Читать книгу Upadła świątynia - Dominika Węcławek - Страница 7

Rozdział 1
Robaki

Оглавление

Czerwiec roku Zagłady

Zatrzymała się na chwilę przy kuchennym blacie. Och, jak ona lubiła ten widok za oknem. Z dwunastego piętra ich bloku widać było wszystko: kipiące zielenią drzewa, złocące się w słońcu betonowe klocki osiedla, pojedyncze wypryski wysokich apartamentowców, w oddali zaś majaczyły wieżowce w centrum. Przez moment żałowała, że nie mają pieniędzy, by przerobić kuchnię na ich własną sypialnię. Gdyby tak budzić się co rano witanym przez ten widok...

– Mamo! Maaaamooooooo! Idziesz? Mamo, mamo, mamo! – starała się ignorować tę mantrę na dwa głosy.

– CHOLERA JASNA, WIDZICIE, ŻE COŚ ROBIĘ, TAK? ROBIĘ KANAPKI, TAK? ZARAZ ZEJDZIEMY NA DÓŁ. TAK? CZY. TO. JASNE?

Dzieci czmychnęły za róg, by po chwili wrócić do stania w drzwiach kuchni i klepania: „Mamo, mamo, no idziesz, mamo?”. Myślała już tylko o tym, żeby jak najszybciej wydostać się z tego ciasnego mieszkania, odprowadzić syna do szkoły, zabrać córkę do parku, napić się dobrej kawy. Królestwo za kawę. Kończyła smarować drugą bułkę...

– Maaaa-mooooo! Mamo no! Mamo, CASA!

– Jaka kasa, kasę spakowałam. – Nie mogła się skoncentrować na niczym w takim hałasie.

– CASA! Samolot! Zobacz! – pokrzykiwał chłopiec.

Kanapki kanapkami, ale wojskowy samolot poza rozkładem zawsze miło zobaczyć. Może to pasja, a może stare zboczenie zawodowe. Lata pracy w kontroli lotów zrobiły swoje.

– Koko...

– Grrrrrr, nie mów do mnie Koko.

– Kosie mój malutki, to nie jest CASA, to solidny hercules, widzieliśmy takie w filmie, pamiętasz?

Westchnęła. Brakowało jej pracy. Było, minęło. Najpierw choroba, potem przedłużający się urlop i leczenie, które właściwie dopiero niedawno się skończyło.

– MAMO!

Cholera jasna, jakby tak zaraz wzięła tych gówniarzy... Jak nie jedno, to drugie. Nadają i nadają. A Andrzej jak zwykle musi siedzieć gdzieś... No gdzie on jest? W toalecie? Siedzi i czyta książki. Cholerny literat. Jak nie pisze własnych, to czyta cudze. Czasem ją to wszystko niemożliwie irytowało. Sprawy doczesne nie interesowały jej małżonka jakoś szczególnie. Rodzina przydawała mu się w chwilach smutku i samotności.

Nagle nad domem przeleciały dwa wojskowe migi. Znów coś szykują na mieście? Nie mają co robić w życiu, cholerni wojskowi.

Spakowała kanapki do torby, poprzelewała sok do bidonów i sprawdziła, czy aby bateria w telefonie jest naładowana. Klucze? Są.

Kolejny przelot. Dziwne. Podniosła głowę i jeszcze raz spojrzała na miasto. W tym momencie z oddali dało się słyszeć pierwsze wybuchy. Potem kolejne. Miała dziwne wrażenie, że to nie są zwykłe przygotowania do święta.

Zawyły syreny. Ich długi, przejmujący dźwięk zdawał się wprawiać w drganie wszystkie ściany.

Serce miasta zatrzymuje się. To jedno z najgorszych uczuć. Strach, rozpacz, przerażenie, niepewność i wstyd, bo to przecież tylko dźwięk. Bać się dźwięku? Drżeć od niego? Wyobraźnia podsuwa najgorsze obrazy i skojarzenia. Te podłe syreny i huk silników potrafią jednak wyprowadzić człowieka z równowagi. Najpewniej jakieś ćwiczenia. Albo znów zapomniała, że to jakaś rocznica.

