Читать книгу Początek - Дэн Браун - Страница 13
Rozdział 7
ОглавлениеAdmirał Luis Ávila podszedł do punktu kontrolnego, zerkając na zegarek, żeby sprawdzić, czy dotarł na czas.
„Co do minuty!”
Wylegitymował się, okazując Documento Nacional de Identidad, i na chwilę zamarł, gdy pracownik nie mógł odszukać na liście jego nazwiska. W końcu je znalazł na samym końcu, dopisane w ostatniej chwili, i przepuścił admirała dalej.
„Dokładnie tak, jak powiedział Regent”. Ávila nie miał pojęcia, jak mu się to udało. Ponoć na liście gości mogli się znaleźć wyłącznie wybrani.
Podszedł do bramki z wykrywaczem metalu, przy której wyjął z kieszeni i umieścił na plastikowej tacy najpierw telefon komórkowy, a następnie różaniec, który delikatnie, z wielkim pietyzmem położył na telefonie.
„Tylko ostrożnie” – napominał się w duchu. „Bardzo ostrożnie”.
– Qué rosario tan bonito – powiedział ochroniarz, podziwiając sznur metalowych paciorków zakończonych dużym krzyżem o zaokrąglonych ramionach.
– Gracias – odparł Ávila. – Wykonałem go własnoręcznie.
Admirał przeszedł przez bramkę bez incydentów. Po drugiej stronie odebrał swój telefon i różaniec, ostrożnie schował je do kieszeni, po czym przeszedł do stanowiska, przy którym wręczono mu nietypowe słuchawki.
„Nie potrzebuję audiodeskrypcji” – pomyślał. „Mam zadanie do wykonania”.
Wchodząc do atrium, dyskretnie wyrzucił słuchawki do kosza. Z bijącym sercem rozejrzał się w poszukiwaniu odosobnionego miejsca, w którym mógłby swobodnie zatelefonować do Regenta, żeby mu zameldować, że już jest w środku.
„Dla Boga, ojczyzny i króla” – pomyślał. „Przede wszystkim jednak dla Boga”.
***
W tej samej chwili w odległym krańcu oświetlonej blaskiem księżyca pustyni na przedmieściach Dubaju siedemdziesięcioośmioletni szacowny allamah Syed al-Fadl nadludzkim wysiłkiem czołgał się po piachu, zaczynało mu jednak już brakować sił.
Miał odparzoną, pokrytą pęcherzami skórę, a w gardle zaschło mu tak bardzo, że ledwie mógł złapać oddech. Niesiony pustynnym wiatrem piasek dawno go już oślepił, on jednak mimo to pełzł dalej. W pewnym momencie zdawało mu się, że słyszy w oddali silniki łazików pustynnych, ale prawdopodobnie był to tylko wiatr wyjący na wydmach. Wtedy al-Fadl stracił nadzieję, że Bóg zechce go uratować. Sępy przestały już nad nim krążyć. Teraz szły obok niego.
Wysoki Hiszpan, który go uprowadził, prawie się nie odzywał, gdy jechali autem allamaha w głąb tej olbrzymiej pustyni. Po godzinie zahamował, kazał duchownemu wysiąść i odjechał w mrok, zostawiając go bez wody i jedzenia.
Porywacz nie ujawnił, kim jest, ani nie wyjaśnił swojego postępowania. Jedyną poszlaką, którą al-Fadl zauważył, był dziwny tatuaż na prawej dłoni mężczyzny – symbol, którego allamah nie rozpoznał.
Przez kilka godzin al-Fadl brnął przez pustynię i bezskutecznie wzywał pomocy. Teraz, gdy odwodniony upadł, czując, że jego twarz zagrzebuje się w duszącym piasku i zawodzi go serce, po raz ostatni zadał sobie pytanie, które powtarzał w myślach, odkąd został uprowadzony.
„Kto mógłby chcieć mojej śmierci?”
Tym razem jednak, ku swojemu przerażeniu, znalazł jedyną logiczną odpowiedź.