolnicy przenoszący się do miasta albo robotnicy próbujący związać koniec z końcem odgradzali kawałek podwórza i trzymali tam zwierzęta. Krowy, świnie, kozy, owce, kury — wydawane przez nie dźwięki były takim samym elementem miasta jak turkot kół powozów i stukot końskich kopyt.
Duże świnie spełniały dwa zadania. Nie tylko dostarczały mięsa, zjadały również śmieci. Jak wszechobecne kruki, odgrywały ważną rolę w walce przeciwko pogrzebaniu miasta pod odpadkami.
Chrząkanie świni rozległo się znowu, tym razem mniej więcej na wysokości krocza Ryana.
— Kiedy są głodne, potrafią zaatakować człowieka. — Becker trzymał latarnię jedną ręką, drugą wyciągnął pałkę. — Sam raz to widziałem.
Światło wydobyło z mroku metalowy wspornik w murze. Becker zaczął uderzać w niego pałką. Stalowa końcówka pałki zadziałała niby serce dzwonu.
— Jeśli ta świnia podejdzie bliżej, zatrze odciski butów. Nie będzie pan w stanie zrobić odlewów. Ale, ale… podczas gdy my tu stoimy, morderca jest coraz dalej.
— O czym myślicie? — zapytał Ryan.
— Ktoś powinien ruszyć jego tropem — odpowiedział Becker. — Ktoś powinien chronić te ślady butów. Niech pan idzie. Wie pan, czego szukać. Ja zostanę i będę odganiał świnię.
— Jesteście pewni, że chcecie to robić? — Ryan popatrzył z powątpiewaniem w nieprzenikniony mrok.
— Wszystko, byle tylko złapać tego bydlaka, który to zrobił, inspektorze. Niech pan idzie i niech pan weźmie latarnię.
— I mam was zostawić w ciemnościach?
— Alternatywa jest taka, że to pan będzie w ciemnościach. Jak bez latarni może pan szukać śladów? Niech pan go złapie.
— A jeśli go nie złapię, może odciski butów, których pilnujecie, pomogą go zidentyfikować. W takim razie, dobrze. — Ryan, ociągając się, wziął latarnię. — Dziękuję.
— Mogę panu zadać pytanie, inspektorze?
— Oczywiście.
— Co powinienem zrobić, żeby zostać detektywem?
— Na razie macie dobry początek. — Ryan ocenił, że ślady butów prowadziły na prawo, w kierunku odwrotnym do miejsca, gdzie była świnia. — Przyniosę wam latarnię z powrotem tak szybko, jak się da.
Pokręcił metalową pokrywą i wpuścił więcej powietrza do środka, żeby knot lepiej się palił. Latarnia pojaśniała. Celując snopem światła pod nogi, zszedł z błotnistego nasypu. Ponownie usłyszał chrząkanie świni i uderzenia pałki o wspornik, które wypełniały mrok brzękiem.
Ryan trzymał się blisko muru i szedł po śladach zostawionych przez buty. Poruszał się ostrożnie, mając na uwadze, że zabójca mógł pozostać w okolicy. Gdy oplotły go pasma mgły, usłyszał szczury, ich pazurki skrobiące o kamienie. Po pięciu minutach dotarł do nierównego chodnika zaśmieconej uliczki znajdującej się po jego prawej stronie i spostrzegł, gdzie buty zostawiały ślady z błota. Przed nim wybiegł kot, miaucząc z jakiegoś powodu.
Ślady stawały się coraz słabsze, ale zanim się urwały, Ryan doszedł do latarni gazowej przy końcu ulicy. Zdezorientowany, zauważył, że ostatnie ślady prowadziły w kierunku muru po jego lewej stronie, a potem znowu pojawiły się na chodniku. Głosy tłumu rozlegały się po prawej stronie, dochodziły od strony sklepu.
Wszyscy byli tak pochłonięci zamieszaniem, że nikt nawet nie zauważyłby mordercy wychodzącego z tej uliczki, pomyślał.
Ale po co podchodził do muru?