A jeśli nie?

W takich sytuacjach lepiej nie zastanawiać się zbyt długo. Zośka starała się opanować łzy i drżenie. Kątem oka zauważyła, że oddalone o kilkanaście kilometrów centrum miasta zaczyna spowijać sinoszary kłąb dymu.

– Dzieci, buty! Szybko! – ten ton nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. – Andrzej! Do cholery! Andrzej! Szybko, zgarniaj z szafy kurtki.

– Kurtki? W czerwcu?!

Zośka nie miała czasu na wyjaśnienia, pobiegła do pokoju córki i z górnej szafki wyjęła pakiet paszportów. Zrzuciła na ziemię worek. Upchnięty wewnątrz zestaw ucieczkowy załomotał głucho, uderzając o podłogę. Drżącymi rękoma dopychała bluzy i szaliki.

– Co ty wyrabiasz?

– Nie pytaj, działaj. Andrzej, musisz mi zaufać, ubierz się ciepło i weź z kuchni co się da do jedzenia. Szybko!

W tym momencie kolejne wybuchy zaczęły wstrząsać miastem. Wybiegli na korytarz. Wydawało się jej, że to wszystko trwa całą wieczność, ale minęło ledwie kilka chwil. Klucze! Te drugie! Szybciej. Na dół.

– Mamo, winda!

– Zostaw windę, dziś idziemy schodami.

– Dwanaście pięter? Mamo?!

– Ja nieeeeee ceeeeeee.

– Bez pytań, na dół!

Powoli traciła nerwy, miała ochotę szarpnąć dziewczynką i ustawić ją do pionu. Zamiast tego zacisnęła szczęki, zarzuciła mniejsze dziecko na ramię, a za rękaw szarpnęła to starsze. Chłopak tylko coś mruknął pod nosem. Potem już wszyscy zbiegali schodami w dół, nie zatrzymując się.

Był środek czerwca. Większość sąsiadów znajdowała się w pracy albo na działce. Blok wydawał się opustoszały, gdzieniegdzie słychać było wycie zamkniętych w mieszkaniach psów, które zlewało się w harmonijny chór z dźwiękiem syren.

Gdy dobiegali do parteru, ziemią wstrząsnęło raz jeszcze. Tym razem bliżej. Coś huczało i warczało. Nad blokiem przeleciały kolejne ciężkie maszyny. Cholerne klucze. Drżącymi palcami wyłuskała z pęku ten, który otwierał ciężkie blaszane drzwi do piwnicy. Dzieci na szczęście były zbyt zmęczone zbieganiem w dół, by pytać, o co chodzi.

Przeszli, szczelnie domykając ciężkie drzwi. W głębi piwnicznego korytarza były jeszcze jedne, a za nimi schody w dół. Ich rodzina wymieniła się z sąsiadem – oni oddawali swoją komórkę na piętrze, on dał im tę piwnicę. Była najniżej położona i najmniej wygodna, zwłaszcza jeśli chodziło o rowery i ich wyciąganie na górę, za to idealnie nadawała się na gromadzenie słoików z powidłami i kapustą. Kiedy już tam weszli, zamknęli drzwi i nasłuchiwali.

Andrzej wymacał na ścianie obrotowy włącznik światła. Stara żarówka tliła się blado, ledwie rozjaśniając mroki. Po chwili usłyszeli tąpnięcie, które zdawało się trząść całym miastem. Powietrze zrobiło się gorące.


– Zaciągać grodzie! – huknęło przez megafony w podziemiach. Ekipy mundurowych w pośpiechu wyjmowały kolejne granitowe płyty blokujące kanały. Stara maszyneria nie chciała zadziałać. Dowódca się pieklił, ludzie zaczynali przychodzić i zadawać pytania. Syreny wyły. Żółty telefon alarmowy świergotał i mrugał szaleńczo. Pociągi powoli wjeżdżały na stację i zatrzymywały się. A grodzie tkwiły schowane.

