Читать книгу Koniec końca świata - Джонатан Франзен - Страница 5
Manhattan roku 1981
ОглавлениеMoja dziewczyna V i ja kończyliśmy college i musieliśmy jakoś spędzić lato przed tym, co czekało nas później, a Nowy Jork kusił. V udała się do miasta i na trzy miesiące podnajęła mieszkanie od studenta uniwersytetu Columbia, Bobby’ego Atkinsa, który mógł być synem twórcy diety Atkinsa albo po prostu dla zabawy wyobrażaliśmy sobie, że nim jest. Jego mieszkanie na południowo-zachodnim rogu Sto Dziesiątej Ulicy i Amsterdam Avenue miało dwie małe sypialnie i było nieprawdopodobnie brudne. Przyjechaliśmy tam w czerwcu, a wraz z nami duża flaszka ginu Tanqueray, karton Marlboro Lights i włoska książka kucharska Marcelli Hazan. Ktoś zostawił w tym mieszkaniu bezkształtną czarną pluszową zabawkę, wyprodukowaną w Korei pumę, a myśmy ją zwinęli i sobie przywłaszczyli.
Żyliśmy na marginesie społeczeństwa. W czasach przed wielką gentryfikacją, przed masowymi wyrokami skazującymi, skutkiem polityki surowych kar, miasto wyglądało, jakby zostało przedstawione w biało-czarnych barwach. Kiedy młody komik z Harlemu, jadąc z centrum miasta metrem linii numer 3, wykonał „magiczną” sztuczkę polegającą na tym, że na stacji przy Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy zniknęli wszyscy biali pasażerowie, poczułem się osądzony i uznany za winnego bieli. Nasz przyjaciel Jon Justice, tego lata chodzący z wciśniętą w tylną kieszeń sztruksów książką V. Thomasa Pynchona, został napadnięty przy Mauzoleum Granta, gdzie nie powinien był się znajdować. Miasta pociągały mnie pod względem estetycznym, ale też chorobliwie bałem się, że zostanę zastrzelony. W Nowym Jorku Amsterdam Avenue stanowiła wyraźną linię podziału, a ja znalazłem się po jej wschodniej stronie tylko raz, kiedy przez pomyłkę pojechałem pociągiem linii C do Sto Dziesiątej Ulicy i na piechotę szedłem stamtąd do domu. Było późne popołudnie i nikt nie zwracał na mnie uwagi, ale ze strachu miałem lekkie zawroty głowy. To wrażenie zagrożenia pogłębiały ciężkie, przesłaniające światło kraty w naszych oknach i antywłamaniowy zamek w korytarzu wejściowym, ze stalowym prętem przytwierdzonym do podłogi i nachylającym się do szczeliny w drzwiach wejściowych. Sądziłem, że jego obecność ma coś wspólnego z mieszkającym obok sąsiadem, starszym białym mężczyzną dotkniętym ostrą demencją starczą. Potrafił walić w nasze drzwi lub stać na podeście schodów ubrany tylko w spodnie od piżamy i przy użyciu ohydnych epitetów w kółko zapewniać, że jego żona utrzymuje stosunki seksualne z czarnymi mężczyznami. Jego też się bałem i nienawidziłem go za to, że na głos mówi o podziale rasowym, z którym my, liberalna młodzież, godziliśmy się w milczeniu.
Teoretycznie V i ja próbowaliśmy pisać powieści, ale byłem udręczony letnim upałem, więziennym mrokiem mieszkania Atkinsa, karaluchami i błąkającym się sąsiadem. Wraz z V kłóciliśmy się, płakaliśmy, godziliśmy się i bawiliśmy się naszą czarną panterą. Uprawialiśmy krytykę kulinarną oraz semiotyczną i wybieraliśmy się – zawsze zmierzając na zachód – do takich restauracji jak Thalia, Hunan Balcony czy do księgarni Papyrus Books, gdzie kupowałem najnowszy numer „Semiotext(e)” i poważne tomy teorii pióra Derridy i Kennetha Burke’a. Nie pamiętam, skąd w ogóle miałem pieniądze. Niewykluczone, że to moi rodzice, chociaż nie podobał im się pomysł Nowego Jorku i mój wolny związek z V, przekazali mi kilkaset dolarów. Pamiętam natomiast, że wysyłałem listy do różnych czasopism, pytając o możliwość płatnego stażu, i dowiadywałem się, że wniosek należało złożyć sześć miesięcy wcześniej.
Na szczęście tego lata w Nowym Jorku był mój brat Tom, który zajmował się tam adaptacją loftu dla wybitnego młodego fotografa Gregory’ego Heislera. Tom, wówczas mieszkający w Chicago, przybył na wschód wraz z chicagowskim znajomym Heislera, który chciał otworzyć firmę remontową i miał nadzieję nieco się przy moim bracie nauczyć, a przy okazji uczestniczyć w podziale zysków. Ale Heisler widział, że to Tom zna się na wszystkim. Wkrótce tego jego znajomego odesłano do Chicago, a Tom został bez robotnika. I w ten sposób znalazłem pracę.
Heisler był portrecistą, ostatecznie najbardziej znanym z podwójnie naświetlonego wizerunku George’a H.W. Busha na okładce magazynu „Time”. Należący do niego loft znajdował się na rogu Broadwayu i Houston, na najwyższym piętrze Cable Building, mieszczącego wówczas wyzyskujące robotników zakłady odzieżowe, a później kino Angelika Film Center. Budynek był przeznaczony na działalność komercyjną, ale Tom i Heisler nie przejmowali się urzędniczymi pozwoleniami, więc budowaniu ukrytego mieszkania za południową ścianą studia fotograficznego towarzyszył dreszczyk bezprawia, a przynajmniej ja go odczuwałem. Heisler chciał, żeby wszystkie powierzchnie w apartamencie pokryte były modnym szarym laminatem, którego małe wypukłe kropki sprawiły, że obrabianie ich krawędzi za pomocą frezarki było koszmarem. Spędzałem długie popołudnia w chmurze oparów acetonu, oczyszczając laminat z kleju kauczukowego, podczas gdy Tom w drugim pokoju przeklinał wypukłe kropki.
Moim głównym zajęciem było dostarczanie różnych materiałów. Codziennie rano Tom wręczał mi listę zakupów, na której znajdowały się zszywki budowlane i przeróżne osobliwości, a ja robiłem obchód sklepów z artykułami budowlanymi na Bowery i Canal Street. Na wschód od Bowery znajdowało się niebezpieczne Alphabet City i czynszówki, strefa zakazana na mojej mentalnej mapie wyspy. Ale w pozostałej części dolnego Manhattanu znajdowałem doświadczenia estetyczne, jakich poszukiwałem. Transformacja SoHo była wciąż w stanie larwalnym, na tamtejszych ulicach panował spokój, a z żeliwnych fasad odłaziła farba. Przy dolnym Broadwayu mieszkali pracownicy branży odzieżowej, a poniżej Canal Street miasto wyglądało, jakby miało kaca po latach siedemdziesiątych, jakby budynki były zaskoczone tym, że jeszcze stoją. W weekend 4 lipca V, Jon Justice i ja wspięliśmy się na starą estakadę West Side Elevated Highway (zamkniętą, ale jeszcze czekającą na zburzenie) i udaliśmy się pieszo pod nowe wieże World Trade Center (brutalistyczne, ale jeszcze nie tragiczne) i gdziekolwiek byśmy spojrzeli, w żadnym kierunku nie widać było nikogo, ani białego, ani czarnego. Romantycznie opustoszałe widoki – tego właśnie chciałem w mieście, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat.
4 lipca wieczorem, kiedy dzielnica Morningside Heights zaczęła rozbrzmiewać dźwiękami niczym z ogarniętego wojną Bejrutu, poszliśmy z V na East End Avenue, żeby z mieszkania rodziny naszej koleżanki Lisy Albert obejrzeć oficjalne fajerwerki. Byłem zaskoczony, kiedy winda w jej budynku otworzyła się bezpośrednio w przedpokoju mieszkania. Kucharz zapytał, czy chciałbym kanapkę, więc powiedziałem „tak, proszę”. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ja i Lisa Albert możemy różnić się pochodzeniem. Nie wyobrażałem sobie, że takie mieszkanie jak jej w ogóle istnieje, ani że tylko o pięć lat starsza ode mnie osoba, Greg Heisler, może mieć do dyspozycji cały zespół asystentów. A do tego miał również smukłą i oszałamiająco piękną żonę, Pru, która przyjechała z Australii i nosiła zwiewne białe letnie sukienki, kierujące moje myśli w stronę Daisy Buchanan z Wielkiego Gatsby’ego.
Miejska linia podziału bogactwa nie odbiegała drastycznie od innych, ale była mniej wyraźna geograficznie i łatwiej było mi ją przekroczyć. Pod urokiem swojej elitarnej edukacji wyobrażałem sobie obalenie kapitalistycznej ekonomii politycznej w niedalekiej przyszłości dzięki zastosowaniu teorii literatury, a jednocześnie ta sama edukacja zapewniała mi poczucie swobody po bogatej stronie tej linii. W eleganckiej restauracji w centrum miasta, do której zabrała nas na lunch jedna ze składających nam wizytę babć V, do swoich czarnych dżinsów musiałem włożyć tylko podaną przez personel granatową marynarkę, i to wystarczyło, żeby mnie wpuszczono.
Byłem zbyt idealistyczny, żeby pragnąć więcej pieniędzy, niż potrzebowałem na życie, a także zbyt arogancki, żeby zazdrościć Heislerowi, więc bogaci stanowili dla mnie głównie ciekawostkę, interesującą ze względu na wyraźnie rzucającą się w oczy zarówno ich konsumpcję, jak i oszczędność. Kiedy wraz z V odwiedziliśmy jej kolejnych dziadków w ich posiadłości pod miastem, pokazali mi małe obrazy Renoira oraz Cézanne’a w salonie i podali nam czerstwe ciasteczka ze zwykłego marketu. W Tavern on the Green, gdzie zostaliśmy zaproszeni na obiad przez teściów mojego brata Boba, parę psychoanalityków, którzy mieli mieszkanie niewiele mniejsze od apartamentu Albertów, zbulwersowała mnie informacja, że jeśli ktoś życzył sobie warzywa do steku, musiał za nie dodatkowo zapłacić. Wydawało się, że dla teścia Boba pieniądze nie mają znaczenia, ale zauważyliśmy, że jeden z butów teściowej trzyma się na taśmie izolacyjnej. Heisler również miał skłonność do wielkich gestów, na przykład kupił narzeczonej Toma bilet lotniczy z Chicago, żeby przyleciała na weekend, ale za adaptację poddasza zapłacił Tomowi dwanaście i pół tysiąca dolarów, mniej więcej jedną ósmą tego, ile musiałby zapłacić nowojorskiemu wykonawcy.
Natomiast ludzie tacy jak Tom i ja nie potrafili zdać sobie sprawy z wartości tego, co im się trafiało. Tom zbyt późno uświadomił sobie, że mógłby bez problemów policzyć Heislerowi dwa lub trzy razy więcej, a ja w połowie sierpnia opuściłem Manhattan dłużny 225 dolarów szpitalowi St. Luke’s. Chcąc uczcić koniec lata, a także, jak sądzę, nasze zaręczyny, wraz z V wybraliśmy się na kolację do kubańskiej restauracji przy Columbus Avenue, U Victora, do której chadzał jej były chłopak, Kubańczyk. Na początek wziąłem zupę z czarnej fasoli i zdążyłem zjeść już kilka łyżek, kiedy nagle poczułem, że fasola ożywa mi na języku, burząc się w jakiejś złowrogiej agresji. Sięgnąłem do ust i wyjąłem wąski kawałek szkła. V machnęła ręką na naszego kelnera i poskarżyła się mu. Kelner przywołał menedżera, który najpierw przeprosił, obejrzał kawałek szkła, wziął go i gdzieś zniknął, a potem wrócił, żeby wyprowadzić nas z restauracji. Przyciskałem serwetkę do języka, żeby powstrzymać krwawienie. Przy drzwiach wejściowych zapytałem, czy mogę zatrzymać serwetkę. „Tak, tak” – odrzekł kierownik, zamykając za nami drzwi. Wezwaliśmy naszą pierwszą i ostatnią tego lata taksówkę i pojechaliśmy prosto do St. Luke’s, szpitala w naszej dzielnicy. Na koniec lekarz powiedział mi, że rozcięcie szybko się zagoi i nie wymaga szwów, ale na tę informację i zastrzyk przeciwtężcowy musiałem czekać kilka godzin. Na wprost mnie, w jednym z korytarzy, gdzie czekałem, na łóżku leżała młoda Afroamerykanka z raną postrzałową w obnażonym brzuchu. Z rany wyciekał różowawy płyn, ale widocznie nie zagrażało to jej życiu. Wciąż widzę to wyraźnie, dziurę kalibru 22 milimetry, dokładnie to, czego się obawiałem podczas moich spacerów.
Piętnaście lat później, już po ślubie i rozwodzie, budowałem pracownię w lofcie przy Sto Dwudziestej Piątej Ulicy, idąc za przykładem Toma, samodzielnie montowałem płyty gipsowo-kartonowe i kładłem instalację elektryczną. Byłem mądrzejszy w kwestii pieniędzy i mogłem załatwić sobie tanie lokum w Harlemie, ponieważ już nie bałem się miasta. Nawiązałem znajomości z mieszkańcami Harlemu w moim budynku i po pracy mogłem jechać do centrum i bezpiecznie chodzić z przyjaciółmi po alfabetowych ulicach, teraz zasiedlonych przez młodych białych ludzi. Z czasem, za pieniądze uzyskane ze sprzedaży napisanej w Harlemie książki, kupiłem własne mieszkanie na Upper East Side i mogłem zabierać młodszych przyjaciół i krewnych na kolacje w miejscach, na które nie byłoby ich stać.
Miejska linia podziału stała się bardziej przepuszczalna, przynajmniej w jednym kierunku. Biała siła znowu się umocniła dzięki presji cen nieruchomości i działaniom policji. Z perspektywy czasu wydaje się, że wyjątkowość epoki strachu białych polegała przede wszystkim na tym, że tak długo trwała. Kiedy pomyślę o wszystkich moich błędach dwudziestojednolatka w tym mieście, najbardziej żałuję tego, że wówczas przez myśl mi nie przeszło, że czarni nowojorczycy, których tak się bałem, mogą bać się jeszcze bardziej niż ja.
Ostatniego dnia pracy na Manhattanie dostałem od Grega Heislera czek za czterotygodniowe zlecenie. Aby go zrealizować, musiałem się udać do European American Bank, osobliwego małego sześciokątnego budynku mieszczącego się na skrawku ponurego parku wyciętego z południowo-wschodniej flanki SoHo. Nie pamiętam, ile studolarowych banknotów dostałem – może było ich sześć, może dziewięć – ale wydało mi się to zbyt dużą ilością gotówki, żeby bezpiecznie nosić ją w portfelu. Jeszcze zanim wyszedłem z banku, dyskretnie wsunąłem banknoty w skarpetkę. Na dworze był jeden z tych pogodnych sierpniowych poranków, kiedy zimny front zmywa zło z miejskiego nieba. Ruszyłem prosto do najbliższej stacji metra, obawiając się o swoje bogactwo i mając nadzieję, że zdołam odegrać biedaka przed kimś, kto bardziej niż ja chciałby tych pieniędzy ukrytych w mojej skarpetce.