Читать книгу Koniec końca świata - Джонатан Франзен - Страница 4

Esej w mrocznych czasach

Оглавление

Jeśli esej, zgodnie z francuskim źródłosłowem, jest czymś w rodzaju próby – czymś takim, czego się podejmujemy, czymś niekoniecznie ostatecznym, kategorycznym; czymś, na co się poważono na podstawie osobistych doświadczeń i subiektywności autora – możemy chyba powiedzieć, że żyjemy w złotym wieku eseistyki. Na jakiej imprezie byłeś w piątek wieczorem, jak cię potraktowała stewardesa, co myślisz o dzisiejszym skandalu politycznym – media społecznościowe funkcjonują na podstawie założenia, że nawet najdrobniejszy subiektywny mikrokomentarz jest nie tylko wart osobistego odnotowania, jak w pamiętniku, lecz także podzielenia się z innymi ludźmi. Taki pogląd kieruje teraz poczynaniami prezydenta USA. Tradycyjny sposób relacjonowania znaczących wydarzeń w takich miejscach jak „The New York Times” stracił nieco na znaczeniu, dzięki czemu centrum uwagi na pierwszej stronie zajęło JA, obdarzone własnym głosem, opiniami i wrażeniami, a recenzenci książek coraz rzadziej ulegają presji wykazywania się choćby krztyną obiektywizmu przy ich omawianiu. Kiedyś nie miało znaczenia, czy Raskolnikow i Lily Bart są sympatyczni, ale kwestia „sympatyczności”, niosąca w sobie domniemanie uprzywilejowania osobistych uczuć recenzenta, stanowi obecnie główny element krytycznej oceny. A i sama fikcja literacka coraz bardziej przypomina esej. Niektóre z najważniejszych powieści ostatnich lat, autorstwa Rachel Cusk i Karla Ove Knausgårda, na zupełnie nowy poziom przenoszą metodę składanego w pierwszej osobie samokrytycznego świadectwa. Ich bardziej zagorzali wielbiciele powiedzą nam, że wyobraźnia i inwencja już przebrzmiały, że wkraczanie w subiektywność postaci innej niż sam autor jest aktem zawłaszczenia, może nawet kolonializmu, a jedynym autentycznym i politycznie uzasadnionym sposobem narracji jest autobiografia.

A tymczasem sam esej osobisty – formalne narzędzie rzetelnego rachunku sumienia i nieustannego rozmyślania, opracowane przez Montaigne’a i następnie rozwijane przez Emersona, Woolfa i Baldwina – jest w odwrocie. Większość wielkonakładowych czasopism amerykańskich już prawie nie publikuje czystych esejów. Forma ta utrzymuje się jeszcze głównie w mniejszych tytułach, które w sumie mają mniej czytelników niż Margaret Atwood followersów na Twitterze. Czy powinniśmy opłakiwać śmierć eseju? A może powinniśmy świętować podbój dominujących obszarów kultury, którego dokonał?


Mój osobisty i subiektywny mikrokomentarz: tych kilku lekcji, które odebrałem na temat pisania esejów, udzielił mi mój redaktor w „The New Yorker”, Henry Finder. Po raz pierwszy poszedłem do Henry’ego w 1994 roku jako przyciśnięty biedą potencjalny dziennikarz. Głównie dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu udało mi się spłodzić nadający się do opublikowania artykuł o Poczcie Stanów Zjednoczonych, a następnie, dzięki wrodzonej niekompetencji, napisałem nienadający się do opublikowania artykuł o stowarzyszeniu Sierra Club. W tym właśnie momencie Henry zasugerował, że mogę mieć pewne predyspozycje do pisania esejów. Słyszałem, jak mówi: „bo oczywiście jesteś żałosnym dziennikarzem”, i zaprzeczyłem, że mam takie predyspozycje. Wychowałem się w typowej dla Środkowego Zachodu atmosferze lęku przed mówieniem zbyt dużo o sobie, a do tego miałem jeszcze inne uprzedzenie, wywodzące się z pewnych błędnych wyobrażeń o pisaniu powieści: do s t w i e r d z a n i a rzeczy, które lepiej o p i s y w a ć. Ale ponieważ nadal potrzebowałem pieniędzy, wydzwaniałem do Henry’ego z prośbą o zlecenia na recenzowanie książek. Podczas jednej z takich rozmów spytał, czy interesuję się przemysłem tytoniowym – tematem nowej ważnej opowieści Richarda Klugera. Szybko odparłem: „Papierosy to ostatnia rzecz, o której chcę myśleć”. Henry jeszcze szybciej odpowiedział na to: „I właśnie dlatego musisz o nich napisać”.

Była to pierwsza lekcja, której udzielił mi Henry, i wciąż pozostaje najważniejsza. Paliłem od dwudziestego do trzydziestego roku życia, a potem udało mi się rzucić na dwa lata. Kiedy jednak zlecono mi ten temat pocztowy, ja zaś z przerażeniem myślałem, że mam sięgnąć po słuchawkę i przedstawić się jako dziennikarz z „New Yorkera”, ponownie zacząłem palić. W kolejnych latach potrafiłem uważać się za niepalącego, a przynajmniej za kogoś, kto tak mocno jest zdecydowany rzucić palenie, że równie dobrze mógłbym już być niepalącym, chociaż wciąż paliłem. Stan mojego umysłu najlepiej byłoby porównać do funkcji falowej w mechanice kwantowej – mogłem być jednocześnie palaczem i niepalącym, dopóki nie próbowałem wyrobić opinii o samym sobie. I od razu było dla mnie jasne, że pisanie o papierosach siłą rzeczy zmusiłoby mnie do sformułowania zdania na własny temat. Oto do czego prowadzą eseje.

Miałem też problem z matką, której ojciec zmarł na raka płuc i która była wojującą przeciwniczką tytoniu. Od ponad piętnastu lat ukrywałem przed nią swój nałóg. Jednym z powodów, dla których musiałem utrzymywać ten swój nieokreślony status palacza i niepalącego, było to, że nie lubiłem jej okłamywać. Gdybym tylko zdołał ponownie rzucić palenie, definitywnie, funkcja falowa załamałaby się i stałbym się w stu procentach niepalącym, za którego zawsze się podawałem – ale tylko wówczas, gdybym wcześniej nie ujawnił się, w opublikowanym tekście, jako palacz.

Henry był dwudziestokilkuletnim cudownym dzieckiem, kiedy Tina Brown zatrudniła go w redakcji „The New Yorker”. Mówił w charakterystyczny sposób, jakby brakowało mu tchu, brzmiało to trochę jak wyjątkowo wyraźne mamrotanie, niczym proza doskonale zredagowana, ale prawie nieczytelna. Byłem zachwycony jego inteligencją oraz erudycją, więc też szybko opadły mnie obawy, że go zawiodę. Jego żarliwy nacisk w tym „Dlatego właśnie musisz o nich napisać” – jako jedyna znana mi osoba mógł sobie pozwolić na zaakcentowanie zarówno początkowego „Dlatego właśnie”, jak i rozkazującego „musisz” – dał mi nadzieję, że choć w niewielkim stopniu zapisałem się w jego świadomości.

Zabrałem się więc do pracy nad esejem, codziennie przed wentylatorem skrzynkowym w oknie mojego salonu wypalałem pół tuzina papierosów o niskiej zawartości substancji smolistych, i na koniec oddałem jedyny napisany dla Henry’ego tekst niewymagający jego redakcji. Nie pamiętam, jak ten esej trafił do rąk mojej matki ani w jaki sposób zakomunikowała mi swoje głębokie poczucie zdrady, czy to było listownie, czy podczas rozmowy telefonicznej, doskonale natomiast pamiętam, że nie kontaktowała się wówczas ze mną przez sześć tygodni – był to zdecydowanie najdłuższy okres, kiedy się do mnie nie odzywała. Stało się dokładnie to, czego się obawiałem. Ale gdy już to przebolała i zaczęła wysyłać mi listy, poczułem, że teraz widzi mnie takim, jaki jestem, poczułem to tak jak nigdy wcześniej. Nie chodziło tylko o to, że moje „prawdziwe” ja wcześniej przed nią ukrywałem; wyglądało to tak, jakby naprawdę nie było żadnego ja do oglądania.

Kierkegaard w Albo, albo żartuje z „człowieka zajętego”, który unika rzetelnej samooceny, wymawiając się tym, że jest zapracowany. Możesz obudzić się w nocy i uświadomić sobie, że jesteś samotny w małżeństwie lub że powinieneś zastanowić się nad tym, jak twój poziom konsumpcji wpływa na naszą planetę, ale już następnego dnia masz milion małych spraw do załatwienia, a kolejnego dnia czeka cię następny milion spraw. Dopóki małe sprawy ciągną się bez końca, nigdy nie zatrzymasz się i nie zmierzysz z ważniejszymi pytaniami. Pisanie czy czytanie eseju nie jest jedynym sposobem na to, żeby się zatrzymać i zadać sobie pytanie, kim naprawdę jesteś i co może oznaczać twoje życie, ale z pewnością jest to sposób niezły. A jeśli wziąć pod uwagę, jak wolno w czasach Kierkegaarda toczyło się kopenhaskie życie w porównaniu z naszą epoką, to te subiektywne tweety i pośpiesznie wpisywane posty na blogach nie wydają się już tak eseistyczne. Wydają się raczej sposobem na uniknięcie tego, co prawdziwy esej może na nas wymusić. Spędzamy dni na czytaniu na ekranach tego, czego w życiu nie chciałoby nam się czytać w drukowanej książce, i psioczymy na to, jak bardzo jesteśmy zajęci.

Rzuciłem papierosy po raz drugi w 1997 roku. A potem, w 2002 roku, po raz ostatni. I jeszcze raz, w 2003 roku, po raz ostatni i ostateczny – jeśli nie liczyć bezdymnej nikotyny, która płynie przez mój krwiobieg, kiedy piszę te słowa. Próba napisania uczciwego eseju nie zmienia złożoności mojej osobowości; wciąż jestem jednocześnie nałogowcem z gadzim mózgiem, człowiekiem zamartwiającym się swoim zdrowiem, wiecznym nastolatkiem, samoleczącym się chorym na depresję. A jeśli zatrzymam się na chwilę i spróbuję wyrobić sobie opinię, wówczas moja wielojaźniowa tożsamość nabierze t r e ś c i.


Jedną z tajemnic literatury jest to, że treść dzieła, osobiście doświadczana zarówno przez pisarza, jak i czytelnika, znajduje się poza ciałem jednego i drugiego, gdzieś na jakiejś stronicy. Czy mogę bardziej odczuwać swoją rzeczywistość w czymś, co piszę, niż we własnym ciele? Czy mogę czuć się bliżej innej osoby, czytając jej słowa, niż kiedy siedzę obok niej? Rzecz w tym, częściowo, że zarówno pisanie, jak i czytanie wymagają pełnej uwagi. Ale z pewnością ma to również związek z u p o r z ą d k o w a n i e m, które jest możliwe tylko na stronicy.

W tym miejscu mógłbym wspomnieć o jeszcze dwóch lekcjach, których udzielił mi Henry Finder. Pierwsza brzmiała: „Każdy esej, nawet artykuł, opowiada historię”. A druga to: „Istnieją tylko dwa sposoby na uporządkowanie materiału: podobne z podobnymi i jedno wynika z drugiego”. I choć te zasady wydają się oczywiste, o tym, że oczywiste nie są, może powiedzieć każdy oceniający eseje w liceum czy college’u. Dla mnie nie było oczywiste szczególnie to, że artykuł powinien trzymać się zasad dramatu. A jednak: czyż dobra argumentacja nie zaczyna się od sformułowania trudnego problemu? I czyż potem nie proponuje ucieczki od problemu poprzez jakieś śmiałe twierdzenie, nie stawia przeszkód w formie zastrzeżeń i kontrargumentów, aby na koniec poprzez serię zwrotów o 180 stopni doprowadzić nas do nieprzewidzianego, ale satysfakcjonującego wniosku?

Jeśli zaakceptować tezę Henry’ego, że udany kawałek prozy składa się z materiału ułożonego w formie opowiadania, i jeśli zgodzić się z moim przekonaniem, że nasza tożsamość składa się z historii, które o sobie opowiadamy, wówczas możemy dojść do wniosku, że trud pisania i przyjemność czytania wzbogaca nas o osobiście doświadczaną treść dzieła. Czy jestem sam w lesie, czy jem obiad z przyjacielem, przytłacza mnie ilość napływających do mnie przypadkowych danych sensorycznych. Akt pisania usuwa prawie wszystko inne, pozostawiając tylko alfabet i znaki interpunkcyjne, i zmierza w kierunku nieprzypadkowości. Czasami, porządkując elementy znanej historii, odkrywamy, że może oznaczać coś zupełnie innego, niż nam się wydawało. Czasami, szczególnie przy argumentowaniu („jedno wynika z drugiego”) potrzeba zupełnie nowej narracji. Dyscyplina tworzenia interesującej opowieści może doprowadzić do skrystalizowania naszych myśli i uczuć, o których istnieniu mieliśmy tylko mgliste pojęcie.

W wypadku ogromu materiału, który sprawia wrażenie nienadającego się do opowiadania historii, Henry podsunąłby, że jedyną opcją jest podzielenie go na kategorie, grupowanie podobnych elementów razem: podobne z podobnymi. Jest to przynajmniej uporządkowany sposób pisania. Ale również wzorce potrafią przeobrazić się w opowieści. Aby wyjaśnić zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach, w których powszechnie oczekiwano jego przegranej, kuszące jest skonstruowanie historii na zasadzie „jedno wynika z drugiego”: Hillary Clinton nie zachowała odpowiedniej ostrożności w swoich mailach, Departament Sprawiedliwości zdecydował się nie wnosić przeciw niej oskarżenia, następnie na jaw wyszły maile Anthony’ego Weinera, a potem James Comey poinformował Kongres, że Clinton jednak może mieć kłopoty, i na koniec Trump wygrał wybory. W rzeczywistości jednak może bardziej skuteczne jest grupowanie podobnego z podobnym: zwycięstwo Trumpa było jak referendum w sprawie brexitu i jak antyimigrancki nacjonalizm w Europie. Z kolei arogancka niechlujność Clinton w zarządzaniu mailami przypominała jej nieprzekonującą kampanię i decyzję, żeby nie intensyfikować działań w Michigan i Pensylwanii.


W dniu wyborów byłem w Ghanie, wraz z bratem i dwójką przyjaciół obserwowałem ptaki. Raport Jamesa Comeya do Kongresu zakłócił kampanię jeszcze przed moim wyjazdem do Afryki, ale zajmująca się badaniem opinii publicznej, czerpiąca dane z wiarygodnych źródeł strona Nate’a Silvera, FiveThirtyEight, wciąż dawała Trumpowi trzydzieści procent szans na wygraną. Oddawszy wcześniej głos na Clinton, przybyłem do Akry tylko nieznacznie przejęty samymi wyborami i gratulując sobie decyzji, by ostatniego tygodnia kampanii nie spędzić na sprawdzaniu dziesięć razy dziennie strony FiveThirtyEight.

W Ghanie mogłem rzucić się w szpony innego rodzaju uzależnienia. Przyznaję ze wstydem, że należę do osób, o których w świecie miłośników ptaków mówi się, że zaliczają listy ptaków. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie uwielbiam ptaków jako takich. Jeżdżę je obserwować, żeby cieszyć się ich pięknem i różnorodnością, dowiedzieć się więcej na temat ich zachowań oraz ekosystemów, w których żyją, i udawać się na długie, uważne spacery w nowych miejscach. Ale poza tym sporządzam też zbyt wiele list. Liczę nie tylko te gatunki ptaków, które widziałem na całym świecie, ale też te widziane w każdym kraju i każdym stanie USA, w których miałem sposobność je obserwować, również na rozmaitych mniejszych terenach, między innymi na moim podwórku, a także w każdym roku kalendarzowym od dwa tysiące trzeciego począwszy. Mógłbym starać się wytłumaczyć swoje nałogowe liczenie tym, że daje mi to dodatkową małą uciechę w powiązaniu z moją namiętnością. Ale ja naprawdę jestem maniakiem. A to czyni mnie moralnie gorszym od ptasiarzy, którzy obserwują ptaki wyłącznie dla samej radości, jaką im to daje.

Tak się złożyło, że udając się do Ghany, stworzyłem sobie możliwość pobicia mojego zeszłorocznego rekordu 1286 gatunków. W 2016 roku miałem już zaliczonych ponad 800 gatunków i na podstawie poszukiwań w Internecie wiedziałem, że na takich wycieczkach jak nasza można spotkać prawie 500 gatunków, z których tylko garstka jest powszechna w Ameryce. Gdyby udało mi się zobaczyć 460 unikatowych gatunków w Afryce, a następnie wykorzystać siedmiogodzinny postój w Londynie na zaliczenie dwudziestu łatwych do zaobserwowania europejskich ptaków w parku niedaleko Heathrow, rok 2016 byłby moim najlepszym.

W Ghanie oglądaliśmy wspaniałe okazy, spektakularne turaki i żołny, które można spotkać tylko w Afryce Zachodniej. Ale tych kilka pozostałych jeszcze w tym kraju lasów jest obecnie bardzo intensywnie eksploatowanych zarówno pod kątem polowań, jak i wyrębu, więc podczas spacerów więcej się napociliśmy, niż odnieśliśmy pożytku. Zanim nadszedł wieczór wyborów, zdążyliśmy stracić już jedyną szansę zaobserwowania kilku z upatrzonych gatunków. Nazajutrz, bardzo wcześnie, kiedy na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych wciąż jeszcze otwarte były lokale wyborcze, włączyłem telefon, by przeczytać, że nowym prezydentem będzie Clinton. Tymczasem ujrzałem markotne wiadomości od przyjaciół z Kalifornii oraz zdjęcia, na których znajomi wpatrują się ponuro w telewizor, a moja dziewczyna leży zwinięta na kanapie w pozycji embrionalnej. W tym momencie nagłówek w „The Times” brzmiał: „Trump podbija Karolinę Północną, nabiera rozmachu; topnieją szanse Clinton na zwycięstwo”.

Nie pozostało mi nic prócz obserwowania ptaków. Na drodze w lesie Nsuta, gdzie musiałem uskakiwać przed ciężarówkami z drewnem, których impet kojarzył mi się z osobą Trumpa, ale jednocześnie kurczowo trzymałem się myśli, że Clinton ma jeszcze jakieś szanse, zobaczyłem dzioborożca białobrewego, czubaka afrykańskiego i dzięcioła czarnouchego. To był duszny, ale udany poranek, który jednak zakończył się, gdy ponownie zaczęliśmy sprawdzać relacje w sieci i dowiedzieliśmy się, że „prostak z krótkimi paluszkami” (pamiętny epitet magazynu „Spy”) został nowym prezydentem mojego kraju. W tym momencie uzmysłowiłem sobie, jak mój umysł traktował tę przewidywaną przez Nate’a Silvera liczbę trzydziestu procent szans dla Trumpa. Jakimś cudem w moim odbiorze ta liczba oznaczała, że w najgorszym wypadku po wyborach świat może być trzydzieści procent bardziej zasrany. A w rzeczywistości ta liczba reprezentowała trzydzieści procent szans na to, że świat będzie stuprocentowo bardziej zasrany.

Podczas dalszej podróży do suchszych, pustych rejonów północnej Ghany nasze szlaki krzyżowały się ze szlakami kilku ptasich gatunków, o których zaobserwowaniu marzyłem od dawna: pijawniki, żołny karminowe i samczyki dziwolotka flagopiórego wyposażonego w ekstrawaganckie chorągiewki na skrzydłach, nadające mu wygląd lelka ściganego przez dwa nietoperze. Ale mieliśmy coraz większe zaległości w stosunku do zakładanego rocznego tempa oglądania ptaków, jakie chciałem utrzymywać. Poniewczasie przyszło mi do głowy, że na widzianych wcześniej w Internecie listach ptaków spotykanych na określonych trasach znajdowały się gatunki, które można było tylko usłyszeć, a nie zobaczyć, podczas gdy ja musiałem zobaczyć ptaka, żeby móc go zaliczyć. Listy te rozbudziły moje nadzieje, dokładnie tak, jak zrobił to Nate Silver. Wraz z każdym kolejnym gatunkiem, którego wbrew planom nie udało mi się zobaczyć, wzmagała się presja, żeby zaobserwować wszystkie pozostałe zaplanowane, jeśli chciałem pobić swój rekord, nawet te, których spotkanie jest wyjątkowo mało prawdopodobne. Choć to była tylko głupia lista, w ostatecznym rozrachunku nawet dla mnie samego zupełnie bez znaczenia, prześladował mnie nagłówek z tamtego ranka nazajutrz po wyborach. Zamiast 275 głosów kolegium elektorów potrzebowałem 460 gatunków, a szanse na zwycięstwo miałem coraz mniejsze. Ostatecznie, cztery dni przed końcem podróży, w przelewie spływowym zapory w pobliżu granicy z Burkina Faso, gdzie chciałem zaliczyć kilka nowych ptaków łąkowych, a nie zobaczyłem ani jednego, musiałem pogodzić się z porażką. Nagle uświadomiłem sobie, że powinienem teraz być w domu i pocieszać moją dziewczynę po wyborach, wykorzystując tę zaletę bycia depresyjnym pesymistą, jaką jest możliwość zdobycia się na uśmiech w mrocznych chwilach.


Jak to się stało, że prostak o krótkich palcach dotarł do Białego Domu? Kiedy Hillary Clinton zaczęła ponownie występować publicznie, uwiarygodniła podsumowanie swojej postaci na zasadzie „podobne z podobnym”, snując narrację typu „to nastąpiło po tym”. Nieważne, że nieodpowiednio obchodziła się ze swoimi mailami i użyła zwrotu „godni pożałowania” na określenie połowy elektoratu swego konkurenta. Nieważne, że wyborcy mogli mieć uzasadnione pretensje do liberalnej elity, którą reprezentowała; może nie docenili racjonalności wolnego handlu, otwartych granic ani automatyzacji fabryk, gdy zyski w globalnym bogactwie osiągano kosztem klasy średniej; może byli niezadowoleni z odgórnego narzucania liberalnych miejskich wartości konserwatywnym społecznościom wiejskim. Zdaniem Clinton za jej przegraną winę ponosił James Comey – a może i Rosjanie.

Muszę przyznać, że miałem własną, zgrabną teorię. Kiedy wróciłem z Afryki do domu w Santa Cruz, moi postępowi przyjaciele wciąż jeszcze starali się pojąć, jakim cudem Trump wygrał. Przypomniałem sobie pewną publiczną debatę, którą kiedyś zorganizowałem i podczas której optymistyczny specjalista od mediów społecznych, Clay Shirky, opowiedział publiczności, jak bardzo „zszokowani” byli profesjonalni nowojorscy krytycy restauracyjni, kiedy okazało się, że Zagat, zbierający opinie od szerokich mas użytkowników serwis recenzujący, uznał Union Square Cafe za najlepszą restaurację w mieście. Shirky uważa, że profesjonalni krytycy wcale nie są tacy mądrzy, jak im się wydaje, bo w rzeczywistości, w dobie Big Data, czyli przetwarzania i analizy ogromnych zbiorów danych, krytycy nie są już nawet potrzebni. Na tamtym spotkaniu, choć Union Square Cafe jest moją ulubioną nowojorską restauracją (masy mają rację!), zastanawiałem się cierpko, czy zdaniem Shirky’ego krytycy są także na tyle głupi, żeby uważać Alice Munro za pisarkę lepszą od Jamesa Pattersona. Ale teraz zwycięstwo Trumpa jedynie potwierdziło słuszność kpin Shirky’ego z ekspertów. Dzięki portalom społecznościowym Trump ominął krytyczny establishment, a dostatecznie wielu reprezentantów mas w kluczowych niezdecydowanych stanach uznało jego niewybredny dowcip i prowokacyjne przemówienia za „lepsze” niż pełna niuansów argumentacja i biegłość w polityce Clinton. Jedno wynika z drugiego: bez Twittera i Facebooka nie ma Trumpa.

Po wyborach przez krótki czas wydawało się, że Mark Zuckerberg bierze w pewnym sensie odpowiedzialność za stworzenie popularnej platformy dla fake newsów o Clinton i sugeruje, że Facebook może postarać się aktywniej filtrować newsy (życzę powodzenia). Z kolei Twitter się nie wychylał. Skoro Trump nieustannie ćwierkał na Twitterze, co mógł sam Twitter powiedzieć? Że dzięki temu świat jest lepszy?

W grudniu moja ulubiona stacja radiowa w Santa Cruz, KPIG, zaczęła reklamować sfingowane usługi terapeutyczne dla osób uzależnionych od dyszących nienawiścią do Trumpa tweetów i postów na Facebooku. W następnym miesiącu, tydzień przed wprowadzeniem Trumpa na urząd, PEN American Center organizowało spotkania w całym kraju w ramach sprzeciwu wobec ataków na wolność słowa, których ich zdaniem Trump dokonuje. Chociaż narzucone przez jego administrację ograniczenia w podróżowaniu spowodowały, że głos pisarzy z krajów muzułmańskich z większym trudem docierał do Stanów Zjednoczonych, jedynym zarzutem, którego w styczniu Trumpowi nie można było postawić, było jakiekolwiek ograniczenie swobody wypowiedzi. Jego kłamliwe, zastraszające tweety to wolność słowa na sterydach. Zaledwie kilka lat wcześniej ten sam PEN nagrodził zaangażowanie Twittera na rzecz wolności wypowiedzi za rolę, którą odegrał w arabskiej wiośnie i którą też sam nagłośnił. Faktycznym rezultatem arabskiej wiosny było umocnienie autokratyzmu, później zaś Twitter w rękach Trumpa okazał się idealnie skrojoną platformą autokracji, a to jeszcze nie koniec ironii. W tym samym tygodniu stycznia postępowe amerykańskie księgarnie i autorzy zasugerowali bojkot wydawnictwa Simon and Schuster za zbrodnię, jaką był zamiar opublikowania jednej książki marnego prawicowego prowokatora Mila Yiannopoulosa. Najbardziej rozsierdzone księgarnie trąbiły, że odmówią sprzedaży wszystkich tytułów z wydawnictwa S&S, prawdopodobnie łącznie z książkami Andrew Solomona, prezesa PEN. Dyskusja zakończyła się dopiero, gdy S&S rozwiązało umowę z Yiannopoulosem.

Trump i jego skrajnie prawicowi poplecznicy z przyjemnością podburzają osoby poprawne politycznie, ale mają taką możliwość wyłącznie dzięki temu, że te osoby dają się podburzać – studenci i aktywiści uważają, że mają prawo nie słyszeć rzeczy, które ich irytują, i zakrzyczeć pomysły, które ich obrażają. Nietolerancja szczególnie rozkwita w Internecie, gdzie wyważone słowa są karane brakiem kliknięć, niewidzialne algorytmy Facebooka i Google’a odsyłają nas w stronę treści, z którymi się zgadzamy, a nonkonformistyczne głosy milczą ze strachu przed komentarzami pełnymi obelg, przed trollowaniem lub odlajkowaniem. Kończy się to zamknięciem we własnej bańce, w której człowiek czuje, że ma absolutne prawo do swojej nienawiści, niezależnie od tego, co jest jej obiektem. I właśnie tu zauważamy kolejną różnicę między esejem a z pozoru podobnymi rodzajami subiektywnej wypowiedzi. Esej wyrasta z literatury, a literatura w najlepszym wydaniu – na przykład dzieła Alice Munro – zachęca nas do postawienia pytania, czy może jednak trochę się mylimy, może nawet całkowicie się mylimy, i do zastanowienia, dlaczego ktoś inny nas nienawidzi.


Trzy lata temu wściekałem się z powodu zmian klimatycznych. Partia Republikańska wciąż kłamała o braku naukowego konsensusu w sprawie klimatu – Departament Ochrony Środowiska stanu Floryda posunął się nawet do tego, że zakazał swoim pracownikom używania wyrażenia „zmiany klimatu”, po tym jak gubernator Florydy, republikanin, stwierdził, że nie jest to „fakt autentyczny” – ale nie mniej byłem zły na lewicę. Przeczytałem nową książkę Naomi Klein, To zmienia wszystko, w której zapewniała czytelników, że chociaż „czasu jest niewiele”, mamy jeszcze dziesięć lat, by radykalnie przestawić globalną gospodarkę i zapobiec wzrostowi globalnych temperatur o ponad dwa stopnie Celsjusza do końca wieku. Optymizm Klein był wzruszający, ale jednocześnie świadczył o wypieraniu prawdy. Jeszcze przed wyborem Donalda Trumpa nie było żadnego dowodu na to, że ludzkość jest zdolna – pod względem politycznym, psychologicznym, etycznym, ekonomicznym – do zredukowania emisji dwutlenku węgla na tyle szybko i znacząco, żeby wszystko zmienić. Nawet Unii Europejskiej, która wcześnie zajęła się klimatem i lubiła pouczać inne regiony, jakie to są nieodpowiedzialne, wystarczyło pojawienie się kryzysu w 2009 roku, żeby skoncentrowała się na wzroście gospodarczym. Jeśli w ciągu następnych dziesięciu lat nie dojdzie do światowego buntu przeciwko kapitalizmowi wolnorynkowemu – a taki scenariusz, jak utrzymuje Klein, wciąż jeszcze może nas uratować – najbardziej prawdopodobny wzrost temperatury w tym stuleciu sięgnie sześciu stopni. Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli uda nam się uniknąć wzrostu o dwa stopnie do roku 2030.

Prawda o globalnym ociepleniu w coraz wyraźniej podzielonym państwie jest jeszcze mniej wygodna dla lewicy niż dla prawicy. Płynące z prawej strony zaprzeczenia stanowiły odrażające kłamstwa, ale przynajmniej zgadzały się z pewnym chłodnym realizmem politycznym. Lewica, po zjadliwym skrytykowaniu prawicy za jej intelektualną nieuczciwość i po przekształceniu prawdy o klimacie w polityczne hasła, znalazła się obecnie w beznadziejnej sytuacji. Musiała nadal upierać się przy prawdziwości nauki o klimacie, utrzymując jednocześnie fikcję, że przez zbiorowe działanie na świecie można powstrzymać najgorsze: że powszechne uznanie faktów, które tak naprawdę mogło wszystko zmienić w 1995 roku, wciąż może wszystko zmienić. Bo w przeciwnym razie co za różnica, że republikanie polemizowali z nauką?

A ponieważ moje sympatie były lewicowe – redukcja emisji dwutlenku węgla jest znacznie lepsza niż bezczynność; każde pół stopnia mniej może coś zmienić na lepsze – również ja miałem większe oczekiwania. Zaprzeczanie ponurej rzeczywistości, udawanie, że porozumienie paryskie może zapobiec katastrofie, mogło być zrozumiałe ze względów taktycznych, żeby zmotywować ludzi do zmniejszenia emisji, żeby nie umarła nadzieja, jednak pod względem strategicznym przyniosło więcej złego niż dobrego. Schodziło z etycznych wyżyn, obrażało inteligencję nieprzekonanych wyborców („Naprawdę? Mamy jeszcze dziesięć lat?”) i uniemożliwiło szczerą dyskusję o tym, w jaki sposób globalna społeczność powinna przygotować się na drastyczne zmiany i jak należy rekompensować takim krajom jak Bangladesz to, co zrobiły z nimi takie kraje jak Stany Zjednoczone.

Priorytety wypaczała również nieuczciwość. W ciągu ostatnich dwudziestu lat ruch ekologiczny stał się niewolnikiem jednego problemu. Częściowo z autentycznej obawy, a częściowo też dlatego, że podnoszenie problemów człowieka było politycznie mniej ryzykowne – mniej elitarystyczne – niż mówienie o naturze, wszystkie wielkie organizacje pozarządowe zajmujące się ochroną środowiska zainwestowały swój polityczny kapitał w walkę ze zmianą klimatu, czyli w problem z ludzką twarzą. Organizacją pozarządową, która mnie jako miłośnika ptaków szczególnie rozwścieczyła, było towarzystwo przyrodnicze National Audubon Society, instytucja niegdyś bezkompromisowo broniąca ptaków, teraz ospała, z rozbudowanym działem public relations. I to właśnie ten dział PR we wrześniu 2014 roku z wielką pompą ogłosił światu, że największym zagrożeniem dla ptaków w Ameryce Północnej są zmiany klimatu. To oświadczenie było nieuczciwe zarówno w szczegółach, ponieważ jego sformułowanie nie pokrywało się z konkluzjami naukowców pracujących dla stowarzyszenia, jak i w ogólności, ponieważ ani jednego przypadku śmierci ptaka nie można było przypisać emisji dwutlenku węgla. W 2014 r. najpoważniejszymi zagrożeniami dla amerykańskich ptaków były utrata siedlisk oraz koty wychodzące. Powołując się na modne hasło o zmianach klimatycznych, Audubon ściągnęło na siebie sporą uwagę liberalnych mediów, dzięki czemu udało się zdobyć przewagę nad kwestionującą naukę prawicą. Ale wcale nie było jasne, w jaki sposób pomogło to ptakom. Wydaje mi się, że jedynym praktycznym skutkiem tej deklaracji Audubona było zniechęcenie ludzi do zajmowania się realnymi niebezpieczeństwami, które obecnie zagrażają przyrodzie.


Bardzo rozzłoszczony doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli napiszę esej. Zacząłem od jeremiady przeciwko National Audubon Society, rozszerzyłem ją na pogardliwe potępienie ruchu ekologicznego w ogóle, a potem zacząłem budzić się w nocy, ogarnięty paniką, w którą wpędzały mnie wyrzuty sumienia i wątpliwości. Esej jest dla pisarza lustrem, a mnie nie spodobało się to, co zobaczyłem w moim. Dlaczego tak zjadliwie krytykuję kolegów liberałów, kiedy o wiele gorsi są ci, którzy zaprzeczają zmianom klimatycznym? Perspektywa zmian klimatu była dla mnie równie obrzydliwa, jak dla atakowanych przeze mnie grup. Każdy dodatkowy stopień globalnego ocieplenia przyniesie cierpienie kolejnych setek milionów ludzi na całym świecie. Czy obniżenie nawet o pół stopnia nie jest warte zmasowanego wysiłku? Czy nie wstyd mówić o ptakach, kiedy zagrożone są dzieci w Bangladeszu? Tak, punktem wyjścia mojego eseju było to, że ponosimy etyczną odpowiedzialność za inne gatunki, tak samo jak i za nasz własny. A co będzie, jeśli to założenie jest fałszywe? I nawet jeśli to prawda, czy ja sam rzeczywiście dbałem o różnorodność biologiczną? A może byłem tylko uprzywilejowanym białym facetem, który lubi oglądać ptaki? I nawet nie ptasiarzem o czystym sercu – tylko kolekcjonerem pozycji na liście!

Po trzech nocach zwątpienia we własne morale i motywy zadzwoniłem do Henry’ego Findera i powiedziałem mu, że nie mogę napisać tego tekstu. Wielokrotnie rozprawiałem o kwestiach klimatycznych wśród znajomych i podobnie myślących działaczy zajmujących się ochroną przyrody, ale nie różniło się to od większości dyskusji w Internecie, gdzie czujemy się chronieni improwizowanym charakterem tego, co piszemy, oraz znaną nam życzliwością odbiorców. Próba napisania czegoś kompletnego, eseju, uświadomiła mi, jak powierzchowne jest moje myślenie. Jednocześnie ogromnie zwiększyła ryzyko narażenia się na wstyd, ponieważ nie pisałem teraz w sposób swobodny i kierowałem słowa do publiczności prawdopodobnie składającej się z wrogo nastawionych do mnie nieznajomych. Po napomnieniu ze strony Henry’ego (Dlatego właśnie) zacząłem myśleć o eseiście jak o strażaku, który musi biec prosto w płomienie wstydu, podczas gdy wszyscy przed nimi uciekają. Ale teraz miałem dużo więcej powodów do obaw niż dezaprobata matki.

Niewykluczone, że już nigdy więcej nie sięgnąłbym po ten swój esej, gdybym nie zdążył kliknąć przycisku na stronie internetowej Audubona, potwierdzając w ten sposób, że tak, chcę przyłączyć się do walki ze zmianą klimatu. Zrobiłem to tylko po to, żeby zebrać retoryczną amunicję do wykorzystania przeciwko Audubonowi, ale po tym kliknięciu zasypała mnie lawina bezpośrednio do mnie adresowanych próśb o wpłatę. W ciągu sześciu tygodni dostałem ich co najmniej osiem, wszyscy prosili mnie o przekazanie pieniędzy, a podobna lawina zasypała też skrzynkę odbiorczą poczty elektronicznej. Kilka dni po rozmowie z Henrym otworzyłem jeden z maili i zobaczyłem swoje zdjęcie – na szczęście wyglądałem na nim korzystnie – zrobione w 2010 roku dla magazynu „Vogue”, który ubrał mnie lepiej, niż sam to robiłem, i upozował mnie w polu z lornetką jak prawdziwego ptasiarza. Nagłówek maila brzmiał: „Dołącz do autora Jonathana Franzena i wspieraj Audubon”. Kilka lat wcześniej w wywiadzie dla magazynu „Audubon” rzeczywiście uprzejmie pochwaliłem tę organizację, a przynajmniej jej periodyk, jednak nikt nie prosił mnie o zgodę na wykorzystanie mojego imienia i nazwiska w celu zbierania pieniędzy. Miałem też wątpliwości, czy ten mail jest w ogóle legalny.

Nieco przyjemniejszej zachęty, by powrócić do eseju, dostarczył mi Henry. O ile wiem, ptaki w ogóle Henry’ego nie interesowały, ale chyba trafiła do niego moja argumentacja, z której wynikało, że przez swoje zainteresowanie nadchodzącymi katastrofami tracimy chęć do mierzenia się z potencjalnie rozwiązywalnymi tu i teraz problemami środowiska. W przysłanym mailu delikatnie dał mi do zrozumienia, że gdzieś zagubiłem ton proroczego szyderstwa. „Ten tekst będzie bardziej przekonujący – napisał w innym – jeśli, jak na ironię, będzie bardziej ambiwalentny, mniej polemiczny. Nie naskakujesz na ludzi, którzy chcą, żebyśmy zwrócili uwagę na zmiany klimatu i redukcję emisji, ale zwracasz uwagę na związane z tym koszty. Na to, co dyskurs spycha na margines”. Kolejnymi mailami, kolejnymi korektami Henry sterował mną w kierunku sformułowania eseju nie w postaci ostrej publicznej krytyki, tylko pytania: Jak odnaleźć sens w naszych działaniach, kiedy świat najwyraźniej się kończy? Znaczna część ostatecznej wersji została poświęcona dwóm dobrze przemyślanym regionalnym przedsięwzięciom związanym z ochroną przyrody, w Peru i Kostaryce, gdzie świat rzeczywiście zmienia się na lepsze nie tylko dla dzikich roślin i zwierząt, lecz także dla mieszkających tam Peruwiańczyków i Kostarykan. Praca przy tych projektach jest ważna dla zaangażowanych w nie osób, a korzyści są natychmiastowe i namacalne.

Opisując te dwa przedsięwzięcia, miałem nadzieję, że być może ktoś w jednej czy drugiej z wielkich fundacji charytatywnych, tych, które wydają dziesiątki milionów dolarów na badania nad biodieslem lub na farmy wiatrowe w Erytrei, przeczyta ten artykuł i pomyśli, czy nie warto zainwestować w działania, które przynoszą wymierne rezultaty. Tymczasem napotkałem jedynie skomasowany atak ze strony obozu liberalnego. Nie korzystam z mediów społecznościowych, ale znajomi donieśli mi, że obrzucano mnie przeróżnymi wyzwiskami, takimi jak „ptasi móżdżek”, i zarzucono mi „negowanie zmian klimatu”. Wyrwane z kontekstu, tweetowej wielkości fragmenciki mojego eseju sugerowały, że apeluję o rezygnację z wysiłków zmierzających do zmniejszenia emisji dwutlenku węgla, co było znanym stanowiskiem Partii Republikańskiej i co, na zasadzie logiki polaryzacji internetowego dyskursu, uczyniło ze mnie osobę kwestionującą zmiany klimatyczne. Tymczasem ja do tego stopnia zgadzam się z nauką o klimacie, że nawet nie próbuję mieć nadziei na ocalenie pokrywy lodowej. Zaprzeczyłem jedynie temu, że jej topnienie może powstrzymać międzynarodowa prawicowa elita spotykająca się w miłych hotelach na całym świecie. Na tym polegała cała moja zbrodnia przeciwko ortodoksji. Kwestie klimatu do tego stopnia opanowały liberalną wyobraźnię, że każda próba zmiany tematu rozmowy – nawet próba jego zmiany na zjawisko wymierania na niebywałą skalę, już teraz wywoływanego przez ludzi bez żadnej pomocy zmian klimatycznych – stanowi obrazę świętości.

Współczułem tym wszystkim specjalistom od zmian klimatu, którzy tak ostro skrytykowali mój esej. Od dziesięcioleci starali się podnieść alarm w Ameryce i w końcu mieli po swojej stronie prezydenta Obamę; mieli porozumienie paryskie. To nie był odpowiedni moment na informowanie, że drastyczne globalne ocieplenie już się dokonało i że wydaje się mało prawdopodobne, by ludzkość przestała wydobywać węgiel, zważywszy na to, że nawet teraz nie obiecał tego zrobić ani jeden kraj na świecie. Rozumiałem także wściekłość przemysłu alternatywnych źródeł energii, który w końcu jest tylko biznesem jak każdy inny. Jeśli uznamy, że projekty związane z energią ze źródeł odnawialnych są tylko środkiem łagodzącym, niezdolnym do odwrócenia szkód, które jeszcze przez stulecia będzie wyrządzać dawna emisja dwutlenku węgla, natychmiast pojawiają się inne pytania na temat tego biznesu. Na przykład czy naprawdę potrzebowaliśmy tylu wiatraków? Czy trzeba je umieszczać na obszarach wrażliwych ekologicznie? A farmy słoneczne na pustyni Mojave – czy nie rozsądniej byłoby pokryć Los Angeles panelami słonecznymi, zamiast ingerować w otwartą przestrzeń? Czy w pewnym sensie nie niszczymy naturalnego świata, próbując go ratować? Podejrzewam, że ptasim móżdżkiem nazwał mnie jakiś bloger przemysłowy.

Co się tyczy stowarzyszenia Audubon, już ten mail o zbieraniu funduszy powinien był mnie ostrzec przed jego zarządem. Ale i tak byłem zaskoczony ich reakcją na esej, tym atakiem, argumentum ad hominem, na osobę, której imię i wizerunek beztrosko przywłaszczyli sobie dwa miesiące wcześniej. To prawda, że mój esej stanowił dla nich rodzaj połajanki. Pragnąłem, żeby dali sobie spokój z bzdurami, przestali mówić o tym, co będzie za 50 lat, i intensywniej wzięli w obronę ptaki, które kochamy, zarówno oni, jak i ja. Ale w Audubonie najwyraźniej zauważono jedynie zagrożenie dla liczebności członków i wysiłków związanych z gromadzeniem funduszy, więc musiano zniszczyć mnie jako osobę. Zostałem poinformowany, że prezes Audubona osobiście przypuścił na mnie cztery różne ataki. Tak właśnie teraz zachowują się prezesi.

I podziałało. Nawet nie czytając treści tych ataków – wystarczyła mi wiedza, że inni je czytają – zawstydziłem się. Poczułem się tak, jak bym się czuł w ósmej klasie odrzucony przez grupę i obrzucony wyzwiskami, które nie powinny boleć, a jednak bolały. Żałowałem, że nie wziąłem sobie dostatecznie do serca tamtych nocnych napadów paniki i nie zachowałem swoich opinii dla siebie. I tak, nieco przybity, zadzwoniłem do Henry’ego i wylałem przed nim żale oraz cały swój wstyd. Odpowiedział, w ten charakterystyczny ledwo zrozumiały sposób, że reakcje w Internecie są jak pogoda. „Z opinią publiczną – wyjaśnił – jest tak: mamy pogodę i mamy klimat. Ty próbujesz zmienić klimat, a to wymaga czasu”.

Nie miało znaczenia, czy podzielałem ten pogląd. Wystarczyło przekonanie, że istnieje jedna osoba, Henry, która nie jest mi wroga. Pocieszałem się myślą, że co prawda jeden człowiek nie zmieni klimatu, bo to zjawisko zbyt rozległe i chaotyczne, ale może znaleźć sens w walce o odmianę losu jednej cierpiącej wioski, jednej ofiary globalnej niesprawiedliwości. Lub jednego ptaka czy jednego czytelnika. Kiedy już burze w Internecie ucichły, zacząłem otrzymywać prywatne wiadomości od pracowników ochrony przyrody, którzy podzielali moje frustracje, ale nie mogli pozwolić sobie na ich wyrażanie. Niewiele osób się do mnie odezwało, ale nie musiało ich być wiele. W każdym wypadku moje odczucia były takie same: właśnie dla ciebie napisałem ten esej.


Ale teraz, dwa i pół roku później, gdy lodowce szelfowe się kruszą, a twitterowy prezydent wycofuje się z porozumienia paryskiego, nie jestem tego taki pewien. Teraz mogę się przyznać przed sobą, że nie napisałem tego eseju tylko po to, żeby dodać otuchy kilku ekologom i przy okazji skierować strumień datków na lepsze cele charytatywne. Naprawdę chciałem zmienić klimat. Wciąż tego chcę. Tak samo jak ludzie, których krytykowałem w moim eseju, zdaję sobie sprawę, że globalne ocieplenie to najważniejszy problem naszych czasów, być może największy problem w całej historii ludzkości. Wszyscy jesteśmy teraz w sytuacji rdzennych Amerykanów w czasach, kiedy Europejczycy przybyli z bronią i ospą wietrzną: nasz świat szykuje się na zmianę, ogromną, nieprzewidywalną, a przede wszystkim zmianę na gorsze. Nie mam żadnej nadziei, że zdołamy tę zmianę powstrzymać. Mam jedynie nadzieję, że zdążymy na czas pogodzić się z rzeczywistością, tak aby przygotować się na nią jak na ludzi przystało, i wierzę jedynie w to, że uczciwe zmierzenie się z nią, choćby bolesne, jest lepsze niż kwestionowanie jej.

Gdybym dzisiaj pisał tamten esej, mógłbym to wszystko powiedzieć. W lustrze eseju, w opublikowanej formie, odbijał się gniewny, kochający ptaki odmieniec, który uważał się za mądrzejszego od innych. I pewnie w tym młodzieńcu sporo było mnie, ale nie byłem to cały ja, a można by to zauważyć w lepszym eseju. W lepszym eseju również mógłbym zganić stowarzyszenie Audubon, tak jak na to zasługiwało, ale znalazłbym w sobie więcej sympatii do tych ludzi, na których byłem zły: do aktywistów klimatycznych, którzy przez dwadzieścia lat obserwowali, jak ich droga do zwycięstwa staje się obrzydliwie wyboista wraz ze wzrostem emisji dwutlenku węgla, a wymagane poziomy redukcji emisji stają się coraz bardziej nierealistyczne, do pracowników zatrudnionych przy alternatywnych źródłach energii, którzy mają rodziny do wyżywienia i starają się widzieć coś więcej poza ropą naftową, do zajmujących się środowiskiem organizacji pozarządowych przekonanych, że zidentyfikowały problem, który powinien obudzić świat z letargu, i do lewicowców, którzy w czasach, kiedy neoliberalizm i jego technologie zredukowały elektorat do indywidualnych konsumentów, postrzegali zmianę klimatu jako ostatni silny argument za kolektywizmem. Szczególnie starałbym się pamiętać o tych wszystkich ludziach, którzy potrzebują w życiu więcej nadziei niż depresyjny pesymista, ludzi, dla których perspektywa gorącej, katastrofalnej przyszłości jest nieznośnie smutna i przerażająca, i którym można wybaczyć, że nie chcą o tym myśleć. Stale bym poprawiał mój tekst.

Koniec końca świata

Подняться наверх