– Pieprzony złom niekonserwowany! Jak my mamy to wszystko chronić?!

Stęknęło, zgrzytnęło, stalowe wrota powoli zaczęły się zasuwać.

– Gdyby to był prawdziwy atak z użyciem broni termojądrowej, wszyscy byśmy już nie żyli! To byłby grób pełen konających na chorobę popromienną ludzkich robali!

– Co się w takim razie dzieje, panie kapitanie?

– Chuj wie. Zabawa jakaś. Głupia w dodatku.

Grodzie uderzyły głucho. Zejście na stację metra Natolin zostało w końcu odcięte ze wszystkich czterech stron. Kapitanowi Nowosielskiemu – choć właściwie był zwykłym komendantem Służby Ochrony Metra, którego nagle wszyscy, jakby na złość, zaczęli tytułować właśnie tak – pozostawało wierzyć, że jego towarzyszom z innych stacji też udało się tego dokonać. Podszedł do telefonu. Po drodze zauważył jeszcze pędzącego w jego stronę sprzątacza w czerwonym uniformie. Wszyscy go znali. Wszyscy ze stacji metra Natolin. To miejscowy świr. Dobroduszny, ale upierdliwy. Komendant zwany kapitanem nie miał teraz ochoty słuchać jego gadania.

– Drzwi będą już zamknięte. Już się nie otworzą drzwi. Niedobrze. Bardzo. Przyjdą ludzie, dobrzy. Przyniosą dobre nowiny. Nie wejdą. Wszystko upadnie.

Komendant podniósł słuchawkę, zdążył jeszcze powiedzieć „wykonano”, po czym zbladł. Po wszystkim pozwolił słuchawce smętnie zawisnąć tuż nad ziemią. Ta mała, czarna pijawka już się na nic nie zda. Szalony znów plótł trzy po trzy. Komendant spojrzał na niego i powiedział stanowczo:

– Nic nie upadnie, bo nie ma już nic... Przynajmniej na górze.

Wrzesień, dwudziesty pierwszy rok po Zagładzie

Siedział na wyszczerbionym ogryzku parapetu. Starał się pożreć wzrokiem cały horyzont tak łapczywie, jakby to był najsmaczniejszy gulasz z gołębi, jaki kiedykolwiek ugotowano w tunelach. Zawsze się tak zachowywał, gdy tu przychodził. Tak jakby widział to miasto po raz pierwszy, a jednocześnie ostatni.

Wiatr nerwowo szarpał resztki odłażącej tapety, hulając po sali za plecami Konstantego. Lokal na jednym z ostatnich pięter budynku PAST-y był jego azylem. Chmuroczes... Ojciec często powtarzał to słowo, gdy spacerowali dołem. Wtedy. Jeszcze przed końcem świata. Siedział więc Kostia w trzewiach chmuroczesa i błądził wzrokiem między wypalonymi dziurami okien oraz czarnymi studniami podwórek. Sycił się tym poszarpanym rytmem ścian.

Dawniej pewnie układały się w spójną, klockowatą całość, dziś zaś bliżej im było do haftów pijanej koronczarki z Placu Konstytucji. Miasto było piękne w swym kalectwie i w uporze, by – mimo zniszczenia, śmierci, skażenia i huraganów ognia, wreszcie wszystkich tych dziwactw wypełzających z jego najmniejszych nawet wnętrzności – trwać. Za każdym razem, gdy się tu zasiedział, Kostia myślał o tym, że choć stary porządek runął, rzeki krwi spłynęły, ogień, gorąco i wstrząsy oszpeciły okolicę, to miasto wciąż się trzyma. Widać wyraźnie, gdzie tyczono dawniej szlaki, gdzie bezczelnie próbowano sięgać nieba, a gdzie zostawiono spłachetki przyrodzie.

Przetrwali ludzie, którzy zawsze stanowili esencję tego miasta. Trwają już dwudziesty pierwszy rok... Jak robaki w trumnach.

Upadła świątynia

Подняться наверх