Przyświecając sobie latarnią, Ryan kopnął stertę śmieci. Do góry poleciały brudne szmaty, kawałki potłuczonego szkła i nasiąknięte uryną resztki drewnianych skrzynek.
Coś jaśniejszego przyciągnęło jego uwagę. Kolejnym kopnięciem odrzucił jeszcze więcej śmieci i pochylił się, żeby obejrzeć znalezisko. Tchu mu zabrakło, kiedy rozpoznał złożoną brzytwę z rączką z kości słoniowej.
♦ ♦ ♦
Podczas gdy inspektor Ryan przyglądał się brzytwie, konstabl Becker stał w zupełnej ciemności i czuł, jak mgła przesuwa mu się po twarzy. Mur wygłuszał wrzawę czynioną przez tłum na ulicy przed sklepem, wydawało się więc, że słychać jedynie brzęk pałki uderzającej o wspornik i chrząkanie świni. Dźwięk wydawany przez zwierzę był głęboki i charczący, jak u gruźlika usiłującego odkrztusić krew.
— Trzymaj się ode mnie z daleka! — wrzasnął Becker, mając nadzieję, że odstraszy tym świnię.
Ale zwierzę nie odeszło.
W rzeczywistości chrząkania wydawały się bliższe. Becker miał wrażenie, że dostrzega jego niewyraźny zarys we mgle. Wychował się na wsi i wiedział, że świnia może osiągnąć wagę ponad dwustu dwudziestu funtów, ale tylko wtedy, gdy jest dobrze tuczona. Czy to możliwe, żeby tak się spasła, jedząc śmieci i padlinę, na które się natykała? Nawet jeśli ważyłaby mniej, niż się obawiał, wystarczyłoby to, by zwaliła go z nóg przy szarżowaniu w ciemności, zwłaszcza że z trudem utrzymywał równowagę na błotnistym nasypie. Jego ojciec przewrócił się kiedyś przy karmieniu świń. Wielkie, ohydne i wredne zwierzęta zaatakowały go. Ostrymi zębami wyrywały kawałki ciała na nogach i ramionach. Zaalarmowany wrzaskiem ojca, Becker zaczął rzucać w świnie kamieniami, odwracając ich uwagę, a w tym czasie ojciec, cały zakrwawiony, jakoś przeszedł przez ogrodzenie.
Becker mocno się zmobilizował, żeby odegnać tamto wspomnienie, i racjonalnie przekonywał sam siebie, że to tylko wyobraźnia płata mu figle, bo tak naprawdę nie zobaczył zarysu świni we mgle. Wysiłki, żeby nie wdychać smrodu z rowu pełnego ekskrementów, sprawiły, że kręciło mu się w głowie. Czy Ryan mówił prawdę, że cholerą można się zarazić przez picie zanieczyszczonej wody, a nie przez wdychanie wyziewów? Smród był okropny. Beckerowi zbierało się na wymioty.
Świnia była coraz bliżej.
Becker histerycznie pragnął wdrapać się na szczyt muru i zeskoczyć po drugiej stronie na bezpieczne podwórze. Ale nie przestawał myśleć o pięciu trupach w sklepie i własnej obietnicy pilnowania śladów zostawionych przez mordercę. Był zdeterminowany. Nie chciał być konstablem do końca życia. Miał dwadzieścia pięć lat. Próbował już swoich sił w najróżniejszych zawodach łamiących ludzkiego ducha. Pracował po sześćdziesiąt godzin tygodniowo w fabryce cegieł, zanim zdał sobie sprawę, że jego warunki fizyczne będą atutem w pracy policjanta. Od pięciu lat patrolował ulice Londynu, najczęściej w najgorszych dzielnicach, pracując dłużej niż w fabryce cegieł, pokonując każdej nocy dwadzieścia mil i mając tylko jedną wolną noc co dwa tygodnie.
