Читать книгу Koniec końca świata - Джонатан Франзен - Страница 7

Ocal to, co kochasz

Оглавление

We wrześniu ubiegłego roku, jako osoba bardziej niż inni zainteresowana ptakami, śledziłem historię budowy nowego stadionu stawianego przez aglomerację Minneapolis–Saint Paul dla lokalnej drużyny futbolowej Vikings. W związku z tym, że tysiące ptaków miały co roku zabijać się o szklane ściany stadionu, miejscowi miłośnicy ptaków zwrócili się do inwestorów z prośbą o użycie specjalnego wzorzystego szkła w celu zmniejszenia liczby kolizji; ponieważ jednak takie szkło podniosłoby koszt budowy o jedną dziesiątą procent, inwestorzy odmówili. W tym samym czasie National Audubon Society wydało oświadczenie prasowe, w którym uznano zmiany klimatyczne za „największe zagrożenie” dla amerykańskich ptaków i ostrzegano, że do 2080 roku „prawie połowa” gatunków ptaków Ameryki Północnej może stracić siedliska. Ten komunikat Audubona został następnie bezkrytycznie przekazany dalej przez media krajowe i lokalne, między innymi przez „Star Tribune” z Minneapolis, a tamtejszy bloger zajmujący się tematami związanymi z ptakami, Jim Williams, doszedł do nieuchronnych wniosków: po co kłócić się o szkło na stadionie, skoro prawdziwym zagrożeniem dla ptaków są zmiany klimatu? Jak powiedział, w porównaniu z tym śmierć kilku tysięcy ptaków jest „niczym”.

Przebywałem wtedy w Santa Cruz w Kalifornii i już wcześniej miałem kiepski nastrój. Cytat z Williamsa przeczytałem dwieście pięćdziesiątego czwartego dnia roku, w którym jak dotąd jedynie szesnaście można było uznać za deszczowe. Do wyrządzonych przez straszliwą suszę szkód dochodziły codzienne obelgi radiowych pogodynków mówiących o pięknej pogodzie. Problem nie polegał na tym, że nie podzielałem niepokoju Williamsa o przyszłość. Zdenerwowało mnie, że takie złowieszcze proroctwo jak to wyrażone przez Audubona może doprowadzić do zignorowania bieżącego problemu ptaków.

Może dlatego, że zostałem wychowany jako protestant i stałem się ekologiem, od dawna zwracało moją uwagę duchowe pokrewieństwo ekologii i purytanizmu z Nowej Anglii. Obu systemom towarzyszy głębokie przekonanie, że już samo bycie człowiekiem pociąga za sobą poczucie winy. W wypadku ochrony środowiska to poczucie opiera się na faktach naukowych. Niezależnie od tego, czy mówimy o prehistorycznych mieszkańcach Ameryki Północnej, którzy polowaniami na mastodonty doprowadzili do ich całkowitego wytępienia, o Maorysach zmiatających z powierzchni ziemi megafaunę Nowej Zelandii czy też o współczesnej cywilizacji wylesiającej planetę i opróżniającej oceany, ludzie są uniwersalnymi zabójcami naturalnego świata. A teraz zmiany klimatyczne przyniosły nam eschatologię do rozliczenia się z naszą winą: już niedługo, w jakieś piekielnie rozpalone jutro, nastanie dzień sądu ostatecznego. Jeśli nie oddamy się pokucie i nie poprawiamy się, wszyscy staniemy się grzesznikami w rękach rozgniewanej Ziemi.

Nadal łatwo ulegam tego rodzaju purytanizmowi. Rzadko zdarza mi się wejść na pokład samolotu czy też pojechać do sklepu spożywczego, żebym nie zwrócił uwagi na mój ślad węglowy i nie poczuł się w związku z tym winny2. Odkąd jednak zacząłem obserwować ptaki i przejmować się ich losem, pociąga mnie odmienny, ale równie silny ruch chrześcijański, inspirowany przykładem św. Franciszka z Asyżu – umiłowanie tego, co konkretne i bezbronne i co znajduje się tuż przed naszym nosem. Wspierałem konkretne działania organizacji American Bird Conservancy i lokalnych społeczności Audubona. Uszczęśliwić mógłby mnie nawet najbardziej dramatycznie zdegradowany krajobraz, jeśli tylko byłyby w nim ptaki.

W związku z tym zacząłem mieć dosyć żałośnie ambiwalentny stosunek do problemu zmian klimatycznych. Rozumiałem, że stanowią nadrzędną kwestię ekologii naszych czasów, ale czułem się przytłoczony ich dominacją. Nie tylko sprawiły, że każdy wypad do sklepu spożywczego wzbudzał we mnie poczucie winy; poczułem się też egoistą, bo bardziej dbałem o ptaki dziś niż o ludzi w przyszłości. Co znaczyła śmierć orłów i kondorów zabijanych przez turbiny wiatrowe w porównaniu z wpływem, jaki na biedne kraje wywrze podnoszenie się poziomu morza? Jakie znaczenie miały endemiczne w andyjskim lesie mglistym ptaki w porównaniu z korzyściami, które dla atmosfery niosły tamtejsze inwestycje hydroelektryczne?

100 lat temu National Audubon Society było organizacją walczącą o prawa zwierząt, prowadzącą kampanię przeciwko bezsensownej rzezi ptaków i zabijaniu czapli w celu pozyskania ich piór, ale obecnie jej zapał wyraźnie ostygł. W ostatnich dziesięcioleciach jest bardziej znana ze świątecznych kartek i pluszowych zabawek, kardynałów i drozdów, które śpiewają po naciśnięciu, niż z wkładu w rozwój poważnej nauki, z zajmowania kontrowersyjnych stanowisk czy ze współpracy z grupami, które podejmują autentyczne działania na rzecz ochrony przyrody. Kiedy we wrześniu ubiegłego roku organizacja uderzyła w ton apokaliptyczny, zacząłem żałować, że nie zostali przy pluszowych zabawkach. Miłość działa bardziej motywująco niż poczucie winy.

Ogłaszając swoje stanowisko w sprawie zmiany klimatu, stowarzyszenie Audubon nawiązywało do „danych gromadzonych w ramach nauki obywatelskiej”, których zbieranie samo zapoczątkowało, oraz do przygotowanego przez naukowców stowarzyszenia „raportu”, uzasadniającego te straszliwe prognozy. Odwiedzający zaktualizowaną stronę internetową stowarzyszenia byli raczeni obrazami zagrożonych przez zmiany klimatyczne gatunków, takich jak bielik amerykański, i zachęcani do „ślubowania” pomocy w ich uratowaniu. Proponowane ślubującym przez Audubona działania należały do kategorii subtelnych – chodziło o zdawanie relacji, tworzenie przyjaznego dla ptaków podwórka przed domem – ale jednocześnie strona zachęcała do złożenia jeszcze innego ślubowania – „w sprawie działań na rzecz klimatu”, które już było długie oraz szczegółowe i obejmowało takie kwestie jak wymiana żarówek na energooszczędne.

Raport o zmianach klimatu nie był bezpośrednio dostępny, ale z grafiki na ich stronie, zawierającej mapy zasięgu różnych gatunków ptaków, można było wywnioskować, że uwzględnia on porównanie obecnego zasięgu danego gatunku z jego zasięgiem przewidywanym w przyszłości, po zmianie klimatu. Jeśli jeden i drugi w dużym stopniu nakładały się na siebie, uznawano, że taki gatunek przetrwa. Jeśli nakładały się w niewielkim stopniu lub wcale, zakładano, że gatunek utknie między starym terenem występowania, już dla niego niegościnnym, a nowym, w którym siedlisko będzie nieodpowiednie, w związku z czym byłby zagrożony wymarciem.

Tego typu modelowanie może być przydatne, ale też obarczone jest sporą dozą niepewności. Dany gatunek może rozmnażać się obecnie w środowisku o określonej średniej temperaturze, ale to wcale nie znaczy, że nie zniesie wyższej temperatury lub że nie przystosuje się do nieco innego, położonego dalej na północ siedliska, czy też że bardziej na północ położone siedlisko nie zmieni się wraz ze wzrostem temperatury. Na ogół gatunki występujące w Ameryce Północnej, w trakcie swojego rozwoju narażone na skwarne dni lipcowe i mroźne noce wrześniowe, wykazują dużo większą niż gatunki tropikalne tolerancję na wahania temperatury. Chociaż rzeczywiście niektóre znane nam z podwórka ptaki mogą zniknąć z jakiegoś obszaru do 2080 roku, prawdopodobnie na ich miejsce wprowadzą się inne gatunki z południa. Życie ptaków w Ameryce Północnej równie dobrze może stać się bardziej, a nie mniej zróżnicowane.

Umieszczenie bielika amerykańskiego na plakacie kampanii stowarzyszenia Audubon wydaje się szczególnie osobliwe. Gatunek ten był zagrożony wyginięciem 50 lat temu, dopóki nie zakazano stosowania środka owadobójczego DDT. Obecnie jego przyszłością nie musimy się martwić dzięki temu, że społeczeństwo – pod przewodnictwem energicznie wówczas działającego Audubona – zjednoczyło się w obliczu b e z p o ś r e d n i e g o zagrożenia dla tego ptaka. Trudna sytuacja orła stanowiła główny impuls do uchwalenia w 1973 roku Ustawy o zagrożonych gatunkach, a jego los jest jednym z największych osiągnięć tego dokumentu. Kiedy już skorupki orlich jaj przestały tracić grubość z powodu działania DDT, populacja i zasięg orła powiększyły się tak radykalnie, że w 2007 roku został usunięty z listy gatunków zagrożonych. Orzeł odrodził się, ponieważ jest to ptak odporny i zaradny, występujący w wielu różnych siedliskach drapieżnik i padlinożerca, zdolny pokonywać duże odległości w celu skolonizowania nowego terytorium. Trudno wyobrazić sobie gatunek mniej podatny na ograniczenia geograficzne. Nawet jeśli globalne ocieplenie wyprze go całkowicie z obecnych letnich i zimowych środowisk, dzięki topnieniu lodu na Alasce i w Kanadzie orzeł ten może wręcz zwiększyć zasięg występowania.

Ale zmiany klimatyczne stanowią kuszący temat dla organizacji, które pragną być traktowane poważnie. Oprócz tego, że same w sobie są gotowym memem, trudno je zmierzyć, a to okazuje się przydatne: podczas gdy recenzowane publikacje naukowców szacują na poziomie przekraczającym trzy miliardy liczbę zgonów amerykańskich ptaków w wyniku zderzenia oraz spowodowanych przez koty wychodzące, to ostatecznie nie da się żadnego wypadku przypisać zmianom klimatycznym, a tym bardziej związanym z klimatem działaniom, które podjął lub których nie podjął zwykły obywatel (lokalne i krótkoterminowe modele meteorologiczne stanowią chaotyczny efekt działania wielu zmiennych i to, czy pojedynczy człowiek jeździ hummerem czy priusem, nie ma najmniejszego znaczenia). Chociaż można w sposób oczywisty uratować życie ptaków, które teraz zderzają się z naszymi oknami lub są zabijane przez nasze koty, to zmniejszenie nawet do zera emisji dwutlenku węgla nie ratuje niczego. I dlatego też w stwierdzeniu, że zmiany klimatyczne są czymś szkodliwym dla ptaków, zdecydowanie nie ma nic kontrowersyjnego. Żądanie ściślejszego przeglądu farm wiatrowych i sprawdzanie, czy nie są budowane bezpośrednio na drodze milionów migrujących ptaków, zraziłoby grupy ekologiczne, które opowiadają się za energią wiatrową za wszelką cenę. Zdecydowany sprzeciw wobec nadmiernego odłowu skrzypłoczy (prawdziwego powodu, dla którego biegus rdzawy, ptak nadbrzeżny, trafił tej zimy na listę zagrożonych gatunków amerykańskich) mógłby wprawić w zakłopotanie administrację Obamy, której dyrektor Służby Połowu i Dzikiej Przyrody Stanów Zjednoczonych, informując o umieszczeniu tego ptaka na liście, winą za zmniejszenie populacji biegusa rdzawego obarczał przede wszystkim „zmianę klimatu”, winowajcę łatwiejszego do zaakceptowania z politycznego punktu widzenia. Zmiany klimatyczne to wina wszystkich, innymi słowy: niczyja. Wszyscy możemy czerpać satysfakcję z ubolewania nad nimi.

Nie ma wątpliwości, że dla dzikich zwierząt nadchodzące stulecie będzie trudne. Nawet jeśli zajmujący się klimatem naukowcy są w błędzie, a globalne temperatury w cudowny sposób jutro się ustabilizują, to i tak będziemy musieli zmierzyć się z wymieraniem największym od 65 000 000 lat. To, co jeszcze pozostaje ze świata naturalnego, jest błyskawicznie niszczone przez naszą rosnącą populację, przez wylesianie i intensywne rolnictwo, wyczerpywanie się zasobów ryb i formacji wodonośnych w wyniku stosowania pestycydów i zanieczyszczania tworzywami sztucznymi oraz przez rozprzestrzenianie się gatunków inwazyjnych. Dla niezliczonych gatunków, w tym prawie wszystkich ptaków Ameryki Północnej, zmiany klimatyczne są zagrożeniem drugorzędnym i bardziej odległym. Nie udało się nam jeszcze dobrze poznać reakcji ptaków na wyraźne zmiany klimatyczne, ale ptaki już od dziesiątków milionów lat się przystosowują i stale nas zaskakują – pingwiny cesarskie przenoszą lęgowiska w miarę topnienia lodu Antarktydy, łabędzie czarnodziobe wychodzą z wody i uczą się zbierać ziarna na polach uprawnych. Nie wszystkim gatunkom uda się przystosować. Ale im liczniejsza, zdrowsza i bardziej zróżnicowana jest populacja ptaków, tym większe szanse na to, że wiele gatunków przetrwa, a nawet będzie się dalej dobrze rozwijać. Aby zapobiec wymieraniu w przyszłości, nie wystarczy ograniczyć emisję dwutlenku węgla. Musimy już teraz starać się utrzymać przy życiu wiele dzikich ptaków. Musimy przeciwdziałać wymieraniu zagrażającemu tu i teraz, starać się zminimalizować wiele niebezpieczeństw, które dziesiątkują populacje ptaków w Ameryce Północnej, i inwestować w szeroko zakrojone, inteligentnie pomyślane działania w zakresie ochrony środowiska, szczególnie takie, które z założenia uwzględniają zmiany klimatu. Oczywiście to nie wszystko, co powinni robić ludzie, którym zależy na przyrodzie. Ale nierobienie tego byłoby uzasadnione tylko wtedy, gdyby problem globalnego ocieplenia wymagał zaangażowania pełnych zasobów wszystkich grup miłośników przyrody.


W walce o przeciwdziałanie zmianom klimatycznym można dostrzec pewien element tragikomiczny, a jest nim zmienianie reguł gry. Dziesięć lat temu mówiono, że mamy dziesięć lat na podjęcie radykalnych działań, jeśli chcemy, żeby temperatura globalna w tym stuleciu nie wzrosła o więcej niż dwa stopnie Celsjusza. Dziś słyszymy, czasami z ust tych samych działaczy, że wciąż mamy dziesięć lat. W rzeczywistości musielibyśmy podjąć działania jeszcze bardziej radykalne niż dziesięć lat temu, ponieważ w atmosferze nagromadziły się kolejne gigatony dwutlenku węgla. Jeśli dalej będziemy działać w tym tempie, zużyjemy nasz cały przydział emisyjny przewidziany na to stulecie, zanim jeszcze osiągniemy jego połowę. A tymczasem działania obecnie proponowane przez wiele rządów są mniej drastyczne niż te, które proponowano przed dekadą.

Książką, która oddaje sprawiedliwość całemu tragizmowi i niesamowitej komedii zmian klimatycznych, jest Reason in a Dark Time („Rozum w mrocznych czasach”) autorstwa filozofa Dale’a Jamiesona. Zazwyczaj unikam książek na ten temat, ale zeszłego lata polecił mi ją pewien znajomy, a ponadto zaintrygował mnie podtytuł Dlaczego nie powiodła się walka ze zmianami klimatu – i co to oznacza dla naszej przyszłości. W szczególności zaciekawiło mnie sformułowanie „nie powiodła się”, użyte w czasie przeszłym. Zacząłem czytać i nie mogłem się oderwać.

Jamieson, obserwator i uczestnik konferencji klimatycznych od początku lat dziewięćdziesiątych, zaczyna od przeglądu reakcji ludzkości na największe wyzwanie w zakresie zbiorowego działania, z jakim kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. W ciągu dwudziestu trzech lat od konferencji Szczyt Ziemi w Rio, na której duże nadzieje wiązano z globalnym porozumieniem, emisje dwutlenku węgla nie tylko się nie zmniejszyły, ale wyraźnie wzrosły. W 2009 roku w Kopenhadze prezydent Obama jedynie oficjalnie potwierdził fakt dokonany, odmawiając zobowiązania się Stanów Zjednoczonych do realizacji wiążących celów redukcji. W przeciwieństwie do Billa Clintona, Obama szczerze powiedział, jaki może być wkład amerykańskiego systemu politycznego w zakresie zmian klimatycznych: żaden. Bez Stanów Zjednoczonych, zajmujących drugie miejsce na liście państw na świecie emitujących najwięcej gazów cieplarnianych, globalne porozumienie nie ma charakteru globalnego, a inne kraje mają niewielką motywację do jego podpisania. Zasadniczo Ameryka ma prawo weta i stale je wykorzystuje.

Jeśli amerykański system polityczny nie może niczego wnieść, to nie dlatego, że wydobywające paliwa kopalne korporacje sponsorują negujących zmiany klimatyczne i kupują wybory, jak wydaje się wielu postępowcom. Nawet wśród osób, które uznają fakt globalnego ocieplenia, problem może być formułowany na wiele różnych sposobów – kryzys globalnego zarządzania, niepowodzenia rynkowe, wyzwanie technologiczne, kwestia sprawiedliwości społecznej itd. – a każdy z nich domaga się innego kosztownego rozwiązania. Tego typu problem („złożony problem”, jak się mawia) może doprowadzić do frustracji władzę w prawie każdym kraju, a szczególnie trudny jest do rozwiązania w Stanach Zjednoczonych, gdzie rząd z założenia ma być słaby i zarazem wrażliwy na potrzeby obywateli. W przeciwieństwie do postępowców, którzy uważają, że demokracja jest zdegenerowana przez bogaczy, Jamieson sugeruje, że brak działań Ameryki w zakresie zmiany klimatu wynika właśnie z samej demokracji. W końcu dobra demokracja działa w interesie swoich obywateli, a to obywatele tych demokracji, które emitują najwięcej dwutlenku węgla, korzystają z taniej benzyny i globalnego handlu, podczas gdy główne koszty generowanego przez nas zanieczyszczenia środowiska ponoszą ci, którzy głosu nie mają: uboższe kraje, przyszłe pokolenia, inne gatunki. Innymi słowy, amerykański elektorat jest racjonalnie interesowny. Według cytowanego przez Jamiesona sondażu ponad 60 procent Amerykanów uważa, że zmiany klimatyczne zaszkodzą innym gatunkom i przyszłym pokoleniom, podczas gdy tylko trzydzieści dwa procent sądzi, że dotkną one ich osobiście.

Czy odpowiedzialność wobec innych ludzi, i obecnie żyjących, i jeszcze nienarodzonych, nie powinna skłonić nas do podjęcia radykalnych działań w sprawie zmiany klimatu? Problem polega jednak na tym, że dla klimatu nie ma znaczenia, czy ktokolwiek, również ja, jeździ do pracy samochodem czy na rowerze. Skala emisji gazów cieplarnianych jest tak ogromna, mechanizmy wpływania tych emisji na klimat tak nieliniowe, a efekty tak bardzo rozproszone w czasie i przestrzeni, że po prostu nie da się przypisać żadnej konkretnej szkody mojemu wkładowi w emisję w wysokości 0,0000001 procent. Mogę abstrakcyjnie obwiniać się za to, że emituję o wiele więcej, niż wynosi globalna średnia na jednego mieszkańca. Ale gdyby obliczyć, o ile średnio należałoby zmniejszyć roczne zużycie węgla, żeby ograniczyć globalne ocieplenie do dwóch stopni w tym stuleciu, to okaże się, że samo utrzymanie typowego amerykańskiego domu jednorodzinnego już w ciągu dwóch tygodni przekracza tę wartość. Skoro nie da się zauważyć żadnych oznak wyrządzanej bezpośrednio szkody, intuicyjnie odczuwamy, że moralne jest wieść życie, które otrzymaliśmy, być dobrym obywatelem, być życzliwym dla otaczających nas ludzi i chronić przyrodę na tyle, na ile w granicach rozsądku jesteśmy w stanie to robić.

Jamieson wysuwa poważniejszą tezę, a mianowicie że zmiany klimatyczne to problem zupełnie innej kategorii niż wszystkie inne, z jakimi kiedykolwiek świat miał do czynienia. Po pierwsze, powodują głęboki mętlik w ludzkim mózgu, który w wyniku ewolucji skupia się na teraźniejszości, a nie dalekiej przyszłości, a także na łatwo dostrzegalnych ruchach, nie zaś na powolnym i probabilistycznym rozwoju (kiedy Jamieson zauważa, że „w kontekście globalnego ocieplenia zimę, która w przeszłości nie byłaby postrzegana jako anomalna, uważa się za niezwykle zimną, a zatem jako dowód na to, że ocieplenie nie występuje”, nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać nad naszym mózgiem). Wielka nadzieja okresu oświecenia – nadzieja, że ludzka racjonalność mogłaby umożliwić nam przekroczenie ograniczeń ewolucyjnych – zebrała cięgi od wojen i ludobójstwa, ale dopiero teraz w związku ze zmianą klimatu całkowicie legła w gruzach.

Spodziewałem się, że po przeczytaniu Reason in a Dark Time wpadnę w depresję, ale tak się nie stało. Zmiany klimatyczne są fascynujące po części ze względu na swoją rozległość w przestrzeni i czasie. Objaśniając nasze wcześniejsze niepowodzenia i żywiąc wątpliwość, czy kiedykolwiek lepiej sobie poradzimy, Jamieson sytuuje je w kontekście skrojonym na ludzką miarę. „Stale powtarza się nam, że znajdujemy się w wyjątkowym momencie historii ludzkości i że to ostatnia szansa, by coś zmienić – pisze we wstępie. – Ale w historii ludzkości każdy moment jest wyjątkowy i zawsze jest ostatnia szansa, żeby wprowadzić jakąś określoną zmianę”.

W tym właśnie kontekście tak bardzo mnie zdenerwowało słowo „nic” w odniesieniu do określonej zmiany, jakiej próbowali dokonać miłośnicy ptaków z Minnesoty. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie powinniśmy się przejmować, czy w tym stuleciu globalne temperatury wzrosną o dwa czy sześć stopni ani też czy poziom oceanów podniesie się o pół metra czy o sześć metrów; te różnice mają ogromne znaczenie. I nie powinniśmy też krytykować żadnych obiecujących starań podejmowanych przez fundacje, organizacje pozarządowe czy rządy w celu złagodzenia globalnego ocieplenia lub przystosowania się do niego. Należy postawić pytanie, czy każdy, kto dba o środowisko, ma obowiązek uznać kwestię klimatu za priorytetową. Czy w sytuacji, kiedy zagrożone jest życie i byt milionów ludzi, jest praktycznie i moralnie uzasadnione zajmowanie się kilkoma tysiącami lasówek rozbijających się o stadion?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy najpierw przyznać, że drastyczne przegrzanie planety już się dokonało. Żadna głowa państwa, ani w krajach najbardziej zagrożonych powodziami lub suszami, ani też w tych najszlachetniej oddanych sprawie wykorzystania alternatywnych źródeł energii, nigdy nie zobowiązała się do pozostawienia węgla pod ziemią. A bez takiego zobowiązania „alternatywne” oznacza jedynie „dodatkowe” – to odroczenie ludzkiej katastrofy, a nie jej powstrzymanie. Ziemia, jaką teraz znamy, przypomina pacjenta chorego na nieuleczalny nowotwór. Możemy zdecydować się na oszpecającą agresywną terapię, stawiając tamy na wszystkich rzekach i niszcząc wszystkie krajobrazy uprawami pod biopaliwa, elektrowniami słonecznymi i turbinami wiatrowymi, chcąc zyskać na czasie, zyskać dodatkowe lata umiarkowanego ocieplenia. Możemy też podjąć kurację, która pozwala na wyższą jakość życia, kurację również zwalczającą chorobę, ale jednocześnie, kosztem nieznacznego przyspieszenia ludzkiej katastrofy, chroniącą obszary, na których wciąż żyją dzikie zwierzęta i rośliny. To drugie podejście ma tę zaletę, że gdyby pojawiło się cudowne lekarstwo, takie jak energia termojądrowa, lub gdyby globalne wskaźniki konsumpcji i liczba ludności kiedykolwiek spadły, nadal istnieć będą nienaruszone ekosystemy, które da się uratować.

Decyzja o ochronie natury potencjalnie kosztem ludzi byłaby moralnie bardziej niepokojąca, gdyby to natura nadal dominowała. Ale żyjemy w antropocenie – w świecie, który w coraz większym stopniu jest naszym własnym dziełem. Pod koniec rozdziału na temat etyki Jamieson stawia pytanie, czy dobrze się stało, że arkadyjski Manhattan z 1630 roku, porośnięty bujnymi lasami i obfitujący w ryby oraz ptaki, przeobraził się w ten nowoczesny Manhattan z parkiem na estakadzie High Line i z Metropolitan Museum. Gdybyśmy zapytali o to różnych ludzi, uzyskalibyśmy różne odpowiedzi. Ale rzecz w tym, że ta zmiana nastąpiła i nie można jej cofnąć, tak jak nie można cofnąć globalnego ocieplenia. Nasi przodkowie pozostawili nam w spadku świat rzeczy dobrych i złych, i my podobnie przekażemy naszym potomkom świat rzeczy dobrych i złych, ale będą to już inne rzeczy. Przez wieki nie tylko plądrowaliśmy, co popadnie, ale też doskonale się przystosowywaliśmy; zmiany klimatyczne to nic nowego, tylko skala się zmieniła. Jedynymi wywoływanymi przez nas samych zagrożeniami egzystencjalnymi naszego gatunku są wojna nuklearna i genetycznie modyfikowane mikroorganizmy.

2

Jest to jedno z kilku zdań, które dodałem do oryginalnej wersji tego eseju, opublikowanej w „New Yorkerze” (pod tytułem Wychwytywanie dwutlenku węgla), dla większej przejrzystości i precyzji.

Koniec końca świata

Подняться наверх