Читать книгу Miłość i reszta życia - Diana Palmer - Страница 5

PORA NA MIŁOŚĆ
ROZDZIAŁ CZWARTY

Оглавление

Po paru godzinach spędzonych w towarzystwie Dallasa Jessica była dziwnie zgaszona. Nawet mały Stevie to zauważył i starał się zbytnio nie rozrabiać. Sally przygotowała na kolację ulubione danie ciotki; od czasu do czasu zagadywała do niej, usiłując wprawić ją w lepszy nastrój, lecz jej próby spełzły na niczym.

Skoncentrowana na Jessice, zapomniała zadzwonić do Ebenezera. Zatelefonowała dopiero nazajutrz po południu, ale nie zastała go. W słuchawce odezwała się automatyczna sekretarka. Sally zostawiła wiadomość, podejrzewała jednak, że prędzej sama wróci do domu, niż Eb odsłucha nagranie. Nie do końca wierzyła, że ich rodzinie coś grozi, tym bardziej że od rana nic nie wzbudziło jej czujności. Tak czy inaczej kilkukilometrowy odcinek dzielący szkolę od domu zamierzała przebyć sama. To śmieszne; w końcu cóż złego mogłoby jej się przydarzyć?

Poprosiwszy zaprzyjaźnioną nauczycielkę o odwiezienie Steviego, udała się na wywiadówkę; była burzliwa i trwała niemiłosiernie długo. Po przedstawieniu rodzicom ogólnych uwag na temat postępów ich dzieci, nauczyciele zaczęli krążyć po sali i prowadzić indywidualne rozmowy. Sally zamieniła parę słów z matkami i ojcami swoich uczniów; wreszcie wymknęła się do domu. Jadąc pustą drogą, myślała tylko o jednym: żeby jak najszybciej położyć się do łóżka. Kiedy mijała duży dom, w którym mieszkali nowi sąsiedzi, nagle poczuła ciarki na plecach. Na ganku paliło się światło. Trzej mężczyźni stali na zewnątrz i sprawiali wrażenie, jakby się kłócili. Spostrzegłszy furgonetkę, znieruchomieli. Jakby na coś czekali.

Świadoma tego, że stała się obiektem ich zainteresowania, Sally wcisnęła mocniej pedał gazu. Jeszcze kilka minut, pomyślała, i będę w domu…

Raptem poczuła, że kierownica ciężko się obraca. Chwilę potem, ku swojemu przerażeniu, usłyszała huk; opona. Psiakrew! Nie miała koła zapasowego; w zeszłym tygodniu wyciągnęła je z bagażnika, kiedy potrzebowała miejsca na worki z paszą dla bydła. Nawet zamierzała poprosić Eba, żeby włożył koło z powrotem, ale zapomniała. Teraz będzie musiała resztę drogi do domu przebyć pieszo. Najgorsze było to, że już zapadł zmrok, a trzej faceci nie spuszczali z niej wzroku.

Przestań, zganiła się w duchu; przecież nic ci nie zrobią. Zeskoczywszy na ziemię, przerzuciła torebkę przez ramię, zatrzasnęła drzwi, przekręciła w zamku kluczyk i dziarskim krokiem ruszyła przed siebie. Miała głośny gwizdek, którym w razie kłopotów mogła się posłużyć, poza tym uczęszczała na kurs samoobrony. Pomimo ostrzeżeń Ebenezera uznała, że nic złego nie grozi jej ze strony sąsiadów. Wprawdzie nie znała ich, ale…

Słysząc za plecami odgłos szybkich kroków, obejrzała się przez ramię. Na widok dwóch mężczyzn podążających za nią środkiem drogi przystanęła. Zacisnęła gniewnie zęby. Tylko spokojnie, nie denerwuj się, nakazała sobie w myślach. Ubrana była w eleganckie szare spodnie, żakiet oraz białą bluzkę. Włosy miała starannie upięte w kok. Uniosła głowę, jakby odruchowo chciała pokazać, że nie odczuwa strachu. Gdy jednak zobaczyła, że zbliżający się mężczyźni to nie cherlawe chłystki, lecz potężnie zbudowani faceci, zrozumiała, że jej szanse obrony są znikome. Instynktownie wsunęła rękę do kieszeni, szukając gwizdka.