Niemniej w równym stopniu, jak odpychało go to, na co się natykał, dumą napawał go fakt, że jako policjant mógł oprócz mięśni posługiwać się też rozumem. Miał okazje do powstrzymywania ludzi przed brutalnym traktowaniem innych. Ale ktoś taki jak inspektor Ryan robił to znacznie częściej, nie wspominając o pensji detektywa, wynoszącej osiemdziesiąt funtów rocznie, podczas gdy konstabl dostawał pięćdziesiąt pięć. Jeśli powstrzymanie świni niszczącej ślady było konieczne, żeby jego życie stało się lepsze, to na Boga, nie ustąpi ani o piędź.
Jego postanowienie zostało poddane próbie, gdy we mgle rozległo się chrząkanie drugiej świni.
Zbliżała się z przeciwnego kierunku. Oflankowany przez dwa zwierzaki, Becker nie przestawał walić pałką we wspornik.
— Odejdźcie ode mnie, wy, kurwy jedne!
Nagle usłyszał, że pierwsza świnia ruszyła po błocie do szarży. Oceniając odległość na podstawie dźwięków, zamachnął się pałką z całych sił i poczuł, że mocno w coś uderzył. W ciemności świnia zakwiczała tak przeraźliwie, że Beckerowi przypomniały się dni targowe, kiedy ojciec podrzynał świniom gardła.
Stojąc okrakiem nad śladami, których przysiągł strzec, ponownie zamachnął się pałką — i jeszcze raz! — za każdym razem czując, że w coś trafił. Świnia ponownie zakwiczała i upadła na niego. Była duża, sięgała mu do ud, a jej ciężar spowodował, że niemal go przewróciła do rowu z nieczystościami.
Ochronić odciski butów!
Przykucnąwszy dla lepszej równowagi, Becker zamachnął się. Wymierzając cios, poczuł jak pałka zagłębiła się w ciele. Świnia kwiknęła. Becker wrócił do poprzedniej pozycji, uważając, żeby nie zniszczyć śladów między swoimi stopami.
Świnie znalazły się teraz po jednej stronie. Mógł skupić uwagę na obu jednocześnie. Ale jeśli zaatakowałyby go razem, nie miał szans na zatrzymanie ich, na pewno przewróciłyby go i rozszarpały.
— Chcecie walczyć, co? Proszę bardzo!
Becker zrobił krok naprzód, chcąc ochronić odciski butów, których pilnował. Jeszcze raz zamachnął się pałką z całych sił. Wynik okazał się szokująco niespodziewany. Rozległo się zawodzenie spowodowane bólem i złością. Ale zwierzęca złość wzięła górę. Pierwsza świnia ponownie go zaatakowała. A może to była ta druga. Becker nie był w stanie ich rozróżnić. Znowu się zamachnął, chybił i niemal wpadł w panikę ze strachu, gdy zęby chwyciły go za rękaw i szarpnęły. On ciągnął rękaw w przeciwną stronę.
Materiał się rozdarł. Becker upadł. Ślady! Nie upadaj na ślady! Skręcając ciało, odsunął się od miejsca, gdzie się znajdowały. Z jękiem wpadł na mur. Błoto pod nogami zrobiło swoje. Ześlizgnął się i leżał na boku. Metalowy hełm poturlał się z brzękiem. Świnie zaatakowały. Kopał je obiema nogami, uderzał w ryje i zęby, ze strachu przywidziało mu się, że jedzie na nowym wynalazku, jaki niedawno widział, na czymś, co nazywano bicyklem; jego stopy napierały jak oszalałe — nie zgadzało się jedynie to, że leżał na boku, a jego buty o grubych zelówkach nie naciskały na pedały, tylko uderzały w oczy, uszy i ryje. Wrzeszczał i kopał mocniej, przesuwając się wzdłuż muru, oparty o niego plecami. Nie! Zbyt blisko śladów!
♦ ♦ ♦
Kiedy inspektor Ryan przyglądał się znalezionej brzytwie, światło latarni zaczęło przygasać. Przekręcił pokrywkę, zwiększając dopływ powietrza do płomienia, ale nie odniosło to żadnego skutku. Wszystko wskazywało na to, że latarnia gasła. Potrząsnął nią, nie usłyszał chlupotu nafty i wiedział już, że wkrótce otoczy go ciemność.
Miał jednak wystarczająco dużo światła, by po otworzeniu brzytwy zobaczyć, że na zawiasie i ostrzu znajdowała się krew. Złożył ją i schował do kieszeni.
Światło zgasło. Gdyby nie latarnia gazowa na końcu ulicy, niczego by nie widział. Z prawej strony dochodził go gwar ludzi przed sklepem. Opuścił zaułek i szedł po śliskich kocich łbach, kierując się głosami i przemieszczając od jednej latarni do drugiej. Zamieszanie na ulicy obudziło sklepikarzy, którzy mieszkali w pokojach na tyłach sklepów, więc żeby coś zobaczyć, zapalali lampy.
Kiedy dotarł do tłumu gapiów, skręcił ku sklepom po prawej stronie i usiłował się przecisnąć.
— Hej, uważaj pan, kogo popychasz! — krzyknął jakiś mężczyzna.
— Jestem z policji. Muszę przejść.
— Nie wyglądacie mi na policjanta.
— Detektyw w cywilnym ubraniu.
— Jasne, a ja jestem lordem Palmerstonem. Mam rację, Pete? Jestem pieprzonym lordem Palmerstonem.
— O, tak. Lord Amor. To właśnie ty.
— A temu facetowi się wydaje, że jest królową Wiktorią, tak się pcha.
— Naprawdę muszę przejść. Proszę ustąpić z…
— Odwal się, kolego.
Czując gin w oddechu mężczyzny, Ryan ruszył w kierunku środka tłumu i ponownie spróbował się przecisnąć. Uniósł latarnię policyjną w nadziei, że przyda mu wiarygodności.
— Przepuśćcie mnie, muszę się dostać do sklepu.
— Gdzie ukradłeś tę latarnię?
— Jestem policjantem. Muszę się przedostać na drugą stronę.
— Tak, pewnie. A gdzie masz odznakę? Odchrzań się.
Ryan poczuł nagle czyjąś rękę we własnej kieszeni. Kieszonkowiec próbował go okraść. Walnął złodzieja latarnią w ramię.
Nieudolny złodziejaszek krzyknął:
— On ma brzytwę w kieszeni!
— Kto? Gdzie?
— On! Ma brzytwę!
Kiedy Ryan usiłował się wycofać, złapało go wiele rąk i pchnęło ku latarni, a potem unieruchomiło.
Czapka spadła mu z głowy.
— Rudzielec!
— Jest Irlandczykiem! Złapaliśmy mordercę!
— Posłuchajcie mnie! Jestem z policji!
— To co robisz z brzytwą w kieszeni? Czy ktoś widział go tu wcześniej?
— Na pewno nie. Zapamiętałabym rude włosy!
Czując się nagi bez czapki, Ryan próbował się wyrwać.
— Nigdzie nie pójdziesz!
Ktoś uderzył go pięścią w żołądek.
Ryan zgiął się wpół. Zachłystując się powietrzem, machnął latarnią do góry. Kiedy mężczyzna jęknął, Ryan pchnął go na kilku innych, z których jeden przewrócił się na ulicę. Zrobiło się przejście. Prawie nim biegnąc, Ryan nie przestawał wymachiwać latarnią.
— Nie pozwólcie uciec mordercy! — krzyknął jakiś mężczyzna.
Mając za sobą ścigający go tłum, Ryan dostrzegł zaułek, z którego niedawno wyszedł, i pobiegł w jego kierunku. Ale z dala od światła latarni ciemność stała się nieprzenikniona. Musiał zwolnić z obawy, że wpadnie na coś i zrani się na tyle poważnie, że nie będzie mógł uciekać dalej. W słabym świetle latarni na końcu zaułka zauważył deskę ze skrzynki, blisko miejsca, gdzie znalazł brzytwę. Chwycił deskę i stanął w mroku. Kiedy tłum dotarł do zaułka, mężczyzna znajdujący się z przodu, rzucił się na niego. Ryan przywalił mu deską w głowę.
Wyjąc z bólu, mężczyzna cofnął się w głąb uliczki.
— Na co czekacie? — krzyknął ktoś. — Łapać go!
— Sam go łap! — odkrzyknął pierwszy mężczyzna, zasłaniając ręką krwawiącą głowę.
— Co się tu dzieje? — zapytał stanowczy głos.
— Złapaliśmy mordercę, konstablu! Jest w tym zaułku! Ma brzytwę!
— Cofnąć się!
Ostre światło przebiło się przez mgłę.
Latarnia była coraz bliżej.
— Policja! — oznajmił głos. — Kim jesteście?
Ryan rozpoznał ten głos. Konstabl z lampą był jednym z funkcjonariuszy, z którymi dzielił pokój w bursie w pobliżu Scotland Yardu.
— Witam, konstablu Raleigh.
— Skąd znacie moje nazwisko?
— Czy odcisk na waszej lewej nodze mniej dokucza?
— Odcisk na…? Dobry Boże, te rude włosy. Pan to detektyw inspektor Ryan!
— Przywal mu! — wrzasnął mężczyzna stojący na ulicy.
— Dajcie mi pałkę — poprosił Ryan.
Konstabl spełnił tę prośbę.
— Wyjmijcie kołatkę — polecił mu Ryan.
Konstabl odpiął kołatkę od pasa i rozłożył ją, odginając rączkę. W świetle latarni metalowa obudowa kołatki wyglądała bardzo groźnie.
W powypychanej marynarce Ryan trzymał wszystko, co mogło być mu potrzebne. Wyjął z kieszeni cztery pasma wełny.
— A to po co? — zapytał konstabl.
— Ocali nam słuch.
Ryan zwinął dwa pasma i włożył po jednym do każdego ucha policjanta. Potem zatkał własne uszy. Zatyczki z wełny wygłuszały hałas, ale nie odcinały go zupełnie.
— Czegoś się nauczyłem — powiedział konstabl.
— Wycelujcie latarnię w tłum i kołaczcie jak najgłośniej. Musimy dostać się z powrotem do sklepu. Gotów?
— Służę uprzejmie.
— No to zaprowadźmy tu trochę porządku.
— Zabierzcie stąd Irlandczyka! — krzyknął ktoś z tłumu.
Policjant wycelował strumień światła w ludzi.
— Zrobić przejście! — Mocno trzymając rączkę kołatki, kręcił nią zawzięcie.
— Naprzód! — zawołał Ryan, ruszając przed siebie. W jednej ręce trzymał pałkę, w drugiej deskę. — Rozejść się!
Tłum cofnął się niepewnie.
— No dalej! — wrzasnął konstabl, kręcąc kołatką jak oszalały.
Najwyższy mężczyzna się zawahał. Ryan uderzył go w ramię, wywołując jego jęk i zmuszając do szybkiej rejterady.
Kolejny mężczyzna rzucił się na Ryana, który walnął go w kolano i przewrócił.
Nagle inne kołatki dołączyły do tego pandemonium. Konstable biegli w kierunku Ryana i tworzyli szpaler. Rozpychali tłum, oślepiali ludzi światłem, czasami uderzali ich końcówkami kołatek.
Tłum się rozproszył.
— Nie przestawajcie szukać! Zadawajcie pytania! — rozkazał konstablom Ryan. — Niech mi ktoś da latarnię!
Becker, pomyślał. Wbiegł do sklepu i przez korytarz dotarł na podwórze z tyłu domu.
— Becker!
Minął ubikację i wspiął się na mur.
— Becker! Słyszycie mnie?
Kiedy poświecił w dół, aż dech mu zaparło.
Konstabl leżał blisko rowu z nieczystościami. Mundur miał pokryty błotem i krwią. Obok niego leżały dwie ogromne świnie, także zakrwawione i najwyraźniej martwe.
— Becker! Powiedzcie coś! Żyjecie?
Konstabl zamrugał oczami.
— Świnie nie zadeptały śladów. Obiecałem, że będę ich pilnował. Teraz może pan zrobić gipsowe odlewy.