– Hej, laleczko! – zawołał jeden z facetów. – Złapałaś gumę? Pomożemy ci zmienić koło.

Drugi, wyższy od swojego kumpla, niedbale ubrany, z kilkudniowym zarostem, wyszczerzył zęby w drwiącym uśmiechu.

– Tak, tak, chętnie pomożemy.

– Dziękuję – odparła Sally, siląc się na uprzejmość. – Ale nie mam koła zapasowego.

– No to cię odwieziemy – zaoferował wysoki.

Posłała im wymuszony uśmiech.

– Dziękuję, nie trzeba. Chętnie się przejdę. Dobranoc.

Zamierzała się odwrócić i podjąć marsz, kiedy się na nią rzucili. Jeden wyrwał jej z palców gwizdek, po czym wykręcił rękę na plecach, drugi ściągnął jej z ramienia torebkę i pośpiesznie przejrzał zawartość. Wyjął portfel, obejrzał wszystkie przegródki, wreszcie wydobył ze środka banknot. Torebkę, w której miała gaz, cisnął na pobocze.

– Dziesięć nędznych dolców – mruknął zdegustowany, chowając banknot do kieszeni. – Szkoda, że Lopez nam lepiej nie płaci. Ale przynajmniej starczy na tuzin puszek piwa.

– Proszę mnie natychmiast puścić! – powiedziała Sally, nie posiadając się z wściekłości.

Usiłowała dźgnąć napastnika łokciem w brzuch, jak instruktor na filmie, który widziała w telewizji, ale facet tak brutalnie wykręcił jej drugą rękę, że dosłownie zamarła z bólu.

Stała nieruchomo, kiedy od przodu podszedł do niej kumpel tego, który ją trzymał.

– Całkiem niezła – stwierdził skrzekliwym głosem. – Dobra, dawaj ją w krzaki.

– Lopezowi się to nie spodoba! – zawołał trzeci mężczyzna, który został na ganku, a dopiero teraz, widząc, co się dzieje, ruszył w ich kierunku. – To niepotrzebnie zwróci na nas uwagę!

Jeden z dwójki odpowiedział siarczystym przekleństwem. Mężczyzna, który próbował powstrzymać kumpli, zawrócił na ganek. Jego kroki zadudniły głośno na drewnianej podłodze.

Mimo że przerażenie ściskało ją za gardło, Sally walczyła jak lwica. Szarpała się, wyrywała, kopała – niestety jej próby oswobodzenia się nie przyniosły efektów. Napastnicy byli od niej więksi i silniejsi. Nawet nie mogła wezwać gwizdkiem pomocy ani prysnąć im w twarz gazem łzawiącym. Wszelkie ciosy, jakie usiłowała wyprowadzić ręką czy nogą, skutecznie blokowali. Najwyraźniej też przeszli kurs samoobrony, ale w przeciwieństwie do niej ukończyli go. Zbyt późno przypomniała sobie, co Eb mówił o nadmiernej pewności siebie. Chociaż ci dwaj nie byli pod wpływem środków odurzających, wiedziała, że z nimi nie wygra.

Serce waliło jej jak młotem, kiedy ciągnęli ją w stronę wysokiej trawy i krzaków porastających pobocze. Zamierzała się bronić do samego końca, ale… Łzy bezradnej wściekłości napłynęły jej do oczu. Jeden z napastników przygniótł ją do ziemi. Kiedy tak leżała śmiertelnie wystraszona, przypomniała sobie, jak zaledwie kilka tygodni temu tłumaczyła Jessice, że nie ma takiej rzeczy na świecie, z którą by sobie nie poradziła. Boże, to się nazywa arogancja!

Nagle usłyszała stłumiony dźwięk, jakby ciche buczenie. W pierwszej chwili pomyślała, że to zwiastun utraty przytomności. Ale nie. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, jakby coraz bardziej się przybliżał. Po paru sekundach uświadomiła sobie, że to warkot silnika. Reflektory nadjeżdżającej ciężarówki oświetlały porzuconą na środku drogi furgonetkę, ale nie obejmowały blaskiem szamotaniny, która odbywała się w wysokiej trawie.

Kierowca jednak domyślił się, że dzieje się coś złego, chociaż ze swojego fotela na pewno nie mógł niczego dojrzeć. Zjechał na pobocze, zgasił silnik, po czym wysiadł z kabiny. Wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce i nasuniętym na czoło kapeluszu skierował się prosto w stronę bandziorów. Ci puścili Sally i z uniesionymi pięściami obrócili się do intruza.

Intruzem, który przeszkodził im w zabawie, okazał się Eb!

– Samochód się wam zepsuł? – spytał sarkastycznym tonem.

Wyższy z bandziorów wyciągnął nóż, niższy podszedł parę kroków bliżej.

– Nie twoja sprawa – rzekł. – Wsiadaj do wozu i spieprzaj.

Ebenezer wsparł ręce na biodrach. Nie zamierzał nigdzie odchodzić.

– Niedoczekanie – mruknął.

– Pożałujesz, koleś – wysyczał wyższy z bandziorów i zrobił krok naprzód, ściskając w dłoni nóż.

Sally wstrzymała oddech. Na miłość boską, niech Eb nie drażni tego zbira! Przecież może zginąć! Widziała w telewizji, jak niebezpiecznym narzędziem bywa nóż, zwłaszcza gdy rani w brzuch. Zresztą Eb sam mówił, że za wszelką cenę należy unikać walki z nożownikiem. Trzeba rzucić się do ucieczki i gnać, ile siły w nogach. Boże! On zaraz zginie, a wszystko przez nią, bo go nie posłuchała! Bo nie naprawiła opony. Bo…

Nagle Eb skoczył z szybkością atakującej kobry. Sekundę później mężczyzna z nożem wił się po ziemi, trzymając się za ramię i zawodząc. Drugi bandzior, który rzucił się na pomoc koledze, wylądował na środku drogi. Podniósłszy się, ponownie zaatakował Ebenezera. Na ziemię powalił go gwałtowny cios, po którym już nie wstał.

Nie zwracając uwagi na żałosne jęki napastnika, Eb przestąpił nad drugim, nieprzytomnym, i podszedł do Sally. Wziął ją na ręce, przeniósł do swojego pikapa i delikatnie umieścił na siedzeniu pasażera.

– Mo…moja to…torebka – szepnęła, nie próbując już ukrywać strachu i szoku. Tak bardzo drżała na całym ciele, że nie była w stanie normalnie mówić.

Ebenezer zatrzasnął drzwi, zgarnął sprzed zardzewiałej furgonetki torebkę oraz leżący obok portfel i podał je Sally przez drzwi od strony kierowcy.

– Niczego ci nie zabrali? – spytał cicho.

– Zab…zabrali. – Zaczęła łkać. Nienawidziła własnej słabości. – Ten… ten wysoki zabrał mi banknot dzie…dziesięciodolarowy. Wetknął go do… do kieszeni spodni.

Ebenezer cofnął się na pobocze, wyciągnął bandziorowi z kieszeni skradzione pieniądze i oddawszy je Sally, wsiadł do kabiny.

– Ale oni… Oni…

– Ciii, nie denerwuj się. Nic im nie będzie. Oni tylko wyglądają, jakby byli półżywi. – Wydobył z kieszeni telefon komórkowy, uniósł klapkę i wybrał numer. – Bill? Mówi Eb Scott. Zostawiam ci na Simmons Mill Road, tuż za tym wynajętym domem, dwóch zbirów. Trochę im buźki pokiereszowałem. – Zerknął na Sally. – Nie dzisiaj. Powiem jej, żeby wpadła do ciebie jutro. – Przez chwilę milczał. – Spokojna głowa, żyją. Może im połamałem jakieś gnaty, więc na wszelki wypadek przyślij karetkę. Jasna sprawa. Dobra, dzięki, Bill.

Zakończywszy rozmowę, schował komórkę do kieszeni.

– Zapnij pasy – polecił. – Odwiozę cię, a potem przyślę kogoś z moich ludzi, żeby zmienił koło i odprowadził ci wóz.

Ręce tak bardzo się jej trzęsły, że nie potrafiła wcelować klamerką w otwór; Eb musiał to zrobić za nią. Zanim przekręcił kluczyk w stacyjce, obrócił się i przyjrzał uważnie Sally. W jej dużych szarych oczach widział szok, strach, upokorzenie. Po chwili przeniósł wzrok niżej, na rozdartą bluzkę; spod spodu wystawał skrawek bawełnianego stanika. Była tak przerażona tym, co się stało, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że siedzi półobnażona.

Niewiele się zastanawiając, ściągnął koszulę, pomógł Sally włożyć ją na bluzkę, następnie zwinnymi ruchami zapiął guziki. Twarz mu stężała, kiedy zobaczył sińce i zadrapania na jej ciele.

– Mia…miałam gwizdek – powiedziała ze szlochem. – I nawet pamiętałam wszystkie instrukcje, jakich mi udzieliłeś…

Pokręcił smutno głową.

– Kilka lat temu trenowałem grupę rekrutów – oznajmił. – Przeszli szkolenie wojskowe, mieli doświadczenie na polu bitwy, potrafili zarówno atakować wroga, jak i bronić się przed atakiem. A jednak bez trudu potrafiłem ich pokonać. – Przez moment wpatrywał się z powagą w jej oczy. – Czasem każdy ma słabszy dzień lub trafi na mocniejszego przeciwnika. Zwycięstwo zależy od wielu czynników, głównie od sprytu napastnika oraz umiejętności zachowania zimnej krwi. Widywałem instruktorów karate, którzy zwykłym krzykiem potrafili wystraszyć uczniów, dosłownie ich sparaliżować, w dodatku wcale nie nowicjuszy, tylko osoby trenujące od wielu lat.

– Oni… ci dwaj… nie mieli z tobą szans – szepnęła Sally, wciąż oszołomiona tym, czego była zarówno uczestnikiem, jak i świadkiem.

Zadrżała. Nagle ciszę, jaka zapadła, przerwał głos Eba:

– Sally, prosiłem cię, żebyś naprawiła to cholerne koło!

Z trudem przełknęła ślinę. Czuła się dostatecznie upokorzona przez tamtych dwóch; nie zamierzała pozwolić, żeby Eb też się na niej wyżywał.

– Nie słucham rozkazów – oznajmiła hardo.

– A ja ich nie wydaję – rzekł ostro. – Nie każę, lecz proszę i radzę. Skutki ignorowania moich rad poznałaś na własnej skórze. Przynajmniej miałaś dość rozumu, żeby mi się nagrać na sekretarkę. Ale co by było, gdybym nie zdążył odsłuchać wiadomości? Wiesz, co by ci zrobili? Opowiedzieć ci?

– Przestań! – Ukryła twarz w dłoniach. Jej ciałem znów wstrząsnął dreszcz.

– Przestań? Postąpiłaś bardzo głupio, Sally. Miałaś ogromne szczęście, że skończyło się tylko na strachu. Pamiętaj, następnym razem mogę nie zdążyć w porę.

– Męski szowinista! – zirytowała się.

Ująwszy ją za ręce, odsłonił jej twarz.

– Niech ci będzie – rzekł z powagą. – Myśl sobie, co chcesz, ale na przyszłość słuchaj moich poleceń. Od lat mam do czynienia z takimi zbirami. Nie żartowałem, ostrzegając cię przed wychodzeniem samej po ciemku. Teraz rozumiesz, co ci grozi, prawda? Więc napraw to cholerne koło i kup sobie komórkę.

Zakręciło się jej w głowie.

– Nie stać mnie na komórkę – bąknęła.

– Nie wygaduj bzdur. Gdybyś miała telefon, może by nie doszło do tego, co się stało. – Na moment zamilkł. – Czy ci się to podoba, czy nie, mężczyźni odznaczają się większą siłą od kobiet. Oczywiście nie zawsze i nie wszyscy, ale na ogół tak jest. Może doświadczona policjantka lub agentka poradziłaby sobie z pijakiem, ćpunem czy zwykłym łobuzem. Ale policjantki i agentki przechodzą specjalne szkolenie, podczas którego uczą się walczyć. Natomiast ty jesteś żółtodziobem.

Ponownie zadrżała. Włosy miała potargane. Na ramionach, w miejscu, gdzie zaciskali łapy napastnicy, wykwitły sińce. Wciąż była oszołomiona tym, co się wydarzyło, ale powoli zaczynała sobie uświadamiać, że gdyby nie Ebenezer, wszystko mogłoby się zakończyć tragicznie.

Puścił jej nadgarstki, lecz jeszcze przez chwilę przyglądał się jej z napięciem.

– Jedno muszę przyznać: odwagi ci nie brakuje.

– Jasne. Ale pożytek z niej niewielki. – Roześmiała się gorzko, odgarniając z twarzy kosmyk włosów. – Jestem żałosna!

– Powiedz, kto ci podsunął idiotyczny pomysł z kupnem gazu? – spytał z zaciekawieniem, przypomniawszy sobie pojemnik z gazem w jej torebce.

– Oglądałam kiedyś w telewizji program o samoobronie dla kobiet.

– Posłuchaj, gaz jest niebezpiecznym i mało pożytecznym narzędziem. Trzeba skierować strumień prosto w oczy napastnika, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. A jeżeli wiatr wieje w niewłaściwą stronę, możesz oślepić samą siebie. A gwizdek… nawet gdybyś zdołała go użyć, nikt by cię na tym odludziu nie usłyszał. – Westchnął ciężko na widok jej zawstydzonej miny. – Dlaczego nie rzuciłaś się do ucieczki?

W odpowiedzi Sally podniosła nogę, demonstrując buty na wysokich obcasach.

– Jeżeli… odpukać… kiedykolwiek znajdziesz się w podobnej sytuacji, ściągaj obuwie i gnaj boso na złamanie karku.

Uśmiechnęła się niepewnie.

– Dobrze – obiecała.

Delikatnie pogładził ją po policzku.

– Nie darowałbym sobie, gdyby coś ci się stało – rzekł cicho.

– Zachowałam się jak idiotka – szepnęła. – Przysięgam, już nigdy więcej… – Potrząsnęła głową. – Na szczęście ucierpiała jedynie moja duma.

Dojechawszy przed dom Jessiki, zauważył, jak w salonie ktoś odciąga na bok zasłonę w oknie, a potem ją opuszcza.

– Zaraz po odsłuchaniu twojej wiadomości przysłałem tu Dallasa – wyjaśnił Eb, odpinając Sally pasy bezpieczeństwa. – Na wszelki wypadek, żeby Jess ze Steviem nie byli sami. – Westchnął. – Powinnaś mi była wcześniej powiedzieć o zebraniu w szkole.

– Wiem. – Usiłowała przełknąć łzy. Dzisiejszego wieczoru przeżyła szok, którego nie zapomni do końca życia. – Było ich trzech, Eb. Trzeci został na ganku przed domem. Ostrzegł kumpli, że Lopezowi nie spodoba się to, co robią. Że niepotrzebnie zwrócą na siebie uwagę.

Przez chwilę nic nie mówił, jedynie obserwował wyraz obrzydzenia malujący się na jej twarzy. Międliła w palcach poły koszuli, którą ją okrył; chyba nie zdawała sobie sprawy, że ma podartą bluzkę. Ponownie zerknął na okno w salonie.

– Chodź tu – powiedział czule, zagarniając Sally w ramiona.

Przycisnąwszy ją do piersi, wtulił twarz w jej szyję. W ciszy gładził jedwabiste włosy dziewczyny, pozwalając się jej wypłakać.

Oparła zaciśnięte w pięści dłonie na jego czarnym podkoszulku i zaniosła się niepohamowanym szlochem.

– Boże! Jestem taka wściekła! – łkała. – Wtedy, jak mnie ciągnęli na pobocze, czułam się jak szmaciana lalka! Nic nie mogłam zrobić.

– Czasem tak bywa – szepnął jej do ucha. – Czasem trzeba się poddać. Każdemu zdarza się przegrać.

– Założę się, że ty zawsze pokonujesz przeciwnika. – Pociągnęła nosem.

– Dawno temu na obozie treningowym uległem facetowi o połowę mniejszemu ode mnie, który był mistrzem hapkido. Zdobyłem cenną lekcję: nigdy nie należy lekceważyć siły i determinacji przeciwnika.

Chustką, którą wcisnął jej w dłoń, otarła oczy.

– Masz rację – powiedziała, wzdychając ciężko. – Zawsze znajdzie się ktoś większy i silniejszy. Nie sposób wygrać za każdym razem.

– No właśnie. – Pokiwał z aprobatą głową.

Osuszyła ostatnie łzy i obróciwszy się na kolanach Eba, utkwiła spojrzenie w jego twarzy.

– Dzięki, że mnie uratowałeś.

Wzruszył ramionami.

– E, tam! Drobnostka.

Udało mu się ją rozśmieszyć. Odprężyła się.

– Wiesz, co mówią? Że ratując innemu życie, stajesz się jego panem i władcą.

Zmarszczywszy czoło, spuścił wzrok.

– To znaczy, one też do mnie należą?

Odciągnął na bok poły koszuli, odsłaniając posiniaczone ciało oraz widoczne pod rozdartą bluzką jasne gładkie krągłości. Sally nie zaprotestowała, nie próbowała zasłonić piersi. Siedziała bez ruchu w jego ramionach, pozwalając mu się napatrzeć.

W dochodzącym z domu bladym świetle napotkał jej oczy.

– Nie słyszę sprzeciwu…

– Uratowałeś mnie – oznajmiła z prostotą, po czym uśmiechnęła się tkliwie. – Zresztą zawsze należałam do ciebie. Żaden inny mężczyzna mnie nigdy nie dotykał.

Wpatrując się w nią z powagą, długimi, szczupłymi palcami potarł jej obojczyk.

– To się mogło dziś zmienić – przypomniał jej głosem drżącym z napięcia. – Musisz mi zaufać, Sally, i wykonywać wszystkie moje polecenia. Nie chcę, żeby cokolwiek złego cię spotkało. Jeśli będzie trzeba, każę jednemu ze swoich pracowników nie odstępować cię na krok. Tylko nie wiem, jak zareaguje twoja dyrektorka, jeśli jakiś dryblas codziennie będzie czekał na ciebie pod klasą…

– Przysięgam, że już nigdy nie zachowam się tak głupio – obiecała Sally.

– A teraz? Uważasz, że postępujesz mądrze? – Wskazał głową na jej obnażony dekolt.

– Zasłoń, jak ci się widok nie podoba – rzekła butnie.

Wybuchnął śmiechem. Ciągle go zaskakiwała.

– Widok się podoba, i to bardzo, ale… – Poprawił koszulę na jej ramionach, tak by wszystko zakrywała. – Dallas stoi w oknie. Chyba nie chcemy go gorszyć?

– Och, nie! Przecież to niewiniątko! – oburzyła się żartem.

Ebenezer delikatnie zsunął ją z powrotem na miejsce.

– Sama jesteś niewiniątkiem. – W jego oczach znów pojawił się wyraz zatroskania. – Hej, wszystko w porządku?

– Tak. – Położyła rękę na klamce, zamierzając otworzyć drzwi. – Eb, czy zawsze tak jest?

Zmarszczył czoło.

– O co pytasz?

– O przemoc. Czy zawsze przyprawia o mdłości?

– Mnie tak – odparł. – Pamiętam każdy incydent… – Spojrzenie miał odległe, jakby odpłynął myślami w przeszłość. – No dobra, leć do domu. Wpadnę po ciebie w czwartek, a potem jeszcze w sobotę. Poćwiczymy u mnie na ranczu.

– Tylko co to da? – spytała z autoironią.

– Nie mów tak – skarcił ją. – Przecież broniłaś się, ale ich było dwóch. A ty jedna. Nie mogłaś wygrać, to żaden wstyd.

– Tak myślisz? – Uśmiechnęła się.

– Nie myślę. Wiem. – Pogładził jej upięte w kok, potargane włosy. – Tamtego wiosennego popołudnia przed laty włosy opadały ci swobodnie na ramiona – szepnął. – Pamiętam, jak muskały mnie po skórze, pamiętam ich miękkość i kwiatowy zapach…

Zalała ją fala wspomnień. Oboje byli rozebrani do pasa. Przez moment podziwiała jego twarde, wspaniale umięśnione ciało, potem on ją przytulił i zaczął całować…

– Czasem nadarza się druga szansa – szepnął.

– Naprawdę?

Opuszkiem palca delikatnie potarł jej wargę.

– Staraj się nie myśleć o tym, co się dziś stało, Sally – rzekł. – Nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził.

Jego słowa przepełniły ją radością. Chciała mu powiedzieć to samo, ale po tym, jak się dziś spisała, zabrzmiałoby to niepoważnie.

Chyba czytał w jej myślach, bo nagle parsknął śmiechem.

– Głowa do góry, dopiero rozpoczęłaś lekcje. Ale zobaczysz, kiedy zakończymy trening, nawet największe zbiry będą zwiewać przed tobą w popłochu.

– Takim jesteś dobrym nauczycielem?

– Jestem świetnym nauczycielem, i to nie tylko samoobrony – dodał z humorem. – No, wysiadka.

– Dobrze, już idę. – Nagle przypomniała sobie o koszuli, którą jej pożyczył. – Kiedyś ci ją oddam…

– Nie musisz. Ładnie ci w niej – powiedział. – Któregoś dnia możesz poprzymierzać inne moje stroje.

Roześmiawszy się wesoło, otworzyła drzwi. Po chwili jednak spoważniała.

– Eb, czy koniecznie muszę złożyć wizytę w biurze szeryfa?

– Nie denerwuj się. Odbiorę cię po szkole i razem pojedziemy. To miły facet. – Na moment zamilkł. – Nie możemy pachołkom Lopeza puścić tego płazem.

Na dźwięk nazwiska narkotykowego bossa przeszły ją ciarki.

– A Lopez nie będzie się mścił, jeśli złożę zeznania przeciwko jego ludziom?

– Lopeza zostaw mnie. – Oczy Eba lśniły gniewnie. – Każdy, kto tylko spojrzy na ciebie krzywo, będzie miał ze mną do czynienia.

Serce zabiło jej mocniej. Była nowoczesną kobietą, ceniła swoją niezależność, więc słowa Eba nie powinny były sprawić jej przyjemności. Ale sprawiły. Ebenezer należał do mężczyzn, którzy w kobiecie szukają partnerki. W wieku siedemnastu lat była dla niego zbyt młoda i naiwna. Teraz to się zmieniło; miała własne zdanie i potrafiła go bronić.

– Co? Zastanawiasz się, czy wypada, aby w kwestii bezpieczeństwa nowoczesna kobieta polegała na mężczyźnie? – spytał z lekką ironią w głosie.

– Sam mówiłeś, że nikt nie jest niezwyciężony – wytknęła mu. – A co do twojego pytania, to nie, nie zastanawiam się.

Dzięki niemu czuła się silna, pewna siebie, radosna. Życie znów nabrało barw. Poza tym dawno nie śmiała się tyle, co w towarzystwie Eba. Dziwne, pomyślała, że człowiek, który lata spędził jako najemnik i walkę miał niemal we krwi, potrafił jednocześnie być taki dobry, troskliwy, wrażliwy.

– Wszystko w porządku?

Skinęła głową.

– Tak. – Obejrzawszy się przez ramię, wzdrygnęła się. – Nie będą mnie szukać?

– Ci, z którymi się rozprawiłem? Mała szansa – mruknął. – Swoją drogą, mieli niesamowite szczęście – dodał z posępną miną. – Dziesięć lat temu nie obszedłbym się z nimi tak łagodnie.

Łagodnie? Uniesieniem brwi wyraziła zdziwienie.

– Byłem wtedy zupełnie innym człowiekiem – rzekł cicho. – Wiodłem życie nieustabilizowane, pełne przemocy. Wciąż tkwi we mnie dawny Ebenezer, ale nie obawiaj się: nigdy cię nie skrzywdzę. – Zadumał się. – Zmiana odbywa się stopniowo. Człowiek nie staje się barankiem z dnia na dzień.

– Mam wrażenie, że usiłujesz mi coś powiedzieć.

– Owszem. – Nie spuszczał z niej wzroku. – Próbuję cię ostrzec.

– Przed czym?

– Przed sobą. Ostatnim razem zdołałem się powstrzymać. Następnym za siebie nie ręczę.

Nie do końca śledziła tok jego myśli.

– Chodzi ci o tych zbirów? Że następnym razem…

– Nie – zaoponował. – Chodzi mi o ciebie. Pragnę cię. – Wygiął usta w uśmiechu. – Dobranoc, Sally. Dom znajduje się pod obserwacją. Ty, Jess i Stevie jesteście bezpieczni.

Otuliła się ciaśniej jego koszulą.

– Dzięki, Eb.

Wzruszył ramionami.

– Drobiazg. Śpij dobrze.

– Ty też.

Patrzył, jak Sally wbiega na ganek, naciska klamkę i znika w środku. Po chwili z domu wyłonił się Dallas. Wsiadłszy do pikapa, zatrzasnął za sobą drzwi.

– Co się stało? – spytał, odkładając na bok laskę.

– Nie wiem, czy to był zbieg okoliczności, czy czyjeś świadome działanie, ale złapała gumę przed domem wynajętym przez ludzi Lopeza, którzy natychmiast ją otoczyli. Opona była wprawdzie łysa, ale spokojnie dałoby się na niej przejechać jeszcze kilkaset kilometrów.

– Sally sprawiała wrażenie przybitej.

– Dranie ją zaatakowali. Gdybym się w porę nie zjawił, pewnie nieźle by się z nią zabawili – oznajmił Eb. Wycofał pikapa i skręcił ze żwirowego podjazdu na asfaltową drogę. – Jeśli karetka ich jeszcze nie zabrała, to chętnie bym im się dokładnie przyjrzał.

– Wezwałeś karetkę? – zdumiał się. – A to niespodzianka.

– Dobra, dobra, przecież staramy się wtopić w miejscową społeczność. – Ebenezer wbił wzrok w siedzącego obok wysokiego blondyna. – A trudno się wtopić, jeśli będziemy zostawiać łobuzów na poboczu, żeby wykrwawili się na śmierć.

– Skoro tak twierdzisz…

Zatrzymali się przy pordzewiałej furgonetce Sally i rozejrzeli dookoła. Dwaj faceci, których Eb obezwładnił, znikli bez śladu. W pobliskim domu nie paliło się ani jedno światło. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żywej duszy.

Ebenezer usiłował rozgryźć zagadkę, kiedy w lusterku wstecznym zobaczył migające czerwone światła. Po chwili za pikapem stanęła karetka, a za nią radiowóz prowadzony przez zastępcę szeryfa.

Ebenezer zjechał na pobocze, zgasił silnik i wysiadłszy z kabiny, podszedł do zastępcy szeryfa. Wymienili uścisk dłoni.

– No i gdzie ofiary? – spytał Rich Burton, jeden z najzdolniejszych policjantów w całym okręgu.

Eb skrzywił się.

– Tam leżeli, kiedy odwoziłem Sally do domu.

Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku, na porośnięte wysoką trawą pobocze. Trawa była pogięta, jakby niedawno ktoś na niej leżał, ale rannych nie było.

– Jeśli nikt z was nie potrzebuje pomocy medycznej, to my wracamy do bazy – oznajmił przybyły karetką ratownik.

– My nie potrzebujemy, ale oni zdecydowanie potrzebowali – rzekł cicho Eb. – Przynajmniej jednemu pogruchotałem kości.

Ratownik parsknął śmiechem.

– Ale nie piszczele.

– Nie, nie piszczele.

Karetka odjechała. Rich Burton podszedł do Dallasa i Eba, którzy stali przy unieruchomionej furgonetce.

– Coś dziwnego się tu dzieje – powiedział policjant, spoglądając z zadumą na ciemny dom. – Ludzie bez przerwy informują mnie o kręcących się w pobliżu obcych facetach, którzy raz coś wnoszą, raz wynoszą. W dodatku jakaś spółka holdingowa kupiła spory kawał ziemi sąsiadujący z posiadłością Cyrusa Parksa i zamierza rozkręcić tam biznes. Słyszałem, że zatrudniono już wykonawcę i złożono w ratuszu dokumenty…

– Co wiesz o mieszkańcach tego domu? – spytał policjanta Ebenezer.

Rich Burton wzruszył ramionami.

– Niestety niewiele. Mój informator twierdzi, że jego lokatorzy to sługusy barona narkotykowego, niejakiego Manuela Lopeza. I że zajmują się handlem narkotykami.

Eb z Dallasem wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– A ten biznes? Coś o nim wiadomo?

Policjant westchnął ciężko.

– Mnie nic. Wiem tylko, że na polu graniczącym z posiadłością Parksa wyrastają ogromne hale. – Po jego twarzy przemknął cień rezygnacji. – Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że ktoś zamierza składować w nich towar. I go stąd rozprowadzać.

Miłość i reszta życia

Подняться